Odpowiedzieć Bogu
Tytuł | Autor | Odsłony |
---|---|---|
Odpowiedź |
Ks. Józef Tischner, Jacek Żakowski | 0 |
Wiara |
Thomas Keating OCSO | 0 |
Odwaga zaakceptowania akceptacji |
Peter G. van Breemen SJ | 0 |
Wiara: nowy sposób widzenia |
John Powell SJ | 0 |
Nadzieja |
Ks. Józef Tischner, Janusz Poniewierski | 0 |
„Taka jest wola Boża” – czy rzeczywiście? |
Martin H. Padovani | 0 |
Dekalog w świetle Ewangelii |
Wojciech Żmudziński SJ | 0 |
Moje serce się nie pyszni |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Jeżeli się nie staniecie jak dzieci |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Czas wdzięczności |
John Powell SJ | 0 |
Odpowiedź
Ks. Józef Tischner, Jacek Żakowski
J.T.: Wyobraź sobie, Jacku, jezioro, nad jeziorem deski, jedna z tych desek jest trampoliną. Jeżeli dziś się odbijemy od tej trampoliny, możemy daleko polecieć i wylądować w cudownym świeżym nurcie. Natomiast jeżeli się z trampoliną miniemy, to nie polecimy nigdzie, tylko ugrzęźniemy na jakichś torfowiskach wiary. Więc idzie o to, żebyśmy znaleźli tę właściwą deskę, od której trzeba się odbić.
J.Ż.: Co to jest za deska?
J.T.: Sprawa jest trudna przez to, że jest prosta. Jesteśmy przy określeniu istoty wiary w starym katechizmie trydenckim i w nowym watykańskim. Jest w nowym określeniu słowo, którego w starym katechizmie nie było. Więc jeszcze raz sięgnij…
J.Ż.: … do nowej definicji wiary?
J.T.: To nie jest stricte definicja, ale określenie.
J. Ż.: „Wiara jest odpowiedzią człowieka daną Bogu, który mu się objawia i udziela, przynosząc równocześnie obfite światło człowiekowi poszukującemu ostatecznego sensu swego życia.
J.T.: Zwróć uwagę na słowo „odpowiedź”. „Wiara jest odpowiedzią…”
J.Ż.: „… człowieka daną Bogu…”
J.T.: Czego potrzeba, żeby w ogóle możliwa była odpowiedź?
J.Ż.: Musi paść pytanie.
J.T.: A żeby było pytanie, musi istnieć język i ten, który go używa – czyli pytający. Otóż w codziennym poszukiwaniu Boga jesteśmy najczęściej ofiarami naszej kosmologicznej wyobraźni. Szukamy Pana Boga poprzez kosmos. W języku kosmologicznym…
J.Ż.: Przez kosmos czy w kosmosie?
J.T.: Albo w kosmosie, albo przez kosmos. Szukamy Pana Boga na scenie naszego dramatu. Pytamy, kto tę scenę stworzył. Pytamy o stwórcę, o przyczynę, o cel. Tymi drogami szła myśl św. Tomasza z Akwinu – wielka myśl leżąca u podstaw wiary soboru trydenckiego.
J.Ż.: A kosmologiczne poszukiwanie Boga prowadzi do takiego tradycyjnego wyobrażenia, że gdzieś tam w środku ziemi jest piekło, a gdzieś nad nami jest niebo, a w niebie Pan Bóg. Czy tak? Chcemy go ulokować w ziemskiej geometrii, w naszej fizyczności.
J.T.: Tak – bo chcemy widzieć Boga albo w jakimś miejscu, albo w jakimś czasie – „Pan Bóg jest w Niebie”, „Pan Bóg był na początku” albo „Pan Bóg będzie na końcu”…
J.Ż.: W dziejach naszego świata.
J.T.: Newton powiada, że Bóg jest zegarmistrzem świata. A nowy katechizm mówi, że wiara to odpowiedź. Ale przecież Bóg, który stworzył, nie mówi. On jest ukryty za różnymi rzeczami, za swymi stworzeniami.
J.Ż.: To kto do Ciebie mówi, Księże Profesorze?
J.T.: Ty mówisz. Piotrek mówi, Paweł mówi. Na scenie mówi człowiek, mówi do nas i n n y.
J.Ż.: Więc kontakt z Bogiem odbywa się przez ludzi? Przez drugiego człowieka?
J.T.: Przez drugiego człowieka! To, co się dzieje między mną a tobą, ma być analogią do tego, co się dzieje między mną a Bogiem.
J.Ż.: Tylko analogią?
J.T. : Bliską analogią. W każdym razie, dużo bliższą niż to, co się dzieje między mną a rzeczą. To jest szalenie ważne dla naszej wyobraźni. Szukamy Boga jako uczestnika naszego dramatu.
J.Ż.: Mówisz: nie ma nade mną nieba ani piekła pode mną? Mówisz: niebo i piekło są między mną a tobą… między tobą a innymi ludźmi?
J.T.: Tak. Bo jeżeli mam cokolwiek wiedzieć o niebie albo piekle, to muszę zacząć od tego, co dzieje się między nami. Człowiek może być dla człowieka wysłańcem nieba albo wysłańcem piekła. I to jest właśnie fundament!
J.Ż.: To się pojawia w nowym katechizmie? Nie było tego w katechizmie trydenckim?
J.T.: Nie było to jasno, prosto powiedziane, choć były elementy tego dramatycznego wymiaru. Na samym początku brakowało jednego słowa: „odpowiedź”. Zabrakło dialogowego wymiaru ludzkiego spotkania z Bogiem. Dziś często mówimy: „dialog”, ale bardzo płytko to słowo rozumiemy. Kiedy odpowiadam, to znaczy, że jest jakiś dialog, że usłyszałem, jak ktoś coś do mnie powiedział. Najpierw byłem pasywny, chociaż, naturalnie, „otwarty” – potrafiący usłyszeć – i przez moje okno wpadł nie motyl, nie słowik, nie mucha, tylko właśnie słowo. Słowo wpadło. Słowo mnie dotknęło…
J.Ż.: Ktoś coś do Ciebie powiedział, a Ty to usłyszałeś.
J.T.: Usłyszałem słowo innego. To słowo jest znakiem innego. I ono we mnie brzmi. Tu jest klucz do sprawy.
J.Ż.: Jak brzmi to słowo, którym pan Bóg zwraca się do
Ciebie? Jak brzmi to pytanie, które otwiera dialog za pośrednictwem innych?
J.T.: Czasem za pośrednictwem innych, czasem za pośrednictwem naszego sumienia. Ale, w każdym razie, mamy przynajmniej wrażenie, że w tym słowie jest inny. Ono nas dotyka – tak jakby dotknął nas jakiś inny, duchowy wiatr.
J.Ż.: Ale co to za wielkie pytanie?
J.T.: Musimy sięgnąć do tradycji biblijnej. Bo wciąż są to, w gruncie rzeczy, te same słowa, które po upadku usłyszał praojciec Adam: „Adamie, g d z i e j e s t e ś?” Słuchaj, słuchaj! Adam to nie jest ten, który był pierwszy. To jest ten, którego dramat jest dramatem każdego z nas. Co się przydarzyło Adamowi, w istocie rzeczy przydarza się każdemu z nas. A przydarzyło mu się to, że usłyszał słowa „gdzie jesteś?”
J.Ż.: I każdy z nas, Twoim zdaniem, jako capax Dei, słyszy to pytanie Boga: „Gdzie jesteś, Księże Profesorze?”, „Józefie, gdzie ty jesteś?”
J.T.: O tak! Bez wątpienia! Wczuj się w sens tego słowa. Jakie echo ono w Tobie budzi? To jest słowo odświętne. Bo owszem, czasem ono ma sens ograniczony: kiedy się zgubimy w lesie albo w obcym mieście…
J.Ż.: Sens topograficzny…
J.T.: Ale czasem nie chodzi ani o las, ani o miasto, ale o cały dramat.
J.Ż.: O życie?
J.T.: O życie! I wtedy pytanie „gdzie jesteś?” ma w sobie coś z metafizycznej głębi. Św. Paweł powie, że słowo – słowo Boga – przenika do głębi, że oddziela ciało od kości.
J.Ż.: Uważasz, Księże Profesorze, że jest metafizyczna głębia w pytaniu, które stawia sobie pijak nad schabowym i wódką? Ze Bóg objawia się w przeżyciach mężczyzny po czterdzoestce, który widząc bruzdy na swojej twarzy mówi sobie: „Gdzie ja jestem?”, a ile razy to pytanie wraca, odpowiada: „No, to strzelę sobie jeszcze jednego…”?
J.T.: Tak. Może właśnie w takiej sytuacji słowo brzmi szczególnie mocno.
J.Ż.: Metafizycznie?
J.T.: Właśnie metafizycznie. Bo ludzie, którzy nie mają świadomości, że się pogubili, nie słyszą głębi słowa.
J.Ż.: Uważasz, Księże Profesorze, że w tym pytaniu jest Bóg?
J.T.: Jest!
J.Ż.: A nie jest to zwykłe pytanie człowieka, który szuka drogi przez życie?
J.T.: Wyobraź sobie, że z punktu widzenia dramatu biblijnego właśnie w tym pytaniu jest Bóg. A człowiek, który rozumie i przyjmuje to słowo, jest capax Dei.
J.Ż.: Czyli właściwie każdy…
J.T.: Każdy!
J.Ż: … bo prawie każdy sobie musi to pytanie stawiać.
J.T.: Tak. Ale nie zawsze. Stawiasz je w sytuacjach szczególnych.
J.Ż.: Więc capax Dei jesteśmy w sytuacjach szczególnych.
J.T.: Capax Dei jesteśmy zawsze, ale nie zawsze słowo bije w nas z jednakową siłą. Bardzo często to Słowo pojawi się tylko raz w życiu…
J.Ż.: Kiedy się człowiek rzeczywiście otworzy?
J.T.: Kiedy przyjdzie coś niezwykłego, powiedzmy: „dzień nawiedzenia”. Bo cała nasza historia ma wymiar dramatyczny. Nie jesteśmy częścią kosmosu. Innym prawom jesteśmy poddani. Innym niż kamienie, gwiazdy, drzewa. My podlegamy prawom dramaturgii, w której słowa „gdzie jesteś?” mają metafizyczny sens.
J.Ż.: Kiedy to pytanie dotyka człowieka, odpowiedź może być metafizyczna, może prowadzić ku metafizyce, ku temu, co nieskończone, ale może to też być odpowiedź banalna: „no, strzelę se jeszcze jednego”.
J.T.: Może być banalna…
J.Ż.: „No, i jeszcze jednego…” Zatem na metafizyczne pytanie nie musi paść metafizyczna odpowiedź.
J.T.: Poczekaj, poczekaj… pomalutku, pomalutku.
J.Ż.: To jak jest z tą odpowiedzią?
J.T.: To jest w gruncie rzeczy odpowiedź praojca Adama, który się przed Bogiem chowa. Ale bez względu na to, jak będziesz odpowiadał, samo pytanie jakoś cię już zmienia. Pytanie innego zmienia twój punkt widzenia siebie. Kiedy słyszysz pytanie „gdzie jesteś?”, musisz przyjąć optykę tego, który pyta. Tu zaczyna się dialog. Stawiasz siebie w moim położeniu, ja stawiam siebie w twoim – zaczynamy wymieniać się położeniami. W ten sposób – wedle Greków – rodzi się w nas myślenie. Bo główną funkcją myślenia jest to, by zmieniać punkty widzenia, dzięki czemu dochodzimy do różnych wspólnych wniosków. Pięknie to Heidegger powie, że pytanie jest pobożnością myśli. Więc kiedy myśl jest pobożna?
J.Ż.: Kiedy jest pytająca?
J.T.: Gdy jest pytająca! Nie wtedy, kiedy odpowiada, ale kiedy pyta. A pobożna to znaczy, że wtedy właśnie rządzi się Bożym prawem.
J.Ż.: Nie ten, kto wie, jest pobożny, tylko ten, kto wątpi i zadaje pytania?
J.T.: Ten, kto jest ciekawy, kto szuka dalszej prawdy, kto włazi w tajemnicę, jakby w jakąś wodę, i otwiera oczy, patrzy, co się tam dzieje… Nie dlatego, że wątpi! Dlatego, że jest ciekawy, co jeszcze tam można zobaczyć, co jeszcze stanowi prawdę. A żeby to zobaczyć, wciąż zmienia punkty widzenia. Czasem widać, jak tego ludziom dzisiaj brakuje. I to nawet w religii.
J.Ż.: Może w religii szczególnie. Bo pewnie najtrudniej zmieniać punkty widzenia wobec tego, w co każdy z nas wierzy. Dużo łatwiej wobec tego, co po prostu wiemy. Ale jeszcze raz zestawmy te dwa katechizmy: stary trydencki i nowy watykański. Nie było w starym katechizmie miejsca dla dialogu?
J.T.: Było. Tyle że dużo dalej. Dialog nie mieścił się wówczas w definicji wiary. Ale wracajmy do naszego Adama. Mamy jeszcze przed sobą sprawę zasadniczą, tę trampolinę, na której mi szczególnie zależy. Bo zanim nastąpi zmiana punktu widzenia, pojawia się świadomość, że t o t y z o s t a ł e ś s p y t a n y: „Adamie, gdzie jesteś?”, „Jacku, gdzie jesteś?”
J.Ż:. Wybrany do tego, żeby Ci postawić pytanie?
J.T.: Kluczem jest słowo: wybrany.
J.Ż.: Ale to przecież znaczy, że każdy z nas jest jakoś wybrany, jeżeli każdy – jak mówisz – miewa metafizyczne pytanie.
J.T.: Nim powiesz: „każdy jest wybrany”, zastanów się, co znaczy być wybranym… Jesteś wybrany to znaczy: „Dotknięty przez co? Co cię dotknęło?”
J.Ż.: Dotknięty uwagą drugiego?
J.T.: Czy tylko uwagą? Przecież ja mogłem kogo innego do tej rozmowy zaprosić. Mogłem kogo innego wybrać. Bóg też mógł wybrać innego – nie musiał wybierać Adama. Nie musi wybierać Ciebie, gdy stawia Ci metafizyczne pytanie.
J.Ż.: Więc czym jesteś dotknięty, gdy ktoś się do Ciebie zwraca?
J.T.: Przecie wiesz: wolnością! Dotyka Cię wolność innego. Wtedy masz pierwsze doświadczenie wolności. Nie jest to doświadczenie Twojej własnej wolności. To jest doświadczenie wolności innego. Uczymy się wolności z wybrania, które dociera z zewnątrz. Ten świat tak jest zrobiony, że zawsze najpierw ktoś musi nas wybrać. Widzimy wybranie matki, wybranie naszego ojca. Potem przychodzi wybranie tego, który pyta: „gdzie jesteś?” Słuchaj, Jacku, jest to tak poważna sprawa, że trzeba by teraz wygodnie siąść, wziąć oddech, szeroko rozewrzeć oczy, bo otwiera się przed nami zupełnie nowa przestrzeń. Zmienia się perspektywa naszego widzenia świata. Oto bowiem odnajdujemy w religii fundamentalne doświadczenie wolności! Widzimy wolność Boga… Rozumiesz konsekwencje? Widzisz rewolucję religijnego myślenia, która dokonuje się tu, w nowym katechizmie?
J.Ż.: Bóg jest wolny i wymaga wolności.
