„Nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: »Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły«. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas. Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”

Takimi słowami uczył Chrystus, niedługo przed swą śmiercią, właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku Niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebija głos doniosły, głos Chrystusa: „Nie nade mną, nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi”.

Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam, nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów, i będziesz się starał ocalić im życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem okrucieństwa i łaski, jak strumienie tej samej rzeki.

Nie możemy pominąć faktu, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Kierkegaard: „Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem – skrucha”. Miłość wskazuje również na stosunek człowieka do Boga. Od niepamiętnych czasów pojęcie to przynależy do słownika pojęć mistyki. Rozpiętość jego znaczenia jest trudna do ogarnięcia. W każdym razie mistyka ma być również podstawowym sposobem poznawania Boga. Oko miłości znajduje Tego, kogo pragnie serce.

Powstaje pytanie, czy „oko miłości” jest rzeczywiście władzą rzetelnego poznania czy jednej więcej iluzji? Inaczej: czy istnieje jakiś inny od mistycznego sposób weryfikacji tego poznania?

Powszechnie znana jest fenomenologiczna zasada weryfikacji poznania. Poznanie mistyczne może być weryfikowane jedynie przez poznanie mistyczne. Czy nie zamyka to nas w błędnym kole? Leszek Kołakowski w zakończeniu słynnej pracy o mistycyzmie stwierdza krótko: „Co jest dla nas rzeczywiste, a co nierzeczywiste, jest sprawą raczej praktycznego niż filozoficznego zaangażowania; rzeczywiste jest to, czego ludzie rzeczywiście pragną” (Jeśli Boga nie ma…, Kraków 1988). Rozumiemy stanowisko Kołakowskiego – przynajmniej częściowo. Niekoniecznie chodzi o to, że człowiek jest twórcą Boga. Chodzi raczej o to, że stając się człowiekiem, Bóg przychodzi do człowieka wedle miar i dróg, jakie sam człowiek zechce Mu wyznaczyć. Ale wtedy, nawet przy takiej interpretacji zarzutu, trudno będzie wskazać granicę oddzielającą Boga od iluzji Boga.

Mówiąc: „trudno wskazać granicę”, nie chcę przesadzać z góry o możliwości lub niemożliwości wskazania granic. Trudności sprawiają jednak, że wszelkie postawy okazują się możliwe, a religia miłości ukazuje się w ten sposób, jakby nią rządziła nienawiść „słusznie” i „niesłusznie zakochanych”.

Kierkegaard mówi o potrzebie skruchy: człowiek miłuje Boga „sercem skruszonym”. Jan Paweł II wydobywa na jaw miłosierdzie. Miłość miłosierna niesie ze sobą ciężar skruchy. „Skrucha” to ciężar „gruzu”, który pozostaje w duszy po nieudolnie kleconych wieżach Babel. Odczuł ten ciężar syn marnotrawny, by następnie wrócić do domu ojca.

W encyklice o miłosierdziu Bożym Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. „Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech, każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w Księgach Starego Testamentu” (4).

Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej, o „miłości miłosiernej”, w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czynów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie, otwartego na wszelką biedę człowieka. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.

Czytamy: „Skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna, »wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go«. Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczodrość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: »trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się«” (6).

Trzeba się tu pochylić nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorie znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że „moc” dobra jest „wyższa” niż wszelka inna moc. Dobro ani nie „umiera”, ani nie „ożywa”. To, co powstaje i tworzy się, przynależy do sfery bytu.

Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne (bytu i niebytu) z agatologicznymi (dobra i zła). Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. „Istnieje” mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono „zapala się” od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że takim, jakim właśnie jest, był od zawsze. Spotkanie z tym, kto wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie „ma serce”.

Kościół orzekł niedawno w sposób nieomylny, że siostra Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Zapowiedź kanonizacji budziła rozmaite reakcje. Rodziły się pytania: czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji? Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu. Usiłuje się mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Nie chodzi o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są – jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna stwarza wyzwania niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Być miłosiernym dla siebie, dla bliźnich, a nawet dla Boga.

To dobra okazja, by wrócić do Dzienniczka siostry Faustyny i odszukiwać tam bliskie nam treści. Zatrzymajmy się przy cytacie, w którym Faustyna opisuje jedno ze swoich „mistycznych omdleń”. W nas – bądź co bądź dzieciach racjonalizmu – opisy takich przeżyć budzą „zawodowy sceptycyzm”. Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wartość świętości, prócz tego, jakie sam święty dla siebie tworzy.

Siostra Faustyna mówi o bólu. Mówi wiele o bólu. Czy nie za wiele? Oto jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: „Pragnęłam gorąco spędzić noc całą w ciemnicy z Panem Jezusem. Modliłam się do jedenastej. – O jedenastej powiedział mi Pan: Połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez noc całą. I natychmiast położyłam się do łóżka.

Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszystką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszystkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego. Nie uszło uwagi mojej: ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom” (Dzienniczek, nr 1054).

W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: „Hostio Moja, tyś jest Mi ochłodą dla udręczonego serca Mojego. Myślałam, że po tych słowach spali się serce moje. I wprowadził mnie w tak ścisłą łączność z sobą, i zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski ta jedna przewyższa swym ogromem. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem cała zanurzona w Nim; mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i w niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co się dotyczy Jego Istoty, i mnie się udziela” (Dzienniczek, nr 1056).

Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku, ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, co podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także Jair, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Patrząc na zagubionego wśród swoich bied człowieka, Bóg partycypuje w miłości bezsilnej. Człowiek sam wyda na zniszczenie to, co z takim mozołem budował.

Miłość jest więzią uczestnictwa. „Miłuję cię” oznacza, że mam udział w tym, co twoje; „miłujesz mnie” oznacza, że masz udział w tym, co moje. Uczestnictwo to coś więcej niż poznanie źródłowe, i to nawet w sensie fenomenologicznym. Dla Greków przykładem uczestnictwa jest relacja muzyki i tańca. Tancerz „uczestniczy” w muzyce, gdy potrafi przełożyć ją na ruch. Dlatego taniec jest czymś więcej niż odbijaniem zewnętrznej rzeczywistości. Muzyka zagarnia mnie, zagarnia ciebie i obejmuje nas wszystkich. Tak buduje się wspólnota wiary. Wspólnota wiary jest budowlą szczególną, której struktura nie przypomina muzyki. A dzięki artyście może jednak stwarzać wspólnotę.

Siostra Faustyna widzi w Chrystusie „Mocarza”, który odnalazł w niej „swą maleńkość”. Oto Ten, który „nie zagasi knota o nikłym płomyku”. Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego „maleńkość”. Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: „Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego »ja«, wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie” (Mistrz Eckhart, Pouczenia duchowe, nr 1). Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa: „Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus”.

Wspomniałem wyżej: wiara siostry Faustyny jest wyzwaniem dla współczesnego człowieka. W jakim sensie? Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z Dzienniczka płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, prowadzi człowieka na bezdroża.

Cytowany fragment Dzienniczka jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. „Albowiem miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro Jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. Umarł za wszystkich po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” (2 Kor 5, 14-15).
2000 r.

Fragment książki Miłość nas rozumie. Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem (Kraków 2011), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.

[czytaj więcej]