Miscellanea
Tytuł | Autor | Odsłony |
---|---|---|
Maleńkość i jej Mocarz |
Ks. Józef Tischner | 0 |
Zmartwychwstanie uczuć |
Dariusz Kowalczyk SJ | 0 |
Modlitwy niewysłuchane? |
Dariusz Kowalczyk SJ | 0 |
Gdzie był Bóg? |
Dariusz Kowalczyk SJ | 0 |
Czy miłość jest niebezpieczna? |
Jacek Prusak SJ | 0 |
Coaching, psychoterapia a kierownictwo duchowe |
Jacek Prusak SJ | 0 |
Związki niesakramentalne: gorzko-słodkie duszpasterstwo |
Wojciech Nowak SJ, Krzysztof Ołdakowski SJ | 0 |
Oczekiwania porzuconych małżonków |
Wojciech Nowak SJ | 0 |
Miłość bez sakramentu? |
Wojciech Nowak SJ | 0 |
Maleńkość i jej Mocarz
Ks. Józef Tischner
„Nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: »Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły«. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas. Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”
Takimi słowami uczył Chrystus, niedługo przed swą śmiercią, właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku Niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebija głos doniosły, głos Chrystusa: „Nie nade mną, nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi”.
Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam, nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów, i będziesz się starał ocalić im życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem okrucieństwa i łaski, jak strumienie tej samej rzeki.
Nie możemy pominąć faktu, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Kierkegaard: „Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem – skrucha”. Miłość wskazuje również na stosunek człowieka do Boga. Od niepamiętnych czasów pojęcie to przynależy do słownika pojęć mistyki. Rozpiętość jego znaczenia jest trudna do ogarnięcia. W każdym razie mistyka ma być również podstawowym sposobem poznawania Boga. Oko miłości znajduje Tego, kogo pragnie serce.
Powstaje pytanie, czy „oko miłości” jest rzeczywiście władzą rzetelnego poznania czy jednej więcej iluzji? Inaczej: czy istnieje jakiś inny od mistycznego sposób weryfikacji tego poznania?
Powszechnie znana jest fenomenologiczna zasada weryfikacji poznania. Poznanie mistyczne może być weryfikowane jedynie przez poznanie mistyczne. Czy nie zamyka to nas w błędnym kole? Leszek Kołakowski w zakończeniu słynnej pracy o mistycyzmie stwierdza krótko: „Co jest dla nas rzeczywiste, a co nierzeczywiste, jest sprawą raczej praktycznego niż filozoficznego zaangażowania; rzeczywiste jest to, czego ludzie rzeczywiście pragną” (Jeśli Boga nie ma…, Kraków 1988). Rozumiemy stanowisko Kołakowskiego – przynajmniej częściowo. Niekoniecznie chodzi o to, że człowiek jest twórcą Boga. Chodzi raczej o to, że stając się człowiekiem, Bóg przychodzi do człowieka wedle miar i dróg, jakie sam człowiek zechce Mu wyznaczyć. Ale wtedy, nawet przy takiej interpretacji zarzutu, trudno będzie wskazać granicę oddzielającą Boga od iluzji Boga.
Mówiąc: „trudno wskazać granicę”, nie chcę przesadzać z góry o możliwości lub niemożliwości wskazania granic. Trudności sprawiają jednak, że wszelkie postawy okazują się możliwe, a religia miłości ukazuje się w ten sposób, jakby nią rządziła nienawiść „słusznie” i „niesłusznie zakochanych”.
Kierkegaard mówi o potrzebie skruchy: człowiek miłuje Boga „sercem skruszonym”. Jan Paweł II wydobywa na jaw miłosierdzie. Miłość miłosierna niesie ze sobą ciężar skruchy. „Skrucha” to ciężar „gruzu”, który pozostaje w duszy po nieudolnie kleconych wieżach Babel. Odczuł ten ciężar syn marnotrawny, by następnie wrócić do domu ojca.
W encyklice o miłosierdziu Bożym Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. „Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech, każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w Księgach Starego Testamentu” (4).
Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej, o „miłości miłosiernej”, w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czynów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie, otwartego na wszelką biedę człowieka. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.
Czytamy: „Skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna, »wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go«. Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczodrość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: »trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się«” (6).
Trzeba się tu pochylić nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorie znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że „moc” dobra jest „wyższa” niż wszelka inna moc. Dobro ani nie „umiera”, ani nie „ożywa”. To, co powstaje i tworzy się, przynależy do sfery bytu.
Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne (bytu i niebytu) z agatologicznymi (dobra i zła). Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. „Istnieje” mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono „zapala się” od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że takim, jakim właśnie jest, był od zawsze. Spotkanie z tym, kto wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie „ma serce”.
Kościół orzekł niedawno w sposób nieomylny, że siostra Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Zapowiedź kanonizacji budziła rozmaite reakcje. Rodziły się pytania: czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji? Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu. Usiłuje się mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Nie chodzi o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są – jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna stwarza wyzwania niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Być miłosiernym dla siebie, dla bliźnich, a nawet dla Boga.
To dobra okazja, by wrócić do Dzienniczka siostry Faustyny i odszukiwać tam bliskie nam treści. Zatrzymajmy się przy cytacie, w którym Faustyna opisuje jedno ze swoich „mistycznych omdleń”. W nas – bądź co bądź dzieciach racjonalizmu – opisy takich przeżyć budzą „zawodowy sceptycyzm”. Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wartość świętości, prócz tego, jakie sam święty dla siebie tworzy.