J.T.: Uczy mnie wolności, kiedy mnie wybiera. Słuchaj, Jacku, czy Ty tutaj widzisz kopernikański przewrót? Czy widzisz rewolucję w Kościele?
J.Ż.: Bóg nie każe, nie zabrania, tylko uczy wolności.
J.T.: Bóg uczy wolności! I teraz, kiedy będziemy się modlili „bądź wola Twoja”, w gruncie rzeczy będzie to znaczyło: „bądź wolność Twoja”, czyli też moja wolność na miarę, na wzór tej Boskiej wolności. Tu się otwiera zupełnie nowy horyzont. A co na to Adam?
J.Ż.: Chowa się za krzakami.
J.T.: Adam powiada: nie ma mnie. Ubiera się w rzeczy. Czyli udaje część sceny. Widzimy teraz, co to jest niewiara. Powiedziałbym: niewiara to niezdolność do tego, żeby innemu zaufać. Niezdolność do tego, by obudzić w sobie to, co pisarze łacińscy nazywają fides. Tu nie chodzi o credo, czyli wyznanie wiary, ale właśnie o fides – ufność, zaufanie. Jeśli ktoś jest niezdolny do tego, aby ufać ludziom, jeśli u nie doświadczył nigdy zaufania, to nie zrozumie istoty chrześcijaństwa. Będzie szukał Boga w scenie, w przedmiotach – nie w ludziach.
J.Ż.: Gdzieś tam w topografii, w niebie.
J.T.: Nigdy Go tam nie znajdzie! Im mniej będzie ufał innym, tym mocniej ucieknie w scenę, tym bardziej się przed Bogiem skryje. Bo ufność jest kluczem do prawdziwej wiary. Fascynuje mnie to dotknięcie przez wolność innego. Wolność, która ci ufa. Ale powstaje problem: co z tą wolnością zrobisz. Adam odpowiada: „nie ma mnie!”
J.Ż.: To też jest wolność. Możesz zostać wybrany, a mimo to zamknąć okno i powiedzieć panu Bogu „nie ma mnie w domu”.
J.T.: „Nie ma mnie. Jestem rzeczą, jestem na Ciebie głuchy”. Ale przecież nie musisz się zamknąć na zawsze. Kiedy indziej możesz szeroko otworzyć okno – tak żeby słowo wpadło.
J.Ż.: Czyli w gruncie rzeczy capax Dei – otwarcie na Boga nie znaczy „otwarcie”, tylko „otwieralność”.
J.T.: Tak!
J.Ż.: Człowiek jest „otwieralny”. Może się otworzyć na Boga. Ale może się zamknąć.
J.T.: Mistrzostwo Boga polega na tym, żeby Adama mimo wszystko otworzyć. Nie sztuka dotrzeć do tych, co są z góry otwarci. Sztuka docierać do ludzi „zamkniętych” – do Adama, nawet do Kaina – do chorych na brak fides. Bo trzeba światu zaufać, żeby go zrozumieć. Św. Augustyn powiada: „Fides quaerens intellectum”, czyli: „Wiara (ściślej mówiąc, ufność) szuka rozumienia”. Wiesz, dopiero kiedy jest wiara, przychodzi czas rozumienia. Tak: rozum budzi się, gdy zaufasz.
J.Ż.: Czyli ktoś się do Ciebie zwraca (może Bóg się do Ciebie zwraca), Ty gotów mu jesteś zaufać i potem starasz się zrozumieć?
J.T.: Tak.
J.Ż.: A nie myślisz, że najpierw lepiej się temu drugiemu przyjrzeć, poznać go, zrozumieć, a dopiero potem okazać zaufanie?
J.T.: Ale gdyby tego fides nie było, gdyby między nami nie było zaufania, to w co by się zamienił nasz dialog? W spekulacje, jak drugiemu dopiec! Ty mnie, a ja Tobie. Ja bym kombinował, jak Ciebie pokonać, jak Ci przyłożyć, jak Cię zranić, a Ty byś się starał mnie na łopatki rozłożyć. A dzięki temu, że sobie ufamy, możemy normalnie rozmawiać. Możemy rozważać problemy. Staramy się zrozumieć.
J.Ż.: Ale ufamy sobie dlatego, że się już jakiś czas znamy. A ja Cię próbuję zrozumieć, bo znam Cię dość dobrze, a ciągle mnie zadziwiasz.
J.T.: A ja Ci próbuję tłumaczyć, ale moje gadanie jest na miarę, że tak powiem, Twojego fides. Fides i intellectum muszą grać między nami, żeby się w tej rozmowie wyłoniło doświadczenie owej trampoliny, z której razem możemy wyskoczyć.
J.Ż.: Do czego wyskoczyć, Księże Profesorze?
J.T.: Do wiary, która rozumie.
Fragment książki Tischner czyta Katechizm. Rozmowy o Katechizmie (Kraków 2009), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wiara
Thomas Keating OCSO
Wiara jest główną drogą do osiągnięcia zbawienia. Do wiary nie dochodzimy poprzez rozumowanie. Ona jest podobna do intuicji. Możemy przygotować się do niej poprzez refleksję, tęskniąc do niej czy prosząc o nią. Ale przyjść może jedynie jako dar. Gdy tylko przyjdzie, nadaje życiu nowy kierunek. Chrześcijanin jest jak ktoś wchodzący do windy. Takiej osoby nie interesuje chodzenie „po ziemi”, jego czyjej pragnieniem jest wznieść się w górę.
Jeśli przedstawimy życie chrześcijanina jako wznoszenie się ku Bogu, to wejście po raz pierwszy do windy i zamknięcie drzwi jest właśnie aktem wiary. Nie wiemy, co się stanie. Drzwi mogą się otworzyć na drugim, trzecim albo czwartym piętrze i, ku naszemu zdumieniu, staniemy przed nową perspektywą świata, jaki przed nami się roztacza. Gdy nacieszymy się panoramą na jednym z pięter, powracamy do windy i wchodzimy z powrotem w mrok. Musimy uczynić nowy akt wiary, aby dostać się na następne piętro. Musimy podjąć trud towarzyszący przejściu z jednego poziomu na drugi. Wiara nie jest jedynie zaakceptowaniem przez nasz umysł całej serii prawd. Takie powierzchowne spojrzenie pozbawia wiarę jej pełnego znaczenia. Wiara to przede wszystkim poddanie naszej woli. To nie kwestia pojęcia rozumem, ale dar naszego całkowitego bycia dla Boga – ostatecznej rzeczywistości. Ona kieruje nas ostatecznie ku Bogu.
Oto inny przykład. Przyjmijmy, że dom naszego sąsiada zaczyna płonąć. Jego synek został uwięziony na trzecim piętrze, gdy tymczasem reszta rodziny uratowała się. Ojciec nie może powrócić do domu, aby ratować chłopca. Słoi na zewnątrz pod oknem i widzi go na tle płomieni. Ojciec krzyczy: „Skacz! Złapię cię!” Oczy chłopczyka zaszły dymem i nie jest w stanie zobaczyć ani swego ojca, ani podłoża. Boi się skoczyć, chociaż desperacko pragnie się uratować. Ojciec krzyczy do niego ponownie: „Skacz! Nie bój się!”
Chłopczyk woła: „Ale tatusiu, ja cię nie widzę!” Ojciec znów krzyczy: „Ale ja cię widzę! Skacz!” Chłopczyk wspina się więc na parapet i skacze. Ląduje bezpiecznie w wyciągniętych ramionach ojca.
Ta przypowieść wskazuje, czym jest wiara. Oczywiście większość z nas musi jeszcze dotrzeć do ramion naszego Ojca. Jesteśmy w trakcie bezwładnego upadku.
Skacząc z okna, wybieramy określony kierunek, aby dotrzeć do upragnionego celu. Chcemy się znaleźć w ramionach Boga, który, w co mocno wierzymy, czeka, aby nas złapać. Warunkiem jest nasze zawierzenie Mu. Gdy tylko rodzi się w nas chęć widzenia i rozumienia albo gdy chcemy opierać się na pojęciu lub przeczuciu w dotarciu do Boga, wtedy opuszczamy kontekst wiary. Wiara wzywa do zupełnego poddania naszych umiejętności i całej naszej egzystencji prawdzie, która jest w nas i poza nami. Tradycja chrześcijańska zwie tę rzeczywistość Bogiem.
Wiara chrześcijańska jest skokiem w nieznane. Doświadczenie potwierdza mądrość każdego aktu zawierzenia. Ciemność wiary prowadzi do zrozumienia, a zrozumienie rozświetla ciemność wiary. Występują one na przemian i są normalną drogą, która prowadzi do wzrastania w wierze. Jak każdy, Bóg chce być przyjęty takim, jaki jest – a jest On nieskończony, niepojęty, niewyrażalny. Musimy zaakceptować Go również w mroku wiary. Tylko wtedy, gdy przyjmujemy Boga takim, jaki jest, jesteśmy w stanie porzucić pragnienie doświadczenia duchowego, którego oczekujemy. Wiara jest dojrzała wtedy, gdy jesteśmy spokojni, chociaż nie doświadczamy Boga w jakiś wyjątkowy sposób, gdy Jego obecność jest oczywista bez naszej refleksji nad nią. Ktoś, kto posiada prostą wiarę, otwiera oczy i gdziekolwiek patrzy, znajduje Boga.
Wiara jest umacniana poprzez czytanie i medytowanie nad Słowem Boga, przez modlitwę, wierność obowiązkom stanu życia oraz poprzez akceptację okoliczności, w jakich żyjemy. Musimy starać się dostrzec Chrystusa, gdy nasze plany biorą w łeb, a oczekiwania zostają zawiedzione, w trudnościach, przeciwnościach i próbach. Niezależnie od tego, co się dzieje: „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra” (Rz 8, 28). Duch Święty dokonuje w nas przemiany nie tylko poprzez oczyszczanie i oświecanie nas od wewnątrz, ale również poprzez przyzwalanie na trudności, perypetie i pokusy, które nękają nas z zewnątrz. Jedno jest niewątpliwie pewne, że gdy raz decydujemy się szukać Boga, oznacza to, że On szuka nas z jeszcze większym zaangażowaniem i nie pozwala, aby coś przeszkodziło Mu w osiągnięciu celu. Sprawia, że w naszym życiu pojawiają się pewne osoby, mają miejsce pewne wydarzenia i niezależnie od tego, co o nich sądzimy, stanowią one element przemiany, jaka w nas się dokonuje, dotyczącej naszego życia z Bogiem.
Fragment książki Wprowadzenie do modlitwy i medytacji chrześcijańskiej (Kraków 2004), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Odwaga zaakceptowania akceptacji
Peter G. van Breemen SJ
Każdy człowiek potrzebuje o wiele więcej miłości, niż na to zasługuje. Tak bardzo bliskie są te słowa naszemu sercu; słowa proste, lecz pełne znaczenia. Kiedy ich słuchamy, w jednej chwili stają nam przed oczyma różni ludzie, którzy są potwierdzeniem tej prawdy: ktoś z naszej rodziny lub wspólnoty, kolega z pracy, jakiś imigrant pracujący „na czarno” lub uchodźca, którego przypadkowo poznaliśmy, ktokolwiek mający „trudny” charakter, tak często nieprzyjemny lub wręcz niemożliwy do zniesienia. „Więcej miłości niż na to zasługują” – jak bardzo jest to prawdziwe.
Gdy pozwalamy przenikać się tej prawdzie, wówczas łagodność oraz cierpliwość – dary, o których mowa w Kazaniu na Górze, a więc w samym centrum nauczania Jezusa – powoli zaczynają w nas wzrastać. Być może nawet z czasem odnajdziemy w sobie sympatię dla kogoś, o kim wiemy, że nie darzy nas żadnym szacunkiem; będzie to właśnie owo „coś więcej”, czego nie czynią poganie i celnicy; coś, co jest czystą Ewangelią. Teilhard de Chardin SJ także tę prawdę potrafił wyrazić w sposób o wiele bardziej uniwersalny: „Jeśli nie mielibyśmy dla naszych bliźnich, jakkolwiek by postępowali, trochę więcej pobłażliwości niż na to zasługują, wówczas na ziemi nie można by w ogóle mieszkać”. Z półwiecznym opóźnieniem ludzie coraz częściej przekonują się, że są to prawdziwe słowa.
Nawet gdy nasze rozważanie – o tych, którzy potrzebują więcej miłości, niż na to zasługują – okaże się twórcze i głębokie, będzie ono dla nas wyraźnie odczuwanym ciężarem. Istnieje wszakże coś, co wyzwala; co ma charakter o wiele głębszy. To przekonanie, że prawdę, o której mówimy, należy przede wszystkim odnieść do samego siebie. Tylko wówczas nie pozostanie ona na poziomie jednej z wielu przypadkowych myśli, spontanicznie pojawiających się w naszym umyśle. Nim cokolwiek powiem: to ja jestem tym człowiekiem, który potrzebuje więcej miłości, niż na to zasługuje. To stwierdzenie ma podwójny sens: ja także potrzebuję miłości; i więcej niż na to zasługuję.
Wielka hojność ludzi i Boga
Każdy z nas został obdarowany bezcennymi możliwościami. Odnajdujemy je we własnym sercu, umyśle, rękach. Człowiek posiada w sobie ogromne bogactwa. Natura nie jest oszczędna ani skąpa, w nadmiarze rozdaje swoje nasiona. Ziarno jednak nie rozwija się tak długo, jak długo otoczenie pozostaje zimne i nieprzychylne. Podobnie jak pąki kwiatów rozwijają się tylko w łagodnym klimacie, tak też talenty i wszystkie inne skarby w człowieku mogą objawić się jedynie w klimacie miłości. Potrzebuję tej miłości, bym mógł rozkwitnąć i stać się kimś niepowtarzalnym, bo przecież niepowtarzalność jest moim przeznaczeniem. Bez miłości moje życie stanie się niepełne, będzie jego karykaturą. Naprawdę potrzebuję miłości.
Zdanie, które tu powtarzamy, staje się jednak w tym miejscu czymś paradoksalnym i zmusza do refleksji. Ani moje dokonania, ani zasługi nie wystarczają, bym mógł wyciągnąć rękę po taką miłość, której znaczenie dotyka przecież samego życia. Innymi słowy: prawdziwe życie możliwe jest jedynie dzięki hojności ludzi i Boga. Darmowość staje się fundamentalnym prawem naszego ludzkiego wzrostu. Sprzeciwia się to współczesnej mentalności nastawionej na skuteczność nie tylko w sferze ekonomicznej i politycznej, lecz także – i jest to coś niebywałego – w życiu duchowym i zakonnym, które zbyt mocno upodobniły się do tych pierwszych.
Ewangelia często wspomina o urodzaju, nigdy o skuteczności. Między jednym a drugim istnieje różnica światów. To, co św. Paweł zwalczał z tak wielką gwałtownością w prawie żydowskim, można by dziś najlepiej oddać przez słowo „skuteczność”. To mentalność, w której sami sobie przynosimy zbawienie. Zapewnienie urodzaju wymaga równie wielkiego wysiłku, lecz w tym samym czasie w głębi serca akceptuje się autonomię wielu rzeczy, których nie sposób do końca poddać kontroli. Taka postawa rozwija całkiem odmienną dyspozycyjność. Rolnik wytrwale uprawia swoje pole i, ciężko stawiając kroki, sieje ziarno; następnie jednak czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, sam nie wie jak (Mk 4, 27). Mamy tu do czynienia z tajemnicą, na którą rolnik się zdaje, z czymś, co przekracza jego własne wysiłki. „Z czymś więcej, niż na to zasługuje”.
