Dom Francis Decroix, opat zakonu cystersów we Frattocchie, niedaleko Rzymu, został poproszony w roku 1967 przez Pawła VI o „orędzie kontemplatyków dla świata”. Papież zasugerował, że Thomas Merton mógłby być jednym z mnichów, do których można skierować prośbę o napisanie takiego orędzia. Dom Francis, zgodnie z prośbą papieża, w liście z 14 sierpnia poprosił o taki tekst do końca miesiąca. Merton napisał swój tekst 21 sierpnia, tego samego dnia, kiedy otrzymał list od opata. Wysłał go następnego dnia, dołączając do niego dodatkowe oświadczenie.

21 sierpnia 1967

Tego ranka otrzymałem Twój list z 14 sierpnia i zdaję sobie sprawę, że muszę odpowiedzieć na niego natychmiast, po to, by otrzymać od Ciebie odpowiedź przed końcem miesiąca. To nie zostawia mi czasu na myślenie i planowanie, i stąd muszę pisać szybko i spontanicznie. Muszę także pisać bezpośrednio i prosto, mówiąc dokładnie to, co myślę, i nie udając, że ogłaszam jakieś wspaniałe orędzie, które w rzeczywistości nie jest moje. Powiem, co potrafię. Nie jest tego dużo […].

[…] postaram się powiedzieć własnymi słowami, co osobiście, jako jednostka, muszę powiedzieć i zazwyczaj mówię mojemu bratu, który jest w świecie i który coraz częściej przychodzi do mnie ze swymi ranami, które często okazują się także być moimi. Ojciec Święty może być dobrym samarytaninem, lecz ja sam i mój brat w świecie, jesteśmy jedynie dwiema osobami, które wpadły w ręce zbójców i starają się zrobić, co w ich mocy, by wydostać siebie nawzajem z przydrożnego rowu.

Dlatego to, co piszę tutaj, piszę jako grzesznik do innego grzesznika i w żadnym sensie nie wypowiem się oficjalnie w imieniu „zakonu monastycznego” razem z jego zasługami, prestiżem i tradycją.

Przypuśćmy, że orędzie tak zwanego kontemplatyka do tak zwanego człowieka żyjącego w świecie może wyglądać tak:

Mój drogi bracie, przede wszystkim przepraszam Cię za to, że zwracam się do Ciebie, kiedy Ty nie zwróciłeś się do mnie i w rzeczywistości o nic mnie nie prosiłeś. I przepraszam Cię za to, że znajduję się za wysokim murem, czego Ty nie rozumiesz. Ten wysoki mur to dla Ciebie problem i być może problem także dla mnie. O, mój bracie! Być może pytasz mnie, dlaczego przebywam za nim, kierując się posłuszeństwem? Być może nie zadowala Cię już dłużej odpowiedź, iż przebywając za tym murem, mam ciszę, czas na refleksję, spokój serca. Być może pytasz mnie, jakie mam prawo do tego pokoju i ciszy, kiedy niektórzy socjologowie oszacowali, że jeszcze za czasu życia naszego młodszego pokolenia własny pokój będzie niesłychanym luksusem. Nie mam zadowalającej odpowiedzi: prawdą jest, jak mówi muzułmańskie przysłowie, że „kura nie znosi jaj na targu”. Prawdą jest, że kiedy przyszedłem do tego klasztoru, w którym jestem, przyszedłem w akcie buntu przeciwko bezsensownemu zamętowi życia, w którym było tyle działania, tyle ruchu, tyle bezużytecznego mówienia, tyle powierzchownej i niepotrzebnej stymulacji, że nie wiedziałem, kim byłem. Nie zmienia to tego, że moja ucieczka od świata nie jest wymówką skierowaną do Ciebie, który pozostajesz w świecie, nie mam prawa odrzucać świata w wyłącznie negatywny sposób, ponieważ jeśli tak zrobię, moja ucieczka nie doprowadzi mnie do prawdy i do Boga, lecz do osobistej, aczkolwiek bez wątpienia pobożnej iluzji.