Siostra Faustyna mówi o bólu. Mówi wiele o bólu. Czy nie za wiele? Oto jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: „Pragnęłam gorąco spędzić noc całą w ciemnicy z Panem Jezusem. Modliłam się do jedenastej. – O jedenastej powiedział mi Pan: Połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez noc całą. I natychmiast położyłam się do łóżka.
Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszystką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszystkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego. Nie uszło uwagi mojej: ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom” (Dzienniczek, nr 1054).
W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: „Hostio Moja, tyś jest Mi ochłodą dla udręczonego serca Mojego. Myślałam, że po tych słowach spali się serce moje. I wprowadził mnie w tak ścisłą łączność z sobą, i zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski ta jedna przewyższa swym ogromem. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem cała zanurzona w Nim; mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i w niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co się dotyczy Jego Istoty, i mnie się udziela” (Dzienniczek, nr 1056).
Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku, ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, co podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także Jair, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Patrząc na zagubionego wśród swoich bied człowieka, Bóg partycypuje w miłości bezsilnej. Człowiek sam wyda na zniszczenie to, co z takim mozołem budował.
Miłość jest więzią uczestnictwa. „Miłuję cię” oznacza, że mam udział w tym, co twoje; „miłujesz mnie” oznacza, że masz udział w tym, co moje. Uczestnictwo to coś więcej niż poznanie źródłowe, i to nawet w sensie fenomenologicznym. Dla Greków przykładem uczestnictwa jest relacja muzyki i tańca. Tancerz „uczestniczy” w muzyce, gdy potrafi przełożyć ją na ruch. Dlatego taniec jest czymś więcej niż odbijaniem zewnętrznej rzeczywistości. Muzyka zagarnia mnie, zagarnia ciebie i obejmuje nas wszystkich. Tak buduje się wspólnota wiary. Wspólnota wiary jest budowlą szczególną, której struktura nie przypomina muzyki. A dzięki artyście może jednak stwarzać wspólnotę.
Siostra Faustyna widzi w Chrystusie „Mocarza”, który odnalazł w niej „swą maleńkość”. Oto Ten, który „nie zagasi knota o nikłym płomyku”. Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego „maleńkość”. Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: „Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego »ja«, wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie” (Mistrz Eckhart, Pouczenia duchowe, nr 1). Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa: „Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus”.
Wspomniałem wyżej: wiara siostry Faustyny jest wyzwaniem dla współczesnego człowieka. W jakim sensie? Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z Dzienniczka płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, prowadzi człowieka na bezdroża.
Cytowany fragment Dzienniczka jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. „Albowiem miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro Jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. Umarł za wszystkich po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” (2 Kor 5, 14-15).
2000 r.
Fragment książki Miłość nas rozumie. Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem (Kraków 2011), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Zmartwychwstanie uczuć
Dariusz Kowalczyk SJ
Czym jest wiara i wypływające z niej życie duchowe? Odpowiadając na tak postawione pytanie, można by wskazać na trzy perspektywy: W co się wierzy? Jak się wierzy? Komu się wierzy? „Co” wskazuje na treść: prawdy wiary, zasady, przykazania. „Jak” odnosi się do aktów wiary: postaw, praktyk, czynów wierzącego. „Komu” to najważniejszy wymiar wiary i duchowości, wskazujący na Osobę, której zaufaliśmy, zawierzyliśmy. „Co” związane jest przede wszystkim z intelektem i pamięcią. „Jak” w dużej mierze określone jest przez naszą wolę. „Komu” kształtuje się jako osobowa relacja, w której – jak w każdej relacji między osobami – dużą rolę odgrywają uczucia, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Nie znaczyło, że uczucia nie towarzyszą wyznawanym treściom czy też podejmowanym aktom wiary, ale niewątpliwie z największą mocą ujawniają się one w relacjach międzyludzkich.
Niektórzy deprecjonują uczuciowy wymiar wiary. Niesłusznie! Wiara zredukowana do samych uczuć byłaby niewątpliwie czymś kalekim, podatnym na manipulację. Równie niedoskonała jednak byłaby wiara pozbawiona uczuć, a oparta jedynie na rozumie i woli. To prawda, że uczucia bywają ulotne, lecz jeszcze bardziej ulotne są nasze opinie i pragnienia. Uczucia natomiast to potężna siła, która otwiera nas – lub zamyka – na rzeczywistość. Większość naszych wyborów za wiarą lub przeciwko wierze wynika nie tyle z argumentów rozumowych, co dokonuje się na płaszczyźnie uczuć. Co więcej, często jesteśmy nieświadomi naszych uczuć, które zostały przysypane różnymi racjonalizacjami. „Myślimy, że myślimy”, a tak naprawdę ulegamy naszym uczuciom.
Biblia nie jest filozoficzno-teologicznym wykładem, ale tętniącą uczuciami historią spotkań między ludźmi oraz ludzi z Bogiem. Najwspanialszym poematem objawiającym Bożą miłość jest Pieśń nad pieśniami. Jam miłego mego, a mój miły jest mój (Pnp 6, 3) – mówi czule oblubienica o swym oblubieńcu. Księga Psalmów pełna jest uczuć wyrażanych w modlitwie do Boga. Psalmiści złoszczą się, unoszą gniewem i oburzeniem, żądają od Boga odpowiedzi, by zaraz potem mówić o swym zaufaniu Bogu. Uczniowie i uczennice Jezusa mają ze swym Mistrzem bardzo uczuciowe relacje. Jakże intensywna głębią uczuć jest na przykład scena spotkania Zmartwychwstałego z Marią Magdaleną: Jezus rzekł do niej: „Mario!”. A ona, obróciwszy się, powiedziała do