Tajemnica urodzaju
Jezus przypomina nam, że wolą Jego Ojca jest, aby nasze życie przynosiło owoc obfity (J 15, 8). Takie życie oddaje chwałę Ojcu. Wszelka małostkowość i ciasnota są czymś obcym prawdziwemu chrześcijaninowi. Zadziwiająca i dobroczynna hojność naszego Ojca charakteryzuje także Jego dzieci. W tajemnicę wspaniałomyślnej hojności wprowadzają nas następujące słowa: Trwajcie w miłości mojej! (J 15, 9). Jezus nie mówi: „Zwracajcie się do tej miłości od czasu do czasu” ani też: „Myślcie o niej często”, lecz: „Uczyńcie z niej wasze ciągłe trwanie, miejsce, w którym stale przebywacie”. Jeśli nie będziemy często powracać do tych słów, zbulwersują nas następne słowa Jezusa. Zapewnia On nas bowiem, że miłość, którą nam przynosi i w której powinniśmy odnaleźć miejsce naszego stałego przebywania, nie jest wcale mniejsza od tej miłości, którą Ojciec kocha swego Syna. W tej prawdzie misja, którą otrzymał Jezus, osiąga pełnię.
Jezus przychodzi po to, by wcielić nas w swoją synowską relację do Ojca. Pierwotna miłość Ojca do Syna jest źródłem nieskończonej urodzajności. W tym zawiera się sens tajemnicy Trójcy Świętej, w której wszelka miłość i wszelkie życie odnajdują swój początek: właśnie z tej tajemnicy wypływa to, co nazywamy miłością czystą. Jezus chce, byśmy i my uczestniczyli w tej tajemnicy. Przychodzi do nas po to, by nas wyzwolić i zbawić od tego wszystkiego, co przeszkadza nam w tym uczestnictwie. Jesteśmy nie tylko świątyniami Trójcy Świętej, w której dokonuje się wzajemne zanurzenie Ojca i Syna, my w tej wymianie uczestniczymy osobiście. Ojciec daje się nam tak samo realnie jak swemu Synowi; zaprasza nas, byśmy ze swej strony także oddali się Ojcu, Synowi i Duchowi, i czyni nas do tego zdolnymi.
Taki jest najgłębszy poziom naszego istnienia. Jak bardzo pokrzepiająca i wyzwalająca jest świadomość, że Bóg jest odpowiedzią na pragnienie miłości, które żyje w każdym z nas.
Tragedia utraty pamięci
Nie to jest najważniejsze, by poznać metody najdoskonalszej samorealizacji i wykorzystania własnych talentów. Pytanie o owe metody jest raczej drugorzędne. Dla tego, kto nie wychodzi poza nie, staje się jedynie pretekstem i pułapką. Prawdziwe i główne pytanie brzmi: w jaki sposób, akceptując ten stan, w którym aktualnie się znajduję, a więc wszystkie moje blaski i cienie, mogę pokochać innych i pozwolić, aby inni pokochali mnie?
„Pod wieczór naszego życia zostaniemy spytani o miłość” – przypomina św. Jan od Krzyża. Nie ma nic bardziej tragicznego na świecie niż człowiek, który jest przekonany, że nikt go nie kocha, i sam pozostaje niezdolny do miłości. Nasze więzienia są pełne tylko dlatego, że zbyt wielu ludzi straciło nadzieję na miłość, na to, że mogą ją otrzymać i dać. Jak wielu ludzi jest więźniami kompleksu niższości z tego właśnie powodu. Czyż nie żyją oni zaledwie w połowie, z dnia na dzień cierpiąc coraz bardziej?
Brak szacunku do samego siebie może doprowadzić do poczucia pozornej siły. Posiadającemu taką siłę wydaje się, że nie ma nic do stracenia. Siła ta nie wypływa jednak z pełni, ale z pustki. To może doprowadzić także do pozornej szczerości, która w rzeczywistości jest jedynie cynizmem, brakiem dyskrecji i delikatności, a więc czymś zupełnie przeciwnym niż autentyczna szczerość. To nie wszystko. Osoba taka staje się nienasycona w jedzeniu i piciu, posiadaniu, doznaniach zmysłowych i władzy. Jest nieustannie drażniona i pożerana przez świadomość braku prawdziwego pokoju. Podąża za tym niemożliwe do zniesienia rozdrażnienie, nawet wobec samego siebie, i niemożliwość, by zbudować jakiekolwiek prawdziwe kontakty z innymi ludźmi.
Brak szacunku do samego siebie może równie dobrze doprowadzić do zwykłego tchórzostwa, ucieczki od jakiegokolwiek ryzyka, zamknięcia w sobie czy ukrycia się w nieprzenikalnej i pełnej goryczy samotności. W ten sposób trwoga zaczyna dominować nad całym życiem i prowadzi do wielkiego otępienia, które uniemożliwia wsłuchiwanie się w samego siebie i w innych.
Równocześnie odnalezienie samego siebie, tego, co we mnie autentyczne i głębokie, staje się coraz trudniejsze. Człowiek oddala się od swego własnego źródła i ostatecznie uważa siebie za kogoś większego niż jest w rzeczywistości. Krańcowa forma takiej utraty pamięci przez człowieka dorosłego to zapomnienie własnego imienia. Wcześniej utracił on poczucie swego „zamieszkiwania”, a także jakąkolwiek zdolność nawiązywania prawdziwych relacji. Nasze imiona otrzymaliśmy od rodziców. Na długo przed narodzeniem wybrano je z wielką troskliwością, została nawet przewidziana alternatywa na wypadek gdyby… W tym samym momencie, a nawet o wiele wcześniej, także Bóg powołał każdego z nas przez niepowtarzalne imię, wypisując je na swoich dłoniach. Nasze imię jest uczestnictwem w imieniu Boga. Nigdy nie poznamy tego imienia w sposób pełny, jeśli zatrzymamy się na drodze poznawania Boga.
Wobec dobra
Każdy z nas wielokrotnie doświadczył istnienia zła w swoim wnętrzu. Zły spowodował w nas wiele spustoszenia, cieszył się naszymi upadkami. Za jego sprawą staliśmy się przyczyną wielu smutków, zarówno dla nas samych, jak i dla innych. Zły zmusza nas do walki, której po prostu nie możemy uniknąć. Tymczasem żyje w nas także dobro. Nasze doświadczenie płynące ze spotkania z dobrem jest jednak nieporównywalnie słabsze. A przecież jest to właśnie droga prowadząca bezpośrednio do Boga. To przede wszystkim w tym miejscu możliwe jest odnalezienie człowieka przez Boga. Do tej prawdy nawiązuje najważniejszy punkt Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli: „Patrzeć i rozważać, jak wszystkie dobra i dary zstępują z góry; jak moja ograniczona moc – od najwyższej i nieskończonej owej mocy z góry; i w podobny sposób sprawiedliwość, dobroć, miłość, miłosierdzie itd. Tak jak od słońca wychodzą promienie, jak ze źródła – wody itd.” (Ćd 237). Słowa te odnoszą się do pewnego doświadczenia, stale żywego w pamięci Ignacego, które przeżył, siedząc nad brzegiem rzeki Cardoner.
W ten sposób uczymy się, jak odkrywać w sobie coś nieporównywalnie bardziej drogocennego niż to, czego lękamy się na zewnątrz siebie. Aletheia to greckie słowo oznaczające prawdę; literalnie można je przetłumaczyć jako „odsłonić zasłonę”, wyprowadzić na światło dnia to, co ukryte. Dotykamy tu zasadniczej właściwości miłości: objawić drugiemu jego własne piękno.
Zdarza się, że niektóre kaktusy wegetują na pustyni przez długie łata w całkowitej suszy, nie objawiając na zewnątrz żadnego znaku życia. Kiedy jednak spadnie deszcz i ożywi wysuszony piasek, kaktusy natychmiast puszczają pąki i zakwitają w zadziwiająco piękny sposób. W Piśmie Świętym i liturgii woda jest znakiem Ducha, znakiem miłości Bożej, która wbrew wszelkim oporom prowadzi do ożywienia tego, co było zasuszone i objawia ukryte piękno.
Stare żydowskie przysłowie mówi: „Nie lekceważ siebie, ponieważ sam Bóg ciebie nie lekceważy”. Św. Jan od Krzyża rozwija tę myśl w modlitwie duszy po- chwyconej przez miłość: „Niebiosa są we mnie, ziemia jest we mnie; narody we mnie, sprawiedliwi we mnie; Matka Boga i wszystkie stworzenia we mnie; sam Bóg jest we mnie i dla mnie, ponieważ Chrystus jest we mnie i całkowicie dla mnie. Czego jeszcze żądasz i czego szukasz, moja duszo? To wszystko jest w tobie i dla ciebie. Nie waż się schodzić poniżej tego wszystkiego i nie waż się zatrzymywać na resztkach, które spadają ze stołu twego Ojca! Powstań i wychwalaj to, co jest źródłem twojej chwały”.
Bezpieczeństwo i otwartość
Pewność tego rodzaju jest czymś drogocennym. Być może część tradycji, żywa zwłaszcza w ostatnich wiekach, zbyt mocno ją lekceważyła; przez fałszywą skromność widziano w tej pewności przede wszystkim zagrożenie dla pokory. Tymczasem najważniejszym skutkiem takiego przekonania są ogromne szanse dla dobra. Tylko ten, kto wie, że jest kochany, potrafi ofiarować siebie. „Nie pokochamy, jeśli wpierw sami nie poczujemy się kochani” – mówił św. Augustyn.
Człowiek, który w swoim życiu doświadczył autentycznego bezpieczeństwa, może wzrastać i rozwijać się. Niezachwiane zaufanie do innych ludzi, a zwłaszcza do tego jednego człowieka, o którym wiemy na pewno, że nigdy nas nie opuści, sprawia, iż może w nas wzrastać poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie umiejętność obdarzania innych naszym zaufaniem. Im bardziej otrzymana miłość będzie bezwarunkowa i ufna, tym bardziej ten, kto ją otrzyma, bez przymusu i jakby całkiem naturalnie, w pokoju i z wielką odwagą, będzie mógł zrobić krok w stronę tego, co nowe i nieznane, potrafi wznieść się ponad siebie. To, co Pismo Święte określa słowem shalom, jest jednością pełnego bezpieczeństwa i wolności bez granic. Jezus pozostaje w tak absolutny sposób zakorzeniony w miłości swego Ojca, że jest w stanie oddać życie za swoich. Nikt nie ma większej miłości… (J 15, 13).
W swojej autobiografii Julien Green opisuje pewne doświadczenie, które naznaczyło całe jego życie: „Musiałem mieć wówczas niewiele ponad pięć lat. Co wieczór, tuż przed zaśnięciem, przychodziła do mnie matka, by pomóc mi odmówić modlitwę. Klęczeliśmy oboje, ja na moim łóżku, a matka na podłodze, tak blisko mnie, że nasze twarze dotykały się nawzajem; obejmowałem wówczas swoim ramieniem szyję matki i powtarzałem za nią słowa modlitwy niedzielnej… Recytowała ona pięć lub sześć słów z tej modlitwy i zatrzymywała się, bym mógł dokładnie wszystko powtórzyć. Opierając głowę na jej ramieniu, odczuwałem wielką przyjemność w powtarzaniu tych słów; i chociaż ich sens wydawał mi się dość niejasny, to łagodność, jaką ze sobą niosły, sięgała do najbardziej tajemniczych miejsc mojej duszy. Kiedy trzymałem w ten sposób ramiona wokół szyi matki i modliłem się wraz z nią, wydawało mi się, że nic na świecie nie może nam zagrozić”.
W dzieciństwie Julien doświadczył wspaniałej syntezy głęboko odczuwanej bliskości matki i niezrozumiałego, lecz dobroczynnego bezpieczeństwa, które daje Bóg Ojciec; jedno i drugie spotkało się we wspólnej pokorze, wyrażanej w pełnej uszanowania postawie klęczącej. Najgłębsze doświadczenie człowieka odsyła do tego, co Boże, i to właśnie wyraża.
Wielka pisarka niemiecka Gertruda von le Fort opowiada w swoich pamiętnikach, w jaki sposób twarz jej matki na trwałe połączyła się z krótkim fragmentem poezji Paula Gerhardta, często przez nią śpiewanym: „Każda rzecz ma swój czas, lecz Boża miłość jest wieczna”. W tych kilku słowach towarzyszyło Gertrudzie w ciągu całego jej życia najgłębsze religijne wspomnienie matki.
Także tu, w tym ciepłym i pełnym muzyki doświadczeniu człowieka, odzywa się głos Boga, zostawiający w życiu niezatarte piętno.
Przestrzeń dla bliźnich
W obu opowiadaniach osobą, która budziła w dziecku zaufanie, odsyłając je jednocześnie do czegoś „poza”, była mama. To ona klękała lub modliła się śpiewając. Ona także, przekonana o swoim bezpieczeństwie płynącym z Boga, właśnie dzięki temu przekonaniu mogła w całkowitej pewności wprowadzać swoje dziecko w atmosferę zaufania. Matka i dziecko są pochyleni jedno w stronę drugiego, lecz gest ten pozostaje otwarty w dwóch kierunkach: na Boga, w którym to zaufanie jest zakorzenione, i na ludzi, którym to doświadczenie jakby odsłania horyzont. Człowiek, który intelektualnie i uczuciowo czuje się zaakceptowany przez Boga, staje się zdolny, by akceptować innych w ich odmienności. Pierwotne doświadczenie bezpieczeństwa wobec matki i Boga pozostaje jednością i rozbudza postawę życia pozytywnego, które z kolei ułatwia odkrywanie Boga w późniejszych spotkaniach i doświadczeniach. To pełnia, która prowadzi w stronę pełni jeszcze większej.
Głód Boga nie wypływa przecież z naszego poczucia niższości, lecz o wiele bardziej z obecnego w nas wyczulenia na smak dobra i piękna, z pragnienia, by dotrzeć do ich źródła i doskonałości. Radość płynąca z dobra, podobnie jak w doświadczeniu szczęśliwego dzieciństwa Juliena i Gertrudy, otwiera się także w dwóch kierunkach: w stronę Boga, od którego pochodzi wszystko, co dobre, i w stronę ludzi, z którymi tę radość pragniemy dzielić.
Od czasu, kiedy Jezus wprowadził nas w tajemnicę Trójcy, wiemy, że stwórcza miłość Boga do nas nie pochodzi z jakiegoś braku, lecz z pełni. Nie należy mylić tej miłości z największym nawet przywiązaniem, jakie bezdzietna kobieta mogłaby żywić do swego pieska. Miłość Trójcy można by porównać do miłości rodziny, pełnej szczęścia i harmonii, która w pewnym momencie decyduje się na adopcję nowo narodzonego dziecka – sieroty. Rodzina ta nie czyni tego z powodu jakiegoś odczuwanego braku, lecz dlatego że chce podzielić się swoją pełnią z bliźnim. Wszyscy członkowie rodziny podejmują oczywiste ryzyko, ponieważ od chwili pojawienia się nieznanego człowieka, życie rodzinne, które osiągnęło swą pełnię już na długo przed jego przybyciem, staje się w wielkim stopniu uzależnione od niego. Jeśli będzie się spóźniał, pozostali będą się niepokoić; jeśli będzie źle się prowadził, pozostali będą cierpieć; jego dobro i szczęście warunkują od tego momentu szczęście innych. Rodzina, jakby zapominając o swojej pełni, otwarła się i powierzyła swoje szczęście w ręce nieznanego człowieka. Miłość, która zbudowała bezpieczną i szczęśliwą intymność, w pewnym momencie zrodziła całkiem nową potrzebę i zapragnęła na nią odpowiedzieć.