Czy mogę Ci powiedzieć, że znalazłem odpowiedzi na pytania, które dręczą człowieka naszych czasów? Nie wiem, czy znalazłem odpowiedzi. Kiedy na początku zostałem mnichem, tak, byłem bardziej pewny „odpowiedzi”. Kiedy jednak dorastałem w życiu monastycznym i postępowałem dalej w samotności, stałem się świadom tego, że zacząłem dopiero szukać pytań. A jakie są te pytania? Czy człowiek potrafi nadać sens swemu istnieniu? Czy człowiek potrafi uczciwie nadać swojemu życiu znaczenie, przyjmując jedynie pewien zestaw wyjaśnień, które udają, że mówią mu, dlaczego świat się zaczął i gdzie się skończy, dlaczego jest zło i co jest konieczne do dobrego życia? Mój bracie, być może w mojej samotności stałem się w pewnym sensie poszukiwaczem dla Ciebie, poszukiwaczem na terenach, których nie jesteś w stanie zwiedzić – chyba że w towarzystwie swego psychoterapeuty. Zostałem wezwany, by badać pustynny obszar ludzkiego serca, gdzie nie wystarczają już wyjaśnienia i gdzie człowiek uczy się, że liczy się jedynie doświadczenie. Jałowa, skalista, mroczna kraina duszy, czasami rozświetlana dziwnymi ogniami, których ludzie się boją, i zaludniana widmami, których ludzie starannie unikają, z wyjątkiem swoich koszmarów. Na tym to terenie nauczyłem się, że człowiek nie może prawdziwie znać nadziei, jeśli wpierw się nie dowie, jak bardzo nadzieja podobna jest do rozpaczy. Język chrześcijaństwa mówi to od wieków w innych, bardziej zawoalowanych terminach. Jednak język chrześcijaństwa stał się tak zużyty i nadużyty, że czasami człowiek mu nie ufa; nie wiesz, czy za słowem „Krzyż” stoi doświadczenie łaski i zbawienia, czy tylko groźba kary. Jeśli moje słowo cokolwiek dla Ciebie znaczy, mogę Ci powiedzieć, że doświadczyłem Krzyża, który oznacza miłosierdzie, a nie okrucieństwo, prawdę, a nie oszustwo: tego, że prawda i miłość Jezusa są rzeczywiście prawdziwą dobrą nowiną, lecz w naszych czasach dochodzi ona do głosu w dziwnych miejscach. I być może dochodzi do głosu bardziej w Tobie niż we mnie; może Chrystus jest bliżej Ciebie, niż jest On bliżej mnie; mówię to bez wstydu lub poczucia winy, ponieważ nauczyłem się radować z tego powodu, że Jezus jest w świecie w ludziach, którzy Go nie znają, że działa w nich, kiedy uważają, że są daleko od Niego, jest moją radością, że mogę Ci powiedzieć, byś miał nadzieję, chociaż możesz myśleć, że spośród wszystkich ludzi, dla Ciebie nadzieja jest niemożliwa. Miej nadzieję nie dlatego, że sądzisz, iż możesz być dobry, lecz dlatego, że Bóg kocha nas niezależnie od naszych zasług i cokolwiek dobrego w nas, pochodzi z Jego miłości, nie z naszego własnego działania. Miej nadzieję, ponieważ Jezus jest z biednymi i wyrzutkami i być może pogardzanymi, nawet przez tych, którzy powinni ich szukać i troszczyć się o nich z największą miłością, ponieważ działają w imię Boga […]. Nikt na ziemi nie ma powodu, by tracić nadzieję, gdy idzie o Jezusa, ponieważ Jezus kocha człowieka, kocha go w jego grzechu i my także musimy kochać człowieka w jego grzechu.

