„Bóg Jest miłością” (1 J 4, 8 i 16)

Chrystus, i tylko On jeden, nam to mówi, przez samą swoją istotę, a nie tylko w słowach.

Miłość nie jest atrybutem Boga wśród innych atrybutów, ale wszystkie atrybuty Boga są atrybutami miłości. Być może to stwierdzenie weryfikuje się całkowicie tylko przez rozważanie tajemnicy Trójcy. Ale wtedy objawia się jako najdalej idące przybliżenie do tej pełni bytu, którą przeczuwają filozofowie.

Bóg jest miłością nie tak samo jak jest sprawiedliwością, świętością, światłem, mocą. To miłość jest święta, sprawiedliwa, wszechmocna. Bóg nie jest Wszechmocnym, który kocha, tak jakby miłość łagodziła jego wszechmoc lub nawet nadawała jej kierunek. On jest Miłością, której nieskończona moc prowadzi, coraz dalej w twórczym porywie – do śmierci („Nikt nie ma większej miłości nad tę aby kto życie swe oddał za przyjaciół swoich”, J 15, 13), i do przebaczenia, daru wypływającego z najwyższej bezinteresownej wolności.

Kto wychodzi poza strefę miłości i wyobraźnią umieszcza w Bogu elementy obce miłości (zapożyczone najczęściej z ludzkich hierarchii i z porządku prawnego), kto myśli, że miłość jest czymś w Bogu, albo jakimś aspektem Boga, a nie Bogiem samym, ten „konstruuje” sobie bóstwo. Tego rodzaju „bałwochwalstwo” kryje sią w sercu i trwa pod maską wiary u chrześcijan, jeżeli właśnie sama wiara nie jest ani dość silna, ani dość czysta, by poddać krytyce pojęcia i obrazy mnożące sią w jej cieniu.

Te pojęcia i te obrazy są, w różnych formach, stare jak świat. Rodziły w starożytności, i rodzą nadal to, co Pascal nazywał „gąszczem religii” a Bossuet „potopem bałwochwalstwa”. Ich źródło to nieposkromiona potrzeba znalezienia ponad egzystencją samotną i nieszczęśliwą, słabą i przerażoną – jakiejś potęgi ożywiającej i porządkującej, przez którą, albo w związku z którą, życie stanie sią wreszcie absolutnie szczęśliwe. W tej perspektywie pierwszą funkcją nadziei związanej z życiem jest tworzenie idoli – a żyć bez nadziei, to nie żyć tylko znosić życie. Cokolwiek czy ktokolwiek, byle mający moc czy jej pozór, zyskuje rangę sakralną, lub boską, albo reprezentuje bóstwo: gwiazdy, rzeki, drzewa, zwierzęta, rasa, wódz, złoto czy pieniądz. Na tym poziomie moralność jest nieobecna: „boga” czci się za jego skuteczność. Stąd wielokształtna i nie do wykorzenienia dwuznaczność tego, co się nazywa „zmysłem sakralnym”: boskie siły budzą lęk i skłaniają do błagań, są uwielbiane i są użytkowne. Magia miesza się z religią.

Zasadniczym dziełem proroków Starego Testamentu było umoralnienie zmysłu sakralnego. Pouczyli oni Izraela, że jego nadzieja ma się mieścić nie poniżej, ale na szczeblu rozumu, sumienia i wolności. Istnieje Potęga, ale jest jedyna, i jest Wolą sprawiedliwości i Mocą wyzwalającą. Koniec z bóstwami zrodzonymi przez dwuznaczne pragnienia – z Baalami pogan, z którymi Izrael cudzołożył. Tylko Jahwe, Święty. Wtenczas nadzieja ludzka objawia się w swojej prawdziwej naturze: to czego się spodziewają sumienie i rozum, to absolutne urzeczywistnienie wartości moralnych – sprawiedliwości i wolności. A upragniony związek człowieka z Potęgą czuwającą nad życiem, to rzeczywistość, której początkiem i inicjatorem jest sama ta Potęga, Jahwe. Nie ma tu magii, a je-żeli się przytrafia, uznawana jest za „grzech” (cofnięcie się poniżej wartości moralnych). Związek ten zwie się Przymierze.

Wreszcie w Jezusie Chrystusie Potęga objawiła się jako Miłość, a Przymierze jako Osoba. Jeśli istnieje Człowiek-Bóg, jeśli Absolut przybiera postać nie przestając być Absolutem, to stąd, że Bóg jest Miłością i Jego potęga to moc miłości. Odtąd Przymierze nie ma już formy kontraktu: Chrystus sam jest Przymierzem, „nowym i wiecznym”. Już nie tylko związek jednoczący, który zawsze można udoskonalić, ale jedność, nieprześcigniona, Boga i człowieka w jednej Osobie.

W Chrystusie dopełniły się nierozłącznie: dążenie Boga ku człowiekowi – Bóg jest miłością, i człowieka ku Bogu – człowiek w swej ostatecznej głębi jest nadzieją kochania. Bóg objawiony został człowiekowi i jednocześnie – człowiek samemu sobie.

Miłość, przyjęcie i dar, jest u swego źródła wolą, żeby Inny istniał, zakłada tego drugiego jako innego. Ale u końca swego przebiegu – to jedność, która nie zacierając inności sprowadza utożsamienie. W Chrystusie człowiek, który wobec Boga jest z Jego woli innym, nie jest dla Boga innym. Ten sam jest człowiekiem i Bogiem. A wszyscy ludzie są na świecie po to, aby w Nim być jedno. Nie potrafimy myśleć o tych dwóch fazach miłości inaczej niż jako o fazach kolejnych. Ale niech nas nie oszukuje nasz ułomny sposób poznawania. Idea Boga, który jak gdyby wkracza po fakcie, żeby poprawić czy udoskonalić świat już istniejący, nie bardzo zadowala nawet wierzących. Otóż jeśli jest prawdą, że Bóg- który-jest-tylko-miłością realizuje stopniowo swój zamysł w czasie historycznym, niemniej jest prawdą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni w Chrystusie. Dla chrześcijanina cała prawda stworzenia to ta od początku ustanowiona w Chrystusie i w Nim przeżyta. Bóg nie stał się Ojcem ludzi w momencie historycznych narodzin Jezusa Chrystusa. Jest nim odwiecznie, zanim cokolwiek stworzył, jak głosi św. Paweł. Inaczej mówiąc Chrystus – to jest jedność Boga i człowieka – wyprzedza w zamyśle Boga wszystko (1).

(1) „Wcielenie Logosu… niewątpliwy cel całego nurtu tworzenia, cel, w stosunku do którego wszystko poprzedzające ma jedynie rolę przygotowawczą i przyjmującą” (K. Rahner, Ecrits théologiques, Desclée de Brouwer, t. I, s. 136).

Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.

[czytaj więcej]