W Bogu nie ma trwogi
To, co przed chwilą przeczytaliśmy, jest tylko obrazem. Obraz ten przekazuje nam jednak pewną ważną informację o Bogu i tajemnicy stworzenia. Pozwala nam także zrozumieć coś, co można by nazwać powierzeniem jakiejś części tej tajemnicy każdemu żyjącemu człowiekowi. Trwoga blokuje ten dar. W Bogu nie ma trwogi, podobnie jak w doskonałej miłości. W Bogu płonie pochłaniający ogień Jego chwały, wspaniałe pragnienie naszego istnienia, tak ogromne, tak stwórcze, tak potężne, że Jego miłość powołuje nas do życia. Ta miłość nie stawia żadnych warunków, niczego z góry nie zakłada, a więc jest nieskończenie ufna.
Ta miłość nie bierze swojej miary ze świata, lecz czerpie ją z samej siebie. Wytryska ona z wieczności Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego, i rozwija się ponad śmiercią i ponad czasami. Ta miłość kocha mnie takim, jaki jestem, a nie takim, „jakim powinienem być” – byłaby wówczas zwykłą moralizatorską redukcją. Ta miłość pozwala mi stawać się coraz bardziej sobą. Przyjmuje mnie z całą moją przeszłością bez żadnego ograniczenia, lecz nie pozwala, abym się w tej przeszłości zamknął. Pozostaje siłą stwórczą w całym moim życiu, w żadnym momencie nie stając się przymusem. Jedynie w tej atmosferze bezwarunkowej miłości mogę zdobyć się na całkowitą szczerość. Istnieją we mnie wątpliwości co do moich własnych zdolności, co do czystości moich intencji, co do prawości moich decyzji.
Istnieje też rozterka i bojaźń, nędza i przesadna wrażliwość. Nikt nie jest od tego wolny. Radykalne pożądanie władzy i osobistych korzyści jest jedynie znakiem, który w żadnym razie nie wyczerpuje wszystkich tych negatywnych uczuć. Tymczasem metoda „krótkich spięć” lub ukrywania tych uczuć niczemu nie służy, wręcz przeciwnie: są one o wiele bardziej niebezpieczne w ukryciu niż wydobyte na światło dnia. Bez wątpienia pojawią się znów na powierzchni – a my nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jakich okolicznościach i z jak wielką siłą niszczenia. Musimy spojrzeć na nasze lęki i uznać ich istnienie; osobiście, lecz także w obecności drugiego. Drugi, który ani nie zaprzecza, ani nie rozgrzesza nas z naszych słabości i lęków, powinien je wziąć na serio, okazując nam jednocześnie swoją wierność. Nie powinien nas opuścić. Potrzebujemy tego łagodnego i spokojnego bezpieczeństwa drugiego człowieka; musimy tego doświadczyć; to coś zbawczego. Drugi powinien oświecić nasze spojrzenie tak, byśmy mogli jakby na nowo zobaczyć dobro i bogactwo, jakie niesiemy w sobie. Nie można jednak pozostawać na powierzchni, lecz trzeba zstąpić do głębi, do samego sedna dobra w nas, którym jest sam Bóg.
W taki właśnie sposób postępował z ludźmi Jezus. Szedł On aż do tego miejsca, w którym mógł im ofiarować wspaniałość przebaczenia. Tylko Bóg może przebaczyć grzechy. Oto, dlaczego Jezus mógł to uczynić i czynił to. Dlatego też za każdym razem Ewangeliści wskazują na radość Jezusa odpuszczającego grzechy. Dobra Nowina w Jezusie wypełnia się w sposób ostateczny. Jezus pokazuje nam, co to znaczy wierzyć. Pozwolić Bogu pozostać Bogiem jest czymś wyzwalającym. I jest coś błogosławionego w tym, że możemy być tego świadkami, stanąć na progu tej tajemnicy. Nikt z nas nie potrafiłby jednak sam z siebie zrobić tego ostatniego kroku. Jedynie Ojciec i Syn mogą nas ku temu pociągnąć.
Nie lękaj się!
„Zdarza się to często, że nasz lęk jest największy wtedy, gdy stajemy w takich sytuacjach lub wobec takich ludzi, którzy są całkowicie samotni i wzywają nas na pomoc” (Rainer M. Rilke). Takie zdarzenia odkrywają cały niepokój, który jest w nas, a także to wszystko, co nas przeraża w innych. Naszym powołaniem jest pozwolić, aby tajemnica, która dokonała się w nas, mogła także dokonać się w innych. „Nie lękaj się!” – to słowa, które Bóg wciąż powtarza Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi. „Nie lękaj się!” – takie jest też nieustannie przypominane przesłanie Jezusa. Cała Jego Osoba to wyraża, promieniuje tym. Odwagi! Jam zwyciężył świat (J 16, 33). Zaakceptuj siebie i innych takimi, jacy są. Nie bój się. Nie przerażaj się tym, co negatywne, nie kryj tego, nie zaprzeczaj. Idź dalej: dostrzeż to, co pozytywne, to, co ma wielką wartość. Niech to będzie twój punkt wyjścia; staraj się być coraz bardziej wolny, staraj się przezwyciężyć lęk. Zło dobrem zwyciężaj (Rz 12, 21). I przebaczaj, tak jak Ojciec nam przebacza. W taki sposób dokonuje się zbawienie.
Tylko jedna miłość jest prawdziwa. Jej źródło tkwi w Bogu, Ojcu, Synu i Duchu Świętym, ponieważ Bóg jest miłością (1 J 4, 8. 16). W Jezusie ta miłość przybrała formę zupełną, czystą i pełną jasności. Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca (J 14, 9). Z Jezusa rozlała się na każdego z nas i napełniła aż po brzegi nasze serca, w każdym sercu pozostając pełnią. Potem skierowała się w stronę bliźniego i od tej chwili nazywa się miłością braterską. Zawsze jednak pozostaje tą samą rzeką, musi więc zawsze powracać do Boga – ponieważ prawdziwa i pełna uszanowania miłość odkrywa i kocha w bliźnim Boga. Jedyna rzeka miłości, która daje życie i przynosi zbawienie. Tylko jedna rzecz liczy się w życiu każdego człowieka: całkowicie zjednoczyć się z tą rzeką.
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po czwartym tygodniu „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wiara: nowy sposób widzenia
John Powell SJ
Starożytny filozof rzymski, Epiktet, zwykł przed ludźmi smutnymi, pełnymi gniewu, obezwładnionymi różnymi lękami stawiać wyzwanie, mówiąc: To wszystko spowodowane jest sposobem waszego patrzenia. Lepiej, żebyście spojrzeli na to z innej strony!
Znamy wszyscy ten wierszyk:
Dwóch ludzi wyglądało zza więziennej kraty.
Jeden widział błoto, drugi widział kwiaty.
przekład J. Gryz
Mamy także dowcipną śpiewkę:
Podczas wędrówki przez życie,
Bez względu na twój cel,
Uwagę swą na obwarzanku,
A nie na dziurce skupić chciej.
przekład A. Jancewicz
Niektórzy ludzie, patrząc na szklankę do połowy napełnioną wodą, jęczą: ojej, do połowy jest pusta! A inni, patrząc na tę samą szklankę, będą się cieszyć: o rany! do połowy jest pełna!
Psychologowie są pewni, że to nie osoby z naszego otoczenia lub wydarzenia zachodzące w naszym życiu powodują nasze emocjonalne i behawioralne reakcje, ale raczej nasza interpretacja czy ocena tych osób lub tych wydarzeń. Wszystko zależy od sposobu, w jaki na nie spojrzymy. Innymi słowy, to samo wydarzenie może być albo nieszczęściem, albo wyzwaniem do wzrostu w zależności od tego, jak się na nie patrzy. Z materii, jaką przynosi życie, czynimy własne doświadczenia.
Psychologowie nie są pewni, kto widzi rzeczywistość prawidłowo. Święty patrzy na innych jako na braci i siostry, jako na obraz i podobieństwo Boże. Czy święty – ktoś taki jak Matka Teresa – jest osobą naiwną? Cynik widzi innych jako samolubnych, podejrzanych. Kio ma rację? Czy jesteśmy rodziną ludzką, czy życie to walka o przetrwanie najsilniejszych? Psycholog tego nie wie.
Gdy św. Jan Chrzciciel zaczął swoje nauczanie nad brzegiem Jordanu, punkt ciężkości jego przesłania spoczywał na metanoi: przemianie postawy! Otwórzcie swoje umysły i serca. Bóg wypowiedział swoje Słowo do świata i Ono zmieni wszystko!
Potem nad Jordan przyszedł Jezus – dokładnie tak, jak wchodzi w nasze życie – aby zmienić wszystko. Tych, którzy protestowali, że są wolni, Jezus przestrzegał: Nie, nie jesteście wolni, dopóki nie zaakceptujecie mnie i mojego przesłania. Wasi tyrani nie są na zewnątrz was, ale w was – jest to tyrania lęku, winy, złości i uraz, które nosicie w sobie. Tylko Prawda może was wyzwolić. Ja jestem przysłany od Ojca po to, aby was wyzwolić, aby przynieść wam Prawdę.
Znałem kiedyś człowieka, który cierpiał na bardzo silną krótkowzroczność. Gdy szkoła zawiadomiła o tym jego rodziców, rodzice odrzucili to ostrzeżenie. Oni w jego wieku nie potrzebowali okularów, to dlaczego miałyby jemu być niezbędne?
I tak mój kolega kroczył potykając się przez życie pogrążony we mgle. Wszystko interpretował tak, jak widział – na przykład zapis na tablicy w szkole uważał za notatki nauczycielki. Ponieważ on nie mógł ich przeczytać, więc uważał, że ona zapisuje je dla siebie, żeby wiedziała, co ma mówić.
A dlaczego tablice z nazwami ulic są tak wysoko umieszczane, że nikt nie może ich odczytać? Aha! po to, aby kierowcy autobusów, którzy siedzą wysoko, mogli je odczytać i powiedzieć innym, gdzie są. Doszedł także do wniosku, że baseball jest dlatego takim trudnym sportem, ponieważ gracz, który odbija i ten, który chwyta, mogą zobaczyć piłkę tylko z odległości około jednego metra.
Potem pewnego dnia, już jako młody człowiek, kolega ów poszedł do okulisty, który dobrał mu odpowiednie szkła i zaproponował, aby popatrzył się przez okno. Ojej! Mógł wtedy zobaczyć niebieskie niebo, białe chmury, zielone liście, promienie słońca, odcienie tylu kolorów! To było wspaniałe.
Mój znajomy twierdzi, że to był drugi, po tym najpiękniejszym, moment w jego życiu. A najpiękniejszy? – Dzień, w którym zaprosiłem Jezusa, aby był Panem mojego życia. Dzień, w którym powiedziałem „tak” Jego sposobowi widzenia i Jego sposobowi oceniania. Zobaczyłem świat Jego oczyma i wszystko wyglądało inaczej. To było wspaniałe.
Jestem jak niewidomy z Ewangelii, który odzyskiwał wzrok stopniowo poprzez powtarzające się dotknięcia ręki Jezusa. Czuję coś z jego zachwytu, którego doświadczał, powtarzając: Wiem tylko, że kiedyś byłem ślepy, a teraz widzę!
Jezusie, Synu Dawida, proszę, dotknij także moich oczu.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Nadzieja
Ks. Józef Tischner, Janusz Poniewierski
JANUSZ PONIEWIERSKI: Jedną z telewizyjnych rozmów o Katechizmie, tę o nadziei, kończył cytat z Mistrza Eckharta: „Kiedy Bóg przychodzi do człowieka, to przychodzi, mówiąc mu zawsze dwa słowa: do widzenia”. Dalej następował komentarz Księdza Profesora: „On jest, ale mówi «do widzenia», czyli obiecuje. Obiecuje czas — czas przyszły. Nie może pojawić się cały, bo tego nie wytrzymasz. Więc mówi tylko: do widzenia. To jest wielką pedagogiką nadziei”.
KS. JÓZEF TISCHNER: Nadzieja ma dwa podstawowe wymiary; jeden wymiar kieruje ją w stronę czasu przyszłego. Dzięki nadziei czas ukazuje się człowiekowi jako czas wzrostu, kwitnięcia, dojrzewania. Nadzieja spodziewa się czegoś od jutra…
— Na przykład zdrowia, szczęścia, powrotu do ojczyzny… Taką była nadzieja Odyseusza. Ale czy na tym polega nadzieja chrześcijanina?
— Jest pomiędzy nimi głęboka różnica. Odyseusz wracał do miejsc, które znał. Jego nadzieja miała – jeśli tak można powiedzieć – kształt koła. Nadzieja biblijna prowadzi człowieka tam, gdzie jeszcze nigdy nie był. Prowadzi go do ziemi obiecanej, do krajobrazów, których „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”.
— No więc dobrze, tęsknimy za nagrodą, której nie potrafi pojąć ludzkie serce, ale i za taką nagrodą, która zaspokoi nasze poczucie sprawiedliwości. Chory pragnie uzdrowienia, a więzień – wolności. Ubogi marzy o tym, że Bóg „głodnych nasyci dobrami, a bogatych z niczym odprawi”.
— No cóż, nadzieja zawsze jest zakorzeniona w trosce człowieka o siebie samego, co jednak nie znaczy, że ta troska ma charakter egoistyczny. Człowiek pełen nadziei wychodzi poza siebie, ale w końcu czyni to także ze względu na siebie. Tym, o co ostatecznie chodzi w chrześcijańskiej nadziei, jest zbawienie, jakieś fundamentalne ocalenie — ocalenie siebie. Wcale nie jest wykluczona nadzieja skierowana ku rzeczom doczesnym, materialnym, ale jest ona osadzona w tej nadziei najbardziej fundamentalnej.
— Nawet taką nadzieję mogę żywić ze względu na jakąś korzyść – chociażby wiekuistego odpocznienia – a nie ze względu na Boga samego.
— Słówko „korzyść” nie jest tu najlepsze. Należałoby raczej użyć słowa: „dopełnienie”. Tu i teraz jesteśmy niedokończeni. Oczekujemy, że spotkamy Boga i dzięki temu zostaniemy dopełnieni. To coś o wiele większego niż korzyść. Powiedziałbym, że to coś takiego, dzięki czemu wszelka korzyść może w ogóle mieć sens.
— Pismo Święte przypomina, że ten, kto nie jest zdolny porzucić siebie – a więc także myśli o własnej korzyści – nie jest zdolny siebie odzyskać.
— Dlatego kresem nadziei jest wspaniałomyślność, wzniesienie się ponad wszelką korzyść.
— Księże Profesorze, powiedział Ksiądz, że nadzieja ma dwa wymiary…
— Ten drugi wymiar to wymiar powiernictwa. Nadzieja jest możliwa tam, gdzie jest powiernictwo nadziei, gdzie człowiek komuś siebie powierza. Aby mogła zaistnieć nadzieja, musi być ktoś, w kim ją pokładamy.
— „Przedmiotem ” naszej najgłębszej nadziei jest Pan Bóg.