Bóg nie jest „problemem” i my, którzy żyjemy życiem kontemplacyjnym, nauczyliśmy się przez doświadczenie, że nie można poznać Boga dopóty, dopóki człowiek stara się rozwiązać „problem Boga”. Starać się rozwiązać problem Boga to starać się zobaczyć własne oczy. Nie można zobaczyć własnych oczu, ponieważ za ich pomocą widzimy, a Bóg jest światłem, dzięki któremu widzimy – dzięki któremu widzimy nie wyraźnie zdefiniowany „przedmiot” zwany Bogiem, lecz wszystko inne w Niewidzialnym. Bóg jest zatem Widzącym i Widzeniem, lecz na ziemi nie jest widziany. W niebie jest Widzącym, Widzeniem i Widzianym. Bóg szuka siebie w nas, a jałowość i smutek naszego serca jest smutkiem Boga, który nie jest znany w nas, który nie potrafi odnaleźć siebie w nas, ponieważ nie mamy odwagi, by wierzyć bądź ufać niewiarygodnej prawdzie, że On mógłby żyć w nas i żyć tam, ponieważ taki jest Jego wybór i upodobanie. Jednak w rzeczy samej istniejemy jedynie po to, aby być miejscem, które wybrał na swoją obecność, swoje objawienie się w świecie, swoją epifanię. My jednak sprawiamy, że to wszystko staje się mroczne i niechlubne, ponieważ nie potrafimy w to wierzyć, nie chcemy w to wierzyć. Rzecz nie w tym, że nienawidzimy Boga, raczej nienawidzimy siebie, popadamy w rozpacz z naszego powodu; gdybyśmy któregoś razu zaczęli uświadamiać sobie, pokornie, lecz prawdziwie, rzeczywistą wartość naszego własnego „ja”, ujrzelibyśmy, że ta wartość jest znakiem Boga w naszym istnieniu, podpisem Boga na naszym istnieniu. Na szczęście miłość bliźniego, jaką ma do nas nasz bliźni, dana jest po to, byśmy mogli to sobie uświadomić. Albowiem miłość naszego brata, naszej siostry, ukochanej przez nas osoby, naszej żony, naszego dziecka, jest po to, byśmy ujrzeli tak wyraźnie, jak sam Bóg, że jesteśmy dobrzy. To właśnie miłość osoby, która nas kocha, moich braci lub mojego dziecka dostrzega we mnie Boga, czyni Boga wiarygodnym dla mnie we mnie samym. I to właśnie moja miłość do osoby, którą kocham, do mojego dziecka, mojego brata, daje mi zdolność do tego, by pokazać mu lub jej Boga w nim lub w niej samej. Miłość jest epifanią Boga w naszym ubóstwie. Życie kontemplacyjne jest zatem szukaniem pokoju nie w abstrakcyjnym wykluczeniu całej zewnętrznej rzeczywistości, nie w jałowym, negatywnym zamknięciu zmysłów na świat, lecz w otwartości miłości. Zaczyna się ono od akceptacji mojego własnego „ja” w moim ubóstwie i byciu blisko rozpaczy po to, by rozpoznać, że tam, gdzie jest Bóg, nie może być żadnej rozpaczy, a Bóg jest we mnie, nawet jeśli doświadczam rozpaczy. Że nic nie może zmienić miłości Boga do mnie, gdyż samo moje istnienie jest znakiem, że Bóg mnie kocha, a obecność Jego miłości stwarza mnie i podtrzymuje. Nie ma także żadnej potrzeby, by rozumieć, jak to możliwe, wyjaśniać to lub rozwiązywać problemy, jakie zdaje się to powodować. Albowiem w naszych sercach i u samej podstawy naszego istnienia jest naturalna pewność współistniejąca z samą naszą egzystencją; pewność, która mówi, że tak dalece, jak istniejemy, jesteśmy przenikani na wskroś poczuciem i rzeczywistością Boga, nawet jeśli mielibyśmy być całkowicie niezdolni, by w to uwierzyć lub tego doświadczyć w kategoriach filozoficznych, a nawet religijnych.

O, mój bracie, kontemplatyk to nie człowiek, który posiada ognistą wizję cherubinów niosących Boga w ich wyimaginowanym rydwanie, lecz po prostu ten, kto zaryzykował i postanowił zapuścić się umysłem w pustynię poza granice języka i poza idee, gdzie spotyka się Boga w na- ’ gości czystej ufności, innymi słowy, w poddaniu naszego ubóstwa i nie- pełności po to, by nie skupiać umysłu kurczowo na nas samych, jak gdyby myślenie miało sprawić, że istniejemy. Orędzie nadziei, które zatem proponuje Tobie, bracie, kontemplatyk, nie mówi, że musisz przebić się przez dżunglę języka i problemy otaczające dzisiaj Boga, lecz że niezależnie od tego, czy to rozumiesz, czy nie, Bóg kocha Cię, jest obecny w Tobie, żyje w Tobie, zamieszkuje w Tobie, woła Cię, zbawia Cię i proponuje Ci zrozumienie i światło, których nie da się porównać z czymkolwiek, co znalazłeś w książkach lub usłyszałeś w kazaniach. Kontemplatyk nie ma Ci nic do powiedzenia, poza tym, że chce Ci dodać otuchy i powiedzieć, że jeśli ośmielisz się zgłębić własne milczenie i zaryzykować podzielenie się tą samotnością z drugim, samotnym człowiekiem, który szuka Boga przez Ciebie, wówczas prawdziwie odkryjesz światło i zdolność zrozumienia, co jest poza słowami i poza wyjaśnieniami, ponieważ jest to zbyt blisko, by móc to wyjaśnić; jest to intymna jedność w głębi Twego własnego serca, ducha Boga i Twojego własnego, sekretnego, najgłębszego „ja” tak, że Ty i On jesteście prawdziwie Jednym Duchem. Kocham Cię, w Chrystusie.

Tekst pochodzi z książki Thomasa Mertona, Życie w listach (Poznań 2011). Opublikowany za zgodą wydawnictwa „W drodze”. Wszystkie prawa zastrzeżone.

[czytaj więcej]