— I to określa charakter upływającego czasu. Czas jest jak gdyby sposobem poznawania Boga. Poprzez czas coraz bardziej się ku Niemu zbliżamy i w Nim się dopełniamy. Tu rodzi się pytanie, jakim słowem oddać ten szczególny charakter doświadczenia Pana Boga, w którym każde poznanie Boga musi być przekroczone, zniesione przez poznanie jeszcze głębsze. Katechizm, cytując św. Tomasza z Akwinu, mówi, że o Bogu wiemy raczej to, kim On nie jest, niż to, kim jest. Jakim słowem oddać tę relację wobec Boga, którą wyznacza nasza nadzieja? Gdybym pisał po łacinie, wskazałbym pewnie na termin ,jeparatió”…
— Oddzielenie, rozłączenie.
— … pilnie bacząc, by słowo to nie zostało błędnie zrozumiane. Oddzielenie kojarzy się nam bowiem ze światem rzeczy. W tym przypadku chodzi o coś zupełnie innego: o świat relacji między ludźmi, a zwłaszcza pomiędzy człowiekiem a Bogiem. U Mistrza Eckharta zamiast łacińskiego „separatio”, występuje niemieckie „Abgeschiedenheit”, „odosobnienie, osamotnienie”. Słowo to wiąże się także z sytuacją pożegnania. I jest to skojarzenie bardzo ciekawe, bo doświadczenie Boga w nadziei jest właśnie tego typu, że Bóg nieustannie mówi człowiekowi: do widzenia.
— „On jest, ale mówi «do widzenia», czyli obiecuje…”
— On jest na tyle bliski, że jak gdyby dotyka człowieka, ale czyniąc to, mówi: do widzenia, to znaczy: jeszcze nie, jeszcze nie tak, jeszcze poczekaj… Wrócę… Stąd jakiś ból oddzielenia, ale i nadzieja powrotu. Tutaj pojawia się istotne przeżycie Boga w chrześcijaństwie: Bóg nie jest owocem wspomnienia. W Starym Testamencie Mojżesz prosi Pana Boga, żeby mógł zobaczyć Jego twarz. Bóg odpowiada, że to niemożliwe, bo „żaden człowiek nie może oglądać Jego oblicza i pozostać przy życiu”. Ale – dodaje – przejdę obok ciebie, a kiedy przejdę, zobaczysz mnie z tyłu, odchodzącego. I rzeczywiście, tak właśnie się dzieje. Mojżesz widzi Boga odchodzącego, widzi Go poprzez wspomnienie. Kiedy mówi o Nim swojemu ludowi, najczęściej powołuje się na wspomnienia: Bóg was wywiódł z domu niewoli, On was nakarmił…
— … dał przykazania.
— Ufajcie Mu, bo was ocalił! Mojżesz dokonuje projekcji przeszłości na przyszłość. A jak wygląda chrzęści- jańska nadzieja? Bóg przyjdzie, ale inaczej, niż przychodził wczoraj. Wczoraj ocalił was od wrogów, ale to nie znaczy, że jutro uczyni to samo.
— Przynajmniej jeśli chodzi o nieprzyjaciół doczesnych.
— Być może jutro pozwoli wam przeżyć klęskę, żebyście zrozumieli, iż także w chrześcijaństwie Bóg w pewnym sensie poniósł klęskę. Żebyście zrozumieli, że ta klęska może być zwycięstwem.
— Księże Profesorze, co jest grzechem przeciwko nadziei?
— Na przykład założenie, charakterystyczne dla totalitaryzmu, że nadzieja już została spełniona.
— W komunizmie nadzieja była przed nami, dopiero szliśmy ku „świetlanej przyszłości”.
— Ale już wszystko wiedzieliśmy i nie pozostało nam nic innego jak aplikacja tej wiedzy do rzeczywistości. Totalitaryzm w gruncie rzeczy likwiduje nadzieję. Po drugie, ciosem w nadzieję jest niezdolność do powiernictwa.
— Niezdolność do zaufania?
— Niemożliwość powierzenia siebie innemu, zamknięcie w sobie. Człowiek nie liczy już na nic albo liczy tylko na siebie. Trzeci grzech przeciwko nadziei to grzech wspomnień.
— To znaczy?
— Mamy z nim do czynienia wtedy, kiedy naszą nadzieję przytłaczają wspomnienia. Myśląc o nadziei, postrzegamy ją wyłącznie przez pryzmat przeszłości, nadzieja jest powtórzeniem tego, co było.
— A kiedy pojawia się rozpacz?
— Gabriel Marcel powiadał, że rozpacz jest stale możliwa, tylko jest ona nieustannie przezwyciężana przez nadzieję. Rozpacz może przyjść zarówno od wspomnień, jak i od serca niezdolnego do zaufania.
— To często jest ze sobą powiązane: serce jest niezdolne do ufności, bo w przeszłości głęboko je zraniono.
— Rozpacz może być wreszcie towarzyszką totalitaryzmu.
— Rozpacz ofiar.
— I władców. Człowiek przezwycięża swą rozpacz, sięgając po władzę. Nadzieja władzy jest surogatem nadziei spotkania z Bogiem.
— Mistrz Eckhart mówi, że nawet Pan Bóg może odbierać nadzieję. Co to znaczy? Próby, na które wystawiony jest człowiek, wyglądają często jak podcinanie nadziei.
— Ale to dzięki nim dojrzewa nasza nadzieja. Jak ona wyglądałaby, gdyby nie było sytuacji próby?!
— W Kolonii, na ścianie piwnicy, w której Żydzi ukrywali się przed hitlerowcami, znaleziono napis: „Wierzę w słońce, nawet gdy nie świeci. Wierzę w miłość, nawet gdy uczucia brak. Wierzę w Boga, nawet gdy Bóg milczy”. Jakaż nadzieja!
— Mistrz Eckhart powiedziałby na to: „Gdyby wszystkie stworzenia przeciwko mnie się opowiedziały i sprzysięgły, gdyby nawet sam Bóg się mnie wyparł, nie przestanę ufać, bo miłość nie potrafi być nieufna…”
— Powierzenie swej nadziei drugiemu stwarza pomiędzy nami szczególną więź, więź miłości. „Stajesz się na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś” – mówi jeden z bohaterów Małego Księcia. Czy człowiek może oswoić Boga?
— Kiedy ufasz Bogu, to tak, jakbyś zyskiwał nad Nim władzę. Oto paradoks zawarty w teologii Mistrza Eckharta: z jednej strony mamy tu dążenie, aby człowiek zatonął w Bogu, żeby zniknął; z drugiej strony widzimy, jak wielką władzę nad Bogiem może mieć ufający człowiek. Kiedy człowiek powierzy Bogu swoją nadzieję, wtedy Bóg zatonie w ludzkim sercu, zniknie w przebóstwionym człowieku.
Fragment książki Miłość nas rozumie. Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem (Kraków 2011), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
„Taka jest wola Boża” – czy rzeczywiście?
Martin H. Padovani
Twierdzenie „Taka jest wola Boża” należy do szczególnie nadużywanych. Oczekujemy, że podobnie jak aspiryna będzie ono służyć jako panaceum na te wszystkie dolegliwości i niepowodzenia, dla których, wydawać by się mogło, nie ma wytłumaczenia. „Taka jest wola Boża” staje się religijnym frazesem. Czasami wydaje się zaprzeczać rzeczywistości. Niestety, Bóg jest często poniżany przez oskarżanie Go o wszystko zło, które na nas spada. Powiedzenie „Taka jest wola Boża” ukazuje Boga jako niewrażliwego, irracjonalnego, okrutnego i obojętnego na sprawy ludzkie. Czasami powiedzenie to może być zastosowane jako chwyt w celu wykręcenia się od trudnego zadania lub szczerego pytania na temat życia, lub zaniechania poszukiwania głębszego znaczenia tego, co się nam przydarzyło. Być może nie chcemy przeżywać prawdziwego bólu spowodowanego tym wszystkim czy też nawet pragniemy uciec od odpowiedzialności za swoje czyny.
Słyszałem to powiedzenie zarówno wtedy, gdy chodziło o prawdziwe nieszczęścia, jak i wydarzenia mało znaczące: od pożaru, w którym spłonęła cała rodzina, do padnięcia domowego psa. Chciałbym, aby to było jasne! „Taka jest wola Boża” jest uświęconym, pełnym treści stwierdzeniem tylko wtedy, gdy jest ono właściwie rozumiane.
Św. Paweł powiedział: „Albowiem wolą Bożą jest wasze uświęcenie”. Bóg pragnie, abyśmy byli zbawieni i święci. Jak Bóg to realizuje? Można by odpowiedzieć, że poprzez modlitwę, Eucharystię i inne sakramenty. Tak, ale Bóg uświęca nas głównie przez sakrament życia – a nie tylko zwykłej egzystencji. To różnica! Kiedy bierzemy udział w życiu, żyjemy. Kiedy je tylko pasywnie obserwujemy z boku, to wegetujemy. Uświęcenie obejmuje pełnię życia.
Żyjąc w pełni, wikłamy się w odwieczny problem obecności zła w świecie i Boga. Jeśli Bóg jest dobry, dlaczego istnieje zło? Nie wdając się w filozoficzną i teologiczną dysputę, zauważmy, że Bóg pragnie dobra i wybiera dobro, a zło jedynie dopuszcza. Pozwala na nie w tym sensie, że nie ingeruje w naszą wolność czynienia zła i nie steruje nami jak marionetkami. Jest to ryzyko, które Bóg przedsięwziął stwarzając nas wolnymi do czynienia dobra lub zła i wolnymi – przede wszystkim – do kochania Go. Miłość nie może być wymuszona.
Kiedy w naszym życiu pojawia się zło – choroby, niepowodzenia, rozczarowania, grzech – jesteśmy rozbici. Pytamy: „Gdzie jest Bóg? Bóg powinien mi pomóc”. A kiedy zdarzy się tragedia, której nie możemy pojąć – bezsensowna śmierć przyjaciela w wypadku, umierające na rzadko spotykaną chorobę dziecko, bezlitosne zaatakowanie starej kobiety, ofiara raka lub rozwód czy cokolwiek z nie kończącej się listy niesprawiedliwości dotykających mężczyzn lub kobiety – wątpimy nie tylko w obecność troskliwego Boga, ale, jeśli uznajemy Jego istnienie, w Jego uczciwość i rozumność.
Człowiek wiary ufa jednak, że Bóg jest zawsze z nami. Św. Paweł mówi nam, że Bóg przemienia zło w dobro. Na swój własny sposób działa On nieprzerwanie ofiarowując swój czas i powoli tkając dywan zbawienia świata. Lecz, w gruncie rzeczy, Bóg pragnie, abyśmy zmagali się ze złem, które nas dotyka. Bóg nie chciał tego wypadku samochodowego, za który nie ponoszę żadnej odpowiedzialności, ale pragnie, bym zmierzył się z owym złem i wykorzystał je, wraz z całym przepełniającym mnie bólem i frustracją, dla mojego własnego dobra, jak również dla mojego wzrostu i uświęcenia.
W obliczu tragedii i oczywistych zadań do wykonania, ludzie dokonują wszelkiego rodzaju gimnastyki umysłowej, by ujrzeć w tym „wolę Bożą”. Jest to rodzaj uniku, zaprzeczanie oczywistościom, nieakceptowanie rzeczywistości. Cokolwiek się nam wydarzy ̶ dobrego lub złego ̶ Bóg prosi, abyśmy się z tym zmierzyli, niezależnie od tego, czy postrzegamy to jako sprawiedliwe czy niesprawiedliwe, logiczne czy nielogiczne, uzasadnione czy nieuzasadnione. Nie oznacza to, że powinniśmy traktować zło pobłażliwie; powinniśmy zmagać się z nim i przemieniać je, jeśli to możliwe.
Rozwód jest emocjonalną tragedią, której Bóg ani nie pragnie, ani nie powoduje. Ale jeśli tak się zdarzy, Bóg pragnie, aby ludzie stawiali czoła rzeczywistości, aby nie dopuszczali do tego, by rzeczywistość niszczyła ich. Chce, by przedzierali się przez nią i, mimo wszystko, stawali się lepsi. Gdy zostało już uczynione wszystko, by temu zapobiec, końcowym aktem jest akceptacja tego, co nieuchronne, i powrót do życia. Ludzie umierają; tak samo umierają niektóre małżeństwa.
Wola Boża w jakiś sposób przenika całe nasze życie, tak naprawdę, to ona odsłania nam prawdziwe oblicze rzeczywistości. Jedno jest oczywiste: powinniśmy uczynić wszystko, co w naszej mocy, dla dobra, i iść dalej przez życie. Nie wszystko, co nas spotyka, jest słuszne i sprawiedliwe, ale śmierć Chrystusa również nie była słuszna i sprawiedliwa, a jednak przyniosła zbawienie. Chrystus pozostawił nam przesłanie i przykład: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty”.
Czasami rzeczywistość to dla nas zawód i rozpacz, które odnajdujemy w życiu. Wolą Boga jest, abyśmy stawili jej czoła i próbowali przedrzeć się przez nią. To jest to, co próbuje robić terapia, tzn. pomagać nam w tym, byśmy mogli zmierzyć się z przykrą rzeczywistością naszego życia, wyzyskując w najlepszy sposób nasze ograniczone środki; a naprawdę oznacza to wzięcie naszego krzyża. Nasze przeznaczenie nie wyczerpuje się w powierzonym nam planie życiowym. Naszym przeznaczeniem jest aktywny udział w liturgii naszego życia. „To czyńcie na moją pamiątkę”.
Wolą Boga jest, abyśmy zmagali się z niepewnością, zagadkowością i frustracją codziennego życia. Wyraźne ukierunkowanie nie jest tak konieczne, jak widzenie nagiej rzeczywistości tu i teraz. Również rzeczywistość naszych grzechów i błędów rodzi skutki, które stają się także nową rzeczywistością, która wymaga konfrontacji i zaakceptowania.
Innymi słowy, Boga nie interesuje, czy „odnieśliśmy sukces”, lecz to, czy „stawiliśmy czoła rzeczywistości naszego życia”. Czyż nie jest tak, że my sami bezustannie odprawiamy nad sobą sąd? Jednym z żałosnych znaków naszych czasów jest ucieczka ludzi od rzeczywistości, a im bardziej od niej się oddalają, tym bardziej są rozczarowani i nieszczęśliwi.
Jak to wszystko wpływa na zdrowie psychiczne? Wystarczająco wymowne wydaje się to, iż jednym z podstawowych kryteriów oceny psychoemocjonalnego stanu zdrowia pacjenta jest ustalenie, czy zachowuje on kontakt z rzeczywistością, a jeśli tak, to jak sobie z nią radzi. Im większe mamy poczucie rzeczywistości i im bardziej z nią się zmagamy, niezależnie od tego, jak to jest bolesne, tym lepszy będzie nasz stan psychoemocjonalny, tym głębsze będzie nasze poczucie własnej godności.
Wtedy także związek między wolą Boga, rzeczywistością i naszym zdrowiem psychicznym jest żywy i prawidłowy. Zwykle w życiu z dnia na dzień wola Boga nie jest tajemnicą. Jest ciągle przed nami. Staje się tajemnicą, gdy nie akceptujemy rzeczywistości i nie stawiamy jej czoła. „Albowiem wolą Bożą jest wasze uświęcenie”. Jesteśmy uświęceni poprzez rzeczywistość naszego życia; w ten sposób dążymy do zbawienia. Taka postawa nie tylko nadaje znaczenie zadaniu, któremu się w danym momencie oddajemy, ale wyraża to wszystko, czym jest życie duchowe: przyjmowaniem życia na wzór Chrystusa. Jezus powiedział: „Przyszedłem wypełnić wolę.
Tego, który mnie posłał”. On był realistą, nauczył nas, jak stawiać czoła rzeczywistości i przekraczać siebie i otaczający świat.
Wszyscy znamy ludzi, których uważano za wielce religijnych i uduchowionych, a którzy w życiu przejawiali jednak krnąbrność w akceptowaniu rzeczywistości i stawianiu jej czoła, nie potrafili w niej dojrzeć woli Bożej. Autentyczność takiej duchowości stoi pod znakiem zapytania.
Jezus nigdy nie rozmyślał nad kwestią zła, ale pewnego razu, w przypowieści o chwaście, praktycznie ukazał, jak sobie radzić z tym problemem. Gospodarz nie pozwala sługom wyrywać chwastu, aby nie zniszczyli jednocześnie zboża. Mówi do nich: „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa”. Jezus powiedział nam coś bardzo istotnego o złu: musimy stawiać mu czoła i radzić sobie z nim, ale nie możemy pozwolić, by zawładnęło nami.
Zamiarem moim w tym rozdziale nie jest próba wyjaśnienia wszystkich obłędów, tragedii i niesprawiedliwości tego świata
-pozostaje to poza jego zasięgiem i jest po prostu niemożliwe
– ale rozdział niniejszy potwierdza, iż wolą Bożą w stosunku do nas, jako ludzi wiary, jest, abyśmy stawiali czoła codziennej rzeczywistości naszego życia i radzili sobie z nią.
Fragment książki Uleczyć zranione uczucia. Jak przezwyciężać trudności życiowe (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Dekalog w świetle Ewangelii
Wojciech Żmudziński SJ
Nie podaję wam tu, najmilsi, nowego przykazania. Jest to nakaz istniejący od dawna, znany wam od samego początku jako nauka, którą już słyszeliście. A jednak jest to także nowe przykazanie. Jego cała prawda okazała się po raz pierwszy w Nim i w nas. Znikają bowiem już ciemności i ukazuje się światłość prawdziwa (1 J 2,7-8).
Człowiek, który zadowala się dziesięcioma przykazaniami jest jak osoba czytająca książkę przy świecy, podczas gdy w domu ma od dawna elektryczność. Większość przykazań, jakie znamy ze Starego Testamentu to zakazy i niektórym wydaje się, że wystarczy nie robić tego, czego zakazują, aby dostąpić życia wiecznego. Czy w świetle Ewangelii, gdy znikają ciemności i ukazuje się światłość prawdziwa, nie należałoby rozumieć dziecięciu przykazań trochę inaczej – jako zadań do wykonania, misji do spełnienia?
Pewien mężczyzna ryzykował życiem, skacząc do wzburzonej rzeki, by uratować tonącego chłopca. Kiedy ten doszedł do siebie, powiedział mężczyźnie: „Dziękuję, że uratował mi pan życie”. Mężczyzna wziął chłopca w ramiona i rzekł: „Staraj się pokazać swoim życiem, że warto było je uratować”.
Chrystus uratował życie każdemu z nas i pragnie, abyśmy uczynili nasze życie tak wartościowym, aby nikt nie miał wątpliwości, że warto było je ocalić. To nasze życiowe zadanie, honorowa misja. Nie kradnij, nie cudzołóż, nie zabijaj, nie mów fałszywego świadectwa…, to tylko program minimum z jakiego żaden wdzięczny za ocalenie człowiek dumny być nie może.
Przyjrzyjmy się kolejnym przykazaniom, rozświetlonym światłem Nowego Przymierza. Zakazy i nakazy, istniejące od dawna, stają się tutaj misją wypływającą z głębi serca ocalonego przez Jezusa Chrystusa człowieka.
Nie będziesz miał innych Bogów to znaczy, że nikt inny prócz Boga nie może zajmować w twoim życiu pierwszego miejsca, nawet osoba, którą bardzo kochasz. Ani współmałżonek, ani rodzice, ani dzieci. Pierwsze przykazanie w świetle Ewangelii można by sformułować: Postaw Boga na pierwszym miejscu.
Nie używaj imienia… to nie powołuj się na Boga dla uzasadnienia swoich wątpliwych moralnie czynów, swoich poglądów politycznych, słów raniących innych ludzi. Nie powołuj się na Bogu osądzając ludzi, złorzecząc im, narzekając. Nie mieszaj Boga we własne deklaracje bez pokrycia. To drugie przykazanie mogłoby dzisiaj brzmieć: W imieniu Boga wymawiaj tylko takie słowa, za którymi idą czyny pełne miłości.
Każdy dzień jest święty i powinniśmy go szanować jak czas podarowany nam przez Boga, czas błogosławiony, kolejna okazja do wielbienia Boga za wszystko co nas spotyka. Przypomnij sobie o tym szczególnie w niedzielę i dziękuj Bogu za cały miniony tydzień a jednocześnie przygotuj się na świętowanie kolejnego tygodnia. Po to Pan Bóg dał niedzielę, aby człowiek kończył i rozpoczynał każdy tydzień modlitwą. Dziękuj Bogu za każdy dzień – szczególnie w niedzielę.
Czcij ojca i matkę to znaczy okazuj wdzięczność tym, którzy dali ci życie i wychowali cię. Nie wystarczy odczuwać wdzięczność, trzeba ją okazywać.
Nie zabijaj, nie oceniaj, nie potępiaj, nie rań. Twórz więzi, buduj relacje, wspieraj potrzebujących. Podnoś na duchu tych, którzy nie mają sił i motywacji do życia. Pocieszaj strapionych. Ratuj zagrożonych nawet z narażeniem własnego życia. Streszczając: Podnoś na duchu strapionych i ratuj tych, których życie jest zagrożone.
Nie cudzołóż. To przykazanie, podobnie jak większość innych przykazań, sformułowane jest negatywnie, w formie zakazu. Gdybyśmy chcieli powiedzieć to samo w formie pozytywnej, usłyszelibyśmy zaproszenie skierowane do każdego człowieka, dla którego miłość jest najwyższą wartością: bądź wierny w miłości.
Podobnie z przykazaniem nie kradnij. To zbyt mało dla chrześcijanina. Nie tylko nie pozbawiaj innych ich własności ale dziel się z innymi tym, co masz.
Nie mów źle o innych to jedynie plan minimum. Jeśli nic dobrego nie możesz powiedzieć o jakiejś osobie, to po prostu zamilknij. A przykazanie w świetle Ewangelii powinno brzmieć: Mów o innych jedynie rzeczy dobre i prawdziwe.
Nie pożądaj żony bliźniego… Nie rób nic, co mogłoby osłabić więź między małżonkami, co mogłoby zniszczyć rodzinę. Uwaga teściowe! Czy jesteście tego świadome, jak łatwo zgrzeszyć przeciwko temu przykazaniu? Dzisiaj, dziewiąte przykazanie moglibyśmy sformułować: Pomagaj innym, aby byli szczęśliwi we własnej rodzinie.
Bądź wdzięczny Bogu za wszystko, co posiadasz i kim jesteś. Nie zazdrość innym talentów, bogactwa, sławy… To dziesiąte i ostatnie przykazanie ze Starego Testamentu – nie pożądaj żony bliźniego swego, ani żadnej rzeczy, która jego jest – rozświetlone promieniami Ewangelii, należy rozumieć jako zaproszenie do miłości siebie samego, do wdzięczności Bogu za to, że stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy. To zaproszenie do szczęścia, którego źródłem jest Bóg a nie stworzenia.
Dziesiąte przykazanie – nie pożądaj – odbiega nieco od pozostałych. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie wnosi nic nowego, że jedynie rozwija to, co zostało już powiedziane w przykazaniu: „nie kradnij”, „nie cudzołóż”.
A jednak w tym dziesiątym przykazaniu jest pewna nowość. To przykazanie przerasta prawo. Nie mówi o postępowaniu człowieka lecz o pragnieniu jego serca, chociaż jak wiemy nie jest w zwyczaju prawa zajmowanie się ludzkimi pragnieniami.
Mamy tu do czynienia z niezwykłą aktualnością dziesiątego przykazania. Przestrzeganie prawa – jak najbardziej, ale to za mało. Dobre postępowanie – jak najbardziej, ale to nie wystarcza. Trzeba sięgnąć do ludzkiego serca, do istoty prawa, do sensu norm i reguł. Nie wolno kraść, nie wolno cudzołożyć – to już zostało w prawie powiedziane. Teraz prawo mówi nam coś o wiele bardziej istotnego. Zewnętrzne posłuszeństwo prawu nie wystarcza. Dobre postępowanie to jeszcze nie wszystko. Nie tylko masz nie brać żony bliźniego swego; nie powinieneś jej nawet pragnąć; nie powinieneś pożądać jej w twoich myślach. Nie tylko masz nie kraść, nie powinieneś nawet zazdrościć innemu tego co posiada.
To twoje pragnienia, pożądania twojego serca, sprawiają, że przekraczasz prawo. Jeśli ci powiem: „nie kradnij”, a ty pragniesz z całego serca ukraść, to jesteś jak Ewa wpatrzona w owoc na drzewie poznania dobra i zła. Pożądany przedmiot wydaje jej się piękny, dobry do zjedzenia i z minuty na minutę coraz bardziej ciekawy. Myśląc w ten sposób, Ewa już go zerwała. Nawet jeśli by nie zerwała go fizycznie i tylko powtarzałaby w swoim sercu „ah, jaki on piękny, jaki smakowity, byłabym z nim szczęśliwa”, to w rzeczywistości i tak przekroczyłaby zakaz. Ewa mówiąc, że jest dobry, piękny, smakowity i że go pragnie, mówi jednocześnie, że Bóg jest zły, że Bóg jest wrogiem ludzkiego szczęścia.
Jeśli nie pożądam, nie pragnę wbrew drugiemu człowiekowi, to jednocześnie uznaję, że prawa drugiego człowieka nie są mniej ważne od moich. Dziesiąte przykazanie, rozbija nasz egocentryzm, nasze egoistyczne zapatrzenie się w siebie. Otwiera nas na prawa drugiej osoby oraz na naszą zdolność obdarowywania drugiego i rezygnacji z siebie samych.
Dziesiąte przykazanie zawiera w sobie tę samą naukę jaką słyszeliśmy w Kazaniu na Górze. Jeśli pożądasz żonę bliźniego twego, to tak jakbyś z nią cudzołożył. Jeśli zazdrościsz komuś bogactw, sławy, powodzenia, to tak jakbyś okradał go lub pozbawiał go dobrego imienia.
Wielu faryzeuszy było głuchych na to przykazanie. Trzymali się tylko litery prawa. Z pod władzy takiego prawa Chrystus chce nas uwolnić. Każda reguła, której sensu nie znamy – zniewala. Kto kocha, ten przykazania ma wyryte w sercu. Jego pragnienia nie ranią a jego czyny zmieniają świat na lepszy.
10 PRZYKAZAŃ
I. Postaw Boga na pierwszym miejscu.
II. W imieniu Boga wymawiaj tylko takie słowa, za którymi idą czyny pełne miłości.
III. Dziękuj Bogu za każdy dzień – szczególnie w niedzielę.
IV. Okazuj wdzięczność tym, którzy dali ci życie i wychowali cię.
V. Podnoś na duchu strapionych i ratuj tych, których życie jest zagrożone.
VI. Bądź wierny w miłości.
VII. Dziel się z innymi tym, co masz.
VIII. Mów o innych jedynie rzeczy dobre i prawdziwe.
IX. Pomagaj innym, aby byli szczęśliwi we własnej rodzinie.
X. Bądź wdzięczny Bogu za wszystko, co posiadasz i kim jesteś.
Dziesięć przykazań, tak jak je sformułowałem, to dziesięć zadań jakie pragnę wypełnić, aby udowodnić sobie i innym, że warto było mnie ocalić. Jeśli mi się to czasem udaje, to tylko dlatego, że mam je cały czas przed oczyma (Pwt 6, 6-9) i nie przesłaniają mi one miłosiernego, przebaczającego po siedemdziesiąt siedem razy, Chrystusa. Mimo, że wszystko streszcza się w przykazaniu miłości, to każdy z nas potrzebuje dodatkowych wskazówek na drogę, konkretnych zadań, aby dostrzec w Dziesięciu Słowach przekazanych nam przez Mojżesza – prawdziwe Światło.
Publikacja tekstu za zgodą autora.
Moje serce się nie pyszni
Józef Augustyn SJ
Panie, moje serce nie jest wyniosłe i oczy moje nie patrzą z góry. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: zaprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza (Ps 131, 1-2).
1. Pokora, ład i pokój
Psalm 131 opisuje doświadczenie wiary człowieka dojrzałego i pokornego, który w pełni zaufał Bogu i całkowicie powierzył Mu swoje życie. Ponieważ jego serce się nie pyszni, dlatego też jest pełne pokoju, ładu i ufności. Psalmista czuje się przed Bogiem jak niemowlę u swej matki. Nasza sytuacja wiary jest inna. Ponieważ jesteśmy zamknięci w sobie i pyszni, stąd też czujemy się zagrożeni i niekochani, zarówno przez Boga, jak i przez ludzi.
W rozważanym Psalmie dostrzegamy ścisłe powiązanie nie tylko między pokorą, ładem i pokojem, ale także pomiędzy pychą, nieładem i niepokojem. Abyśmy mogli przed Bogiem stanąć jak niemowlę u swej matki oraz doświadczyć wewnętrznego ładu i pokoju, musimy najpierw pokonać w nas pyszne serce, które goni za wyniosłością. Człowiek nie może doświadczyć ładu i pokoju, jeżeli ugania się za tym, co przerasta jego siły.
Prośmy w tej medytacji, byśmy rozeznając nasze różnorakie wewnętrzne uwikłania, nieład i niepokój, nie poddawali się zniechęceniu, ale ufniej i z większą hojnością otwierali się na miłość Boga. To właśnie miłość Boża uzdolni nas do przezwyciężenia naszego pysznego serca i wyniosłych oczu. Ona też wprowadzi w nasze życie ład i pokój serca.
2. Nieład i niepokój
W obecnej medytacji zobaczmy najpierw nasz nieład w różnych dziedzinach i na różnych poziomach naszego życia. Zauważmy nieład w naszych uczuciach i nastrojach emocjonalnych. Chciejmy dostrzec niestałość i zmienność naszych emocji. Jakże często doświadczamy sprzecznych uczuć: z jednej strony czujemy się winni i łatwo się oskarżamy, z drugiej zaś, w tej samej sprawie usiłujemy się tłumaczyć, usprawiedliwiać, uniewinniać; czasem ogarnia nas uczucie wyższości i wyniosłości, innym razem czujemy się gorsi, pełni kompleksów. Wobec niektórych przyjmujemy postawę uległości i poddania; wobec innych jesteśmy wyniośli, dumni i niedostępni.
Dostrzeżmy też nieład w naszych relacjach z otoczeniem. Objawia się on w konfliktach, nieporozumieniach, ciągłych pretensjach, rozżaleniu. Pełne nieładu bywają także nasze związki z bliźnimi: jednym osobom narzucamy się, jesteśmy o nie zazdrośni; wobec innych, na których nam nie zależy, zachowujemy się w sposób obojętny i zimny. Przypatrzmy się też przejawom nieładu w pracy, w planowaniu dnia, w używaniu rzeczy materialnych itp.
I wreszcie najważniejszy nieład – moralny. Nieład naszych myśli, pragnień, dążeń, czynów, wyborów i decyzji. Każdy rachunek sumienia, zarówno ten codzienny, jak i ten przygotowujący do spowiedzi, naprowadza nas na nieład naszego serca. Wiele razy podejmujemy postanowienia i nie dotrzymujemy ich. Bywa, że trudno jest nam żałować za grzechy, ponieważ emocjonalnie pozostajemy do nich przywiązani. Wyrzekając się grzesznych czynów, gdzieś na dnie serca zostawiamy sobie jednak miłość do grzechu. To wszystko są przejawy nieładu moralnego i duchowego.
Nieład rodzi wewnętrzny niepokój. Chciejmy zauważyć wszelkie jego przejawy. Przybiera on zwykle różne formy. Może ujawniać się w poczuciu zagrożenia, w nieustannej obawie o siebie i swoją przyszłość, w odczuciu izolacji, osamotnienia czy wewnętrznego zagubienia, w doświadczeniu bezsensu życia. Niepokój ten może przybierać też formę pewnej życiowej dezorientacji, nieustannego zmęczenia i napięcia psychicznego w obawie przed podjęciem decyzji. Niepokój nie daje nam spocząć choćby chwilę w jednym miejscu. Nie pozwala nam też podjąć bardziej systematycznego wysiłku. Nie wiemy wówczas, dla kogo żyjemy i po co. Szczytem niepokoju i lęku o siebie mogą być myśli samobójcze.
Jeżeli niepokój towarzyszy nam przez dłuższy czas, przybiera nieraz formę „pustki egzystencjalnej”. Viktor E. Franki, twórca logoterapii, zwraca uwagę, że „nasza epoka jest epoką frustracji egzystencjalnej. […] I rzeczywiście coraz więcej [osób] zwraca się dziś do nas z uczuciem wewnętrznej pustki, […] z uczuciem przeraźliwego bezsensu swego istnienia”. Wyrazem pustki egzystencjalnej jest swoiste odczucie ciężaru życia, przygnębienia i przygniecenia. Życie jawi się jako zło konieczne, które trzeba dźwigać, ale tak naprawdę nie wiadomo jednak dlaczego. W pustce egzystencjalnej brakuje przede wszystkim ważnych argumentów za przyjęciem swojego życia. Człowiek przeżywający pustkę egzystencjalną będzie gorzko stwierdzał: „Ja się na świat nie prosiłem”. Życie bowiem jawi mu się jako ciężki obowiązek, w którym nie ma cienia radości czy fascynacji życiem. W pustce egzystencjalnej człowieka trzyma bardziej lęk przed śmiercią niż pragnienie dalszego istnienia. Innym przejawem pustki egzystencjalnej, obok ciężaru życia, jest także brak celu życia.
Wielu usiłuje zagłuszyć ból związany z nieładem i niepokojem alkoholem czy narkotykami. Bardziej systematyczne zażywanie tych środków prowadzi do uzależnienia i nałogu. Alkohol i narkotyki, choć dają chwilowe uczucie ulgi, w rzeczywistości jednak pogłębiają problem rozbicia. „Poszukiwanie sensu na tej drodze prowadzi nieuchronnie na manowce i czyni ludzi, próbujących zapełnić swoją «pustkę egzystencjalną» narkotykami, ofiarami straszliwego nałogu, prowadzącego do szybkiej psychodegradacji” – podkreśla Viktor E. Franki. Podobną rolę spełniają także „nałogi psychiczne”, do których zaliczyć można między innymi nadużycia seksualne, uzależnienie od telewizji, nadmierną konsumpcję.
Rozmawiajmy z Bogiem o tych trudnych sprawach naszego życia, prosząc jednocześnie, byśmy nie zatrzymywali się na powierzchni problemów, ale usiłowali przebić się do samego źródła naszego nieładu i niepokoju: obojętności wobec Boga i Jego miłości. Pytajmy siebie, czy nie ulegamy pokusie uśmierzania naszych bolesnych stanów wewnętrznych poprzez różnorakie nałogi i uzależnienia. Prośmy o głębokie wewnętrzne poznanie, że życie budowane na sobie samym i własnych potrzebach wcześniej czy później legnie w gruzach. Jest ono bowiem budowane na piasku (por. Mt 7, 26-27).
3. Rodzaje ludzkiej pychy
Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje sity. Przeciwnie: zaprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak ład i pokój wynikają z pokory, tak nieład i niepokój wynikają z pychy. Ostateczne źródło nieładu i niepokoju to pyszne serce i wyniosłe oczy, które gonią za tym, co wielkie i co przerasta nasze siły. Ponieważ słowo „pycha” w naszych uszach brzmi bardzo negatywnie, dlatego też bronimy się nieraz przed tym, by odnieść je do naszej sytuacji. Rzadko przyznajemy się wprost – zarówno sami przed sobą, jak i przed innymi – do naszej pychy. Używamy niekiedy pewnych eufemizmów, aby – odsłaniając rąbka tej „brzydkiej wady” – nie robić jednak zbyt złego wrażenia.
Pycha nie daje się łatwo zdemaskować, ponieważ posiada wiele różnych form. W zasadzie moglibyśmy wyróżnić cztery rodzaje ludzkiej pychy: dążenie do kariery za wszelką cenę, górowanie nad innymi z odcieniem mściwości, perfekcjonizm oraz hołdowanie manii wielkości.
Dążenie do kariery za wszelką cenę to pierwszy – może najłatwiejszy do odkrycia – rodzaj pychy. Pogoń za własną wielkością, rozumiana jako pogoń za karierą, to powszechnie spotykany rodzaj ludzkiej pychy. Zauważmy jednak, iż życiowa kariera czy sukces same w sobie są wartościami pozytywnymi. Wyrazem pychy jest jedynie „kariera za wszelką cenę”, kariera, która podporządkowuje sobie wszystko: relacje z Bogiem, rodzinę, przyjaciół, własne zdrowie. Cechą charakterystyczną „kariery za wszelką cenę” jest pragnienie zdobycia ludzkiego podziwu. Ten rodzaj pychy można by ująć w zdaniu: „Kiedy zajdę wysoko, wszyscy będą mnie podziwiać i będą mnie kochać”.
Tego rodzaju pycha prowadzi do tego, że człowiek usiłuje zdobyć miłość przez wzbudzenie podziwu. Karierowicz ocenia wszystko przez pryzmat swoich osiągnięć, które mają wzbudzić ogólne uznanie. Jeżeli jakieś działanie nie budzi podziwu u ludzi, bywa lekceważone przez karierowicza, nawet gdyby samo w sobie było bardzo pożyteczne. Neurotyczne dążenie do kariery sprawia, iż człowiek nie umie ucieszyć się do końca żadnym sukcesem. Każdy z nich jest za mały. Stąd też karierowicza nieustannie zżera lęk, iż zostanie w tyle, oraz obawa, że zostanie odrzucony przez innych. Karierowicz daje się też łatwo wciągnąć w rywalizację z innymi, co staje się źródłem nieustannych napięć i konfliktów.
Górowanie nad innymi z odcieniem mściwości – oto kolejny rodzaj pychy. Człowiekowi nią dotkniętemu nie chodzi najpierw o własną karierę i podziw w oczach innych, ale raczej o wywyższenie się nad ludzi przez poniżanie ich. Ten typ pychy można ująć w zdaniu: „Jestem wielki, kiedy inni obok mnie stają się mali”. Osoby ulegające temu rodzajowi pychy umiejętnie wykorzystują najprostsze ludzkie sytuacje, by zademonstrować przewagę nad swoim otoczeniem. Codzienna rozmowa, wspólna praca, drobne nieporozumienia i konflikty – wszystko to może stać się miejscem poniżania innych. Osoby charakteryzujące się „potrzebą górowania nad innymi” łatwo też wykorzystują pełnione funkcje w celu zademonstrowania swojej wielkości i siły. Kierowanie zespołem, zarządzanie finansami, wydawanie poleceń, upominanie mogą łatwo przerodzić się wówczas w poniżanie podwładnych. Ludzie dążący do górowania nad innymi ciągle czują się zagrożeni. Łatwo dopatrują się też celowego upokorzenia ze strony innych i posądzają bliźnich o to, co sami robią.
O ile pierwsze dwa rodzaje pychy skierowane są „na zewnątrz”, „ku innym” czy raczej „przeciwko innym”, o tyle dwa kolejne – perfekcjonizm i hołdowanie manii wielkości – skierowane są „do wewnątrz”, „ku sobie” czy raczej „przeciwko sobie”. W perfekcjonizmie nie chodzi więc głównie o karierę lub sukces. Perfekcjonista nie szuka cudzego uznania i pochwał. Nie dąży też celowo do poniżania innych. Perfekcjonista pragnie przede wszystkim udowodnić samemu sobie własną nienaganność, poprawność, wielkość i doskonałość. Ten rodzaj pychy można ująć w zdaniu: „Jestem wielki, ponieważ wszystko robię doskonale”.
O ile w pierwszym i drugim rodzaju pychy stosunek do innych osób jest decydujący, to w trzecim rodzaju pychy decyduje odniesienie do siebie samego. Perfekcjonista sam siebie nieustannie przekonuje o swojej wielkości. Jezus często demaskował ten właśnie rodzaj pychy u faryzeuszy. Perfekcjonista, jak faryzeusz, połyka wielbłąda, a przecedza komara (por. Mt 23, 24). Jest bardzo dokładny w drobiazgach, zaniedbując jednocześnie podstawowe wartości i obowiązki. Musi wszystko robić według własnej recepty i własnego planu. Perfekcjoniści nierzadko są ludźmi upartymi i zamkniętymi w sobie.
Chcą sami decydować o tym, co jest doskonałe, a co nie. Jedna z ważnych cech perfekcjonizmu to ciągłe niezadowolenie z siebie.
O ile karierowicz i człowiek pogardzający innymi charakteryzują się agresją wobec innych, o tyle gniew perfekcjonisty skierowany jest przede wszystkim przeciwko sobie samemu. Wyraża się on w ciągłym niezadowoleniu z siebie. Najlepsze dzieło, najlepiej wykonana praca zostaną przez perfekcjonistę zakwestionowane, jeżeli znajdzie w nich choćby najmniejszą skazę. Perfekcjonista, nie umiejąc docenić siebie i swojej pracy, nie umie też docenić wysiłków i pracy bliźnich. Wieczne niezadowolenie z siebie nieustannie przerzuca na innych. Jeżeli perfekcjonista nie jest świadomy własnych reakcji, może ciągle „czepiać się innych”.
Czwarty, ostatni rodzaj pychy to mania wielkości. Jest to ten rodzaj pychy, który najmniej „kosztuje” wysiłku, ponieważ w dużym stopniu ogranicza się jedynie do działania własnej wyobraźni. Ten rodzaj pychy można by wyrazić zdaniem: „Ja i tak wiem, że jestem wielki”. Człowiek hołdujący manii wielkości nie dąży do kariery za wszelką cenę, nie wywyższa się nad innych, nie upokarza ludzi, nie trudzi się, by wszystko robić doskonale, a mimo to jest wewnętrznie przekonany o swojej wielkości. To nieracjonalne i pyszne przekonanie wyraża się przede wszystkim w skrywanych marzeniach i wysokim mniemaniu o sobie.
Może je zdemaskować tylko uważny obserwator. Ten rodzaj pychy jest szczególnie podatny na kompleksy niższości, które zawsze są jej „drugą stroną”. Im bardziej jesteśmy zakompleksiali, tym głębiej skrywamy nasze skłonności do wyniosłości i pychy. Wielkie kompleksy to cechy ludzi bardzo pysznych. Kiedy nasze kompleksy mocno nam doskwierają, należałoby je „zostawić w spokoju”, by zająć się postawą pychy, która je kreuje.
W obecnej modlitwie zadajmy sobie podstawowe pytanie: Jaka jest moja pycha? Zwykle posiadamy „mieszankę dwóch rodzajów” pychy, z pewną przewagą jednego z nich. Winniśmy być jednak uważni, by nie wmawiać sobie tego, co nie jest naszym problemem. I tu bowiem istnieje niebezpieczeństwo iluzji. Możemy bowiem w jakiś zewnętrzny sposób, „dla większej pokory”, usiłować doszukiwać się w sobie postaw i zachowań, których nie posiadamy. Taki sposób postępowania pogłębiałby jedynie w nas kompleksy niższości oraz chore poczucie winy. Naszą pychę poznajemy bardziej dzięki światłu łaski niż poprzez analizę naszych odczuć, postaw i zachowań. Prośmy, by sam Bóg odsłaniał przed nami to, co Mu przeszkadza w nas działać.
Prośmy o wewnętrzne poznanie, iż pycha to pierwszy i największy grzech, że jest ona źródłem wszystkich innych grzechów. Jeżeli nie potrafilibyśmy poznać naszej pychy, nie bylibyśmy też w stanie odczytać w prawdzie innych naszych grzechów.
Na zakończenie medytacji rozmawiajmy z Matką Najświętszą, pokorną Służebnicą. Prośmy Ją o łaskę otwarcia na miłość Boga. To dzięki doświadczeniu Jego miłości możemy zdemaskować naszą pychę. Rozmawiajmy także z Jezusem Nowonarodzonym, leżącym w żłóbku. On najpełniej objawia nam, jaką postawę winniśmy przyjąć przed Bogiem jako Ojcem. Jezus przed swoim Ojcem był zawsze tylko Dzieckiem, tylko Synem. I chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał (Hbr 5, 8). I my możemy nauczyć się posłuszeństwa Bogu i Jego woli jedynie przez cierpienie. Walka z własną pychą, rezygnacja z pogoni za własną wielkością mogą okazać się dla nas bolesne.
Rozmawiajmy także z Bogiem Ojcem. Dziękujmy Mu za dar Syna, który objawia nam Jego ojcowską miłość i prowadzi nas do Niego.
Fragment książki Uzdrowienie z poczucia krzywdy (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Jeżeli się nie staniecie jak dzieci
Józef Augustyn SJ
W owym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa, pytając: „Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?” On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by jedno takie dziecko przyjął w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18, 1-5).
1. Kto między wami chciał stać się wielki
Matka synów Zebedeusza wstawia się u Jezusa za swoimi dziećmi i prosi: „Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie” (Mt 20, 21). Ponieważ prośba ta wypływała z ambicji zaradnej matki, dotknęła też ambicji uczniów. Jezus wykorzystuje tę konfliktową sytuację, by podjąć problem pierwszeństwa w nadchodzącym królestwie niebieskim: Jezus przywołał ich do siebie i rzekł: „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, tak jak Syn Człowieczy, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt 20, 25-28).
Postawa niewolnika i sługi mająca ukazać drogę do wielkości w królestwie niebieskim zostaje przez Jezusa porównana z postawą dziecka: On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim”. Królestwo niebieskie mogą zdobyć tylko dzieci, niewolnicy i słudzy.
W świecie semickim dziecko było symbolem słabości. Podobnie jak kobieta, nie liczyło się ono w życiu społecznym. Było całkowicie poddane władzy ojca. W kulturze współczesnej, szczególnie w tradycji romantycznej, dziecko jest postrzegane jako symbol niewinności, wewnętrznej harmonii i piękna. W dziecku widzi się urzeczywistnienie odwiecznej tęsknoty człowieka za niewinnością i czystością duszy. Zarówno psychologia rozwojowa, jak też uważna obserwacja dzieci nie potwierdzają tego romantycznego spojrzenia na pierwsze lata życia człowieka. Psychologia zwraca uwagę na silne skłonności dziecka do egocentryzmu, agresji i odwetu. Nierzadko spotykamy się na przykład z okrucieństwem małych dzieci wobec słabszych od siebie: zwierząt czy dzieci ułomnych.
To, co potocznie nazywamy niewinnością duszy u dziecka, trzeba raczej nazwać nieświadomością i brakiem dobrze ukształtowanego sumienia. Św. Augustyn w Wyznaniach, nawiązując do swojego dzieciństwa, pisze: „Kto mi przypomni grzechy, jakie popełniłem w niemowlęctwie? Wobec Ciebie wolny od grzechu nie jest nikt, nawet dziecko, które zaledwie jeden dzień przeżyło na ziemi. Kto więc mi przypomni? Może każde z tych maleńkich dzieci, w których dostrzegam to, czego o samym sobie nie pamiętam. […] Niewinność niemowląt polega na słabości ciała, a nie na niewinności duszy. Na własne oczy widziałem zazdrość małego dziecka: jeszcze nie umiało mówić, a pobladłe ze złości spoglądało wrogo na swego mlecznego brata”.
Ladislaus Boros, węgierski teolog katolicki, pyta: „O czym się myśli, mówiąc o dziecku, że jest niewinne? Na pewno nie o sferze obyczajowej. Rodzice, którym zależy nie na czułostkowości w kontaktach, lecz na osobistym losie dziecka, wiedzą chyba najlepiej, jak wcześnie wkracza egoizm, bezwzględność i okrucieństwo. Rodzice znają zazdrość, która rozbudza się już u małego dziecka, gdy pojawia się nowe rodzeństwo i dotychczas jedyne bądź najmłodsze przestaje być ośrodkiem uwagi”. Romano Guardini, niemiecki teolog i filozof, pisze zaś, że „wszelkie pienia o niewinności dziecka są sentymentalną nieprawdą”.
Jezus stawia nam dziecko za wzór nie dla jego rzekomej czystości i niewinności, ale – jak pisze francuski biblista Xavier Leon-Dufour SJ – „mając na uwadze przede wszystkim jego ubóstwo, całkowitą zależność i to, że dziecko wszystko, co otrzymuje, traktuje jako dar, a nie jak rzecz należną”. Relacje dziecka z ojcem i matką dobrze symbolizują zależność człowieka od Boga. Podobnie jak dziecko wszystko otrzymuje od własnych rodziców, całkowicie od nich zależy i nie mogłoby bez nich istnieć, tak człowiek wszystko otrzymuje od Boga, całkowicie od Niego zależy i nie mógłby bez Niego żyć.
Jezus wzywa nas więc do otwartości, zaufania i powierzania swego życia Bogu, jak dziecko powierza się ojcu i matce. Kiedy małe dziecko czuje się kochane, pozwala się wziąć w ramiona i przytulić. Parafrazując słowa Jezusa, moglibyśmy powiedzieć: Jeżeli nie przyjmiecie z zaufaniem miłości Boga, jak dziecko przyjmuje miłość swoich kochających rodziców, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Królestwo Boże jest królestwem miłości, bo Bóg jest miłością (1 J4, 16). Ten, kto nie chciałby przyjąć Boga jako miłości, wykluczałby się tym samym z Jego królestwa.
„Być jak dziecko” oznacza również „być zależnym”. Małe dziecko nie ma najmniejszych wątpliwości że jest słabe, bezbronne i potrzebuje pomocy, opieki i miłości. Z zaufaniem i z wiarą prosi rodziców o wszystko. Nie czuje się upokorzone prośbą. Dziecko – niemowlę nie usiłuje też rywalizować z rodzicami. Potrzeba rywalizacji rodzi się znacznie później, w momencie, gdy młody człowiek wchodzi w okres dojrzewania. I ta właśnie rywalizacja świadczy o tym, że dziecko staje się powoli dorosłym człowiekiem. W rozumieniu biblijnym fałszywie pojmowana dorosłość oznacza próbę rywalizacji człowieka z Bogiem.
Módlmy się o odwagę całkowitego otwarcia się przed Bogiem i powierzenia się Mu jako miłości, byśmy mogli nawiązać z Nim tak prostą i głęboką relację, jaka istnieje pomiędzy kochającymi rodzicami a ich małym dzieckiem. „Należałoby w sposób bardziej wyrazisty i naturalny podkreślić przepojoną ufnością intymność – pisze Karl Rahner SJ – która istotnie należy do nowotestamentowego pojęcia dziecięctwa Bożego: z niesłychaną śmiałością, której użyczyć może tylko sam Bóg, mówimy do absolutnej, przepastnej Tajemnicy i wszystko trawiącego Sądu – Ojcze, i mówiąc tak słusznie czynimy”.
Prośmy pokornie o przeczucie serca, że bycie dzieckiem przed Bogiem wiąże się nie tylko z uznaniem zależności, uległości i ubóstwa, ale przede wszystkim z ufnym przyjęciem miłości. Dzięki miłości zależność, uległość i ubóstwo nie są przeżywane jako osobowe zubożenie czy zagrożenie, lecz jako punkt wyjścia dla miłosnego ogołocenia się człowieka, który pragnie należeć tylko do Boga. Módlmy się także o głęboką świadomość, że Ten, do którego tak często mówimy Ojcze nasz, jest „absolutną, przepastną Tajemnicą i wszystko trawiącym Sądem”. Prośmy również o tę „niesłychaną śmiałość, której użyczyć może tylko sam Bóg”, abyśmy wołali do Niego: Abba – Ojcze, szczególnie w momentach pokus, zwątpienia, zagubienia i niewierności.
2. Przyjmowanie i dawanie
Każde dobro, jakie otrzymujemy, i wszelki dar doskonały zstępują z góry, od Ojca świateł, u którego nie ma przemiany ani cienia zmienności. Ze swej woli zrodził nas przez słowo prawdy, byśmy byli jakby pierwocinami jego stworzeń (Jk 1, 17-18).
Istotnym doświadczeniem wiary jest otwartość na Boże dary. Bóg obdarza człowieka swoimi dobrami, podobnie jak czyni to dobry ojciec rodziny wobec swoich dzieci. Postawa wiary nie wyraża się najpierw w dawaniu, ale w przyjmowaniu. Jesteśmy zdolni do dawania, jeżeli wcześniej uzdolnimy siebie do przyjmowania. Hojność człowieka uwarunkowana jest otwarciem się na hojność Boga jako Ojca. „Człowiek tylko wówczas odnajduje drogę do samego siebie, gdy poczuje się kimś obdarowanym” – pisze Hans Waldenfels SJ.
Dziś często mierzy się wartość człowieka tym, co potrafi on dać z siebie: zaplanować, stworzyć, wyprodukować. Liczy się więc przede wszystkim kompetencja i skuteczność działania. Ludzie niekompetentni i mało wydajni bywają spychani na margines życia społecznego. Również duszpasterstwo narażone jest dziś na to samo niebezpieczeństwo. Może ono ulegać pokusie mierzenia owocności swojego duchowego działania aktywnością zewnętrzną. Już papież Pius XII zwracał uwagę na zagrażającą Kościołowi współczesnemu „herezję czynu”.
Kiedy w życiu człowieka dawanie weźmie górę nad przyjmowaniem, aktywizm nad kontemplacją, obdarzanie ludzi miłością nad otwieraniem się na miłość Boga, wówczas łatwo zniekształca się jedno i drugie: dawanie i przyjmowanie, aktywność i kontemplację. Hojność, ofiarność i szlachetność człowieka karłowacieją, kiedy nie czerpią z hojności, szlachetności i ofiary samego Jezusa. Zniekształcenie naszego dawania, działania i miłowania wyraża się między innymi w braku bezinteresowności, w poczuciu wyższości, w oczekiwaniu odpłaty, w natarczywym przypominaniu o wdzięczności. Nasze dawanie traktujemy wówczas jako realizowanie siebie: swojej wizji życia, świętości czy też doskonałości. A bliźni, którym służymy, traktowani są przez nas jako narzędzie naszego osobistego rozwoju. Kiedy nie umiemy pokornie przyjmować, nie będziemy w stanie pokornie dawać; jeśli nie będziemy cierpliwi w kontemplacji, nie będziemy też cierpliwi w działaniu. Brak pokory i cierpliwości sprawia, iż w naszej służbie ważniejsze okazują się rzeczy niż ludzie.
W końcowej modlitwie prośmy Boga, aby czas rekolekcji pozwolił nam odkryć nasz zbytni aktywizm, domniemaną dorosłość, nieufność, które czynią nas niewrażliwymi i zamkniętymi na niezliczone dary miłującego Ojca.
3. Tajemnica dziecięctwa Bożego
Kiedy w naszej postawie dawanie staje się ważniejsze od przyjmowania, zniekształceniu ulega przede wszystkim nasza relacja z Bogiem. Nasze modlitwy, umartwienia i inne dobre uczynki bywają wówczas ofiarowane Bogu ze zbytnią pewnością siebie, z faryzejską wyniosłością i z lekceważeniem innych. W takiej postawie duchowej zewnętrzne czyny biorą górę nad wewnętrznym doświadczeniem. Zamiast chwalić Boga za Jego dary, chwalimy raczej siebie za to, co w naszym mniemaniu ofiarowujemy Bogu.
Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Tymi słowami Jezus zachęca nas do odwrócenia hierarchii między przyjmowaniem a dawaniem. Jeżeli mamy wejść do królestwa niebieskiego, przyjmowanie musi być absolutnie pierwsze. Nie jesteśmy w stanie wejść do królestwa, odwołując się przede wszystkim do naszego działania. Stać się dzieckiem, to zgodzić się z zaufaniem i wdzięcznością na wszystko, co Bóg daje nam jako Ojciec.
Święci to ludzie, którzy w pełni doświadczyli tajemnicy dziecięctwa Bożego i dlatego bardziej ufali łasce Boga niż własnym czynom. Byli hojni w dawaniu, ponieważ ważniejsze dla nich było otwarcie na przyjmowanie Bożych darów. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus wyznaje: „Być małym, to znaczy poznać swą nicość. Dopóki dziecko jest małe, daje mu się wszystko, co mu jest potrzebne, lecz gdy dorośnie, ojciec go nie chce dłużej żywić i mówi: teraz pracuj, możesz już sam dać sobie radę. Dlatego, ażeby nigdy nie usłyszeć tych słów nie chciałam dorastać, bo wiem, że nie potrafię zarobić na moje życie, na życie wieczne w niebie. Pozostałam więc zawsze mała”.
Na zakończenie całej medytacji rozmawiajmy z Jezusem, który swoim życiem ukazał nam najpełniej, co znaczy być Dzieckiem Ojca niebieskiego. Prośmy, aby Jego synowska uległość, otwartość i zaufanie były dla nas wezwaniem do wewnętrznej przemiany i stawania się jak dzieci.
Fragment książki Uzdrowienie z poczucia krzywdy (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Czas wdzięczności
John Powell SJ
Jestem przekonany, że tajemnica trwałego pokoju i szczęścia leży we wdzięczności zawsze i za wszystko. Wdzięczność za rzeczy dobre, za sukcesy jest czymś naturalnym. Niedziela Palmowa jest łatwa, ale Wielki Piątek jest często bardzo trudny.
Jak można być wdzięcznym za tragedię lub niepowodzenie? Z latami dochodzę do przekonania, że Bóg naprawdę wyprowadza dobro ze zdecydowanie złych rzeczy. Bóg przemienia tragedię w piękno.
Zawsze miałem wiele współczucia dla proroka Jeremiasza. Gdy Bóg powołał go, aby został prorokiem, Jeremiasz próbował się uchylić. „Jestem za młody. Jestem nieśmiały… a poza tym mam defekt mowy”. Stał się znany jako „prorok ociągający się”.
Podczas swego prorokowania zacisnął pięści i wyrzucił z siebie: „nie zrobiłeś ze mnie proroka, lecz głupca. Już nie zamierzam prorokować dla Ciebie więcej. Och, prawdopodobnie znowu wyjdę będę znowu Twoim kozłem ofiarnym, ale ja naprawdę nie chcę!”
Jako seminarzysta napisałem kiedyś pracę semestralną w formie listu do Jeremiasza. Zapewniałem go, że chociaż wtedy, gdy żył, wszystko mogło wyglądać ponuro, ale od tamtego czasu stał się on inspiracją dla nas – milionów ludzi żyjących po jego śmierci. Zapewniałem go, że Bóg potrafi wyprowadzić swój rodzaj sukcesu z naszych ewidentnych niepowodzeń. Ociągający się prorok prawdopodobnie spędził część swego życia wiecznego na dziękowaniu Bogu za to powołanie i te niepowodzenia.
Jak ktoś to ujął: „Nie wiem, co niesie w swoich rękach przyszłość, ale dobrze wiem, kto ma w swoich rękach przyszłość”.
Pamiętam wdowę po policjancie zastrzelonym podczas służby w Chicago. Zostawił ją z dziewięciorgiem dzieci – najmłodsze miało sześć miesięcy. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy jednego wieczoru podczas spotkania grupy modlitewnej powiedziała: „Śmierć mojego męża była dla mnie prawdziwą łaską”.
Wiedziałem o jej łzach, poczuciu straty, które w niej tkwiło latami. Wiedziałem o listach, które pisała do niego po jego śmierci, próbując utrzymać jakiś rodzaj dialogu. Ale łaska? Jak można być wdzięcznym za tragedię?
Zapytałem ją później, czy mogłaby mi to wytłumaczyć. Powiedziała mi, że wówczas gdy zginął jej mąż, była nazbyt uzależniona od niego, i to we wszystkim. Jej własna osobowość i wzrost osobisty były w pewnym sensie tłumione i zagubione w jego sile i determinacji.
Po jego śmierci powiedziała: „Musiałam stać się samodzielna. Musiałam użyć wszystkich sił, których nigdy dotąd nie wydobyłam z siebie. Musiałam zakasać rękawy i pracować, aby wychować dziewięcioro dzieci. Tak, dla mnie jego śmierć była łaską. A dla niego, jestem pewna była lepszym rozwiązaniem”.
Wydaje się, że tylko zaufanie może wypełnić lukę po stracie i pomóc nam, abyśmy byli wdzięczni za wszystko. Tak jak Jeremiasz, musimy wierzyć, że Bóg wykorzysta dobrze nasze niepowodzenia i zamieni nasze rany w odznaczenia.
Tak jak wdowa po policjancie, musimy uwierzyć, że burze naszego życia zamienią się w tęcze. Zobaczymy pewnego dnia, że łaska przyszła do nas poprzez cierpienie, tragedię i upokorzenie. Na razie wdzięczność pozostaje sprawą zaufania.
Być może, że miesiąc listopad, w którym przypada Święto Dziękczynienia, jest doskonałym okresem do rozmyślań nad tym, abyśmy byli wdzięczni za wszystko, nawet za to, czego teraz nie możemy zrozumieć. Zachwycając się pięknem jesieni, musimy przygotowywać się na nadchodzące dni zimy.
Za wszystko, co było: „Dziękuję!” Wszystkiemu, co będzie: „Tak!”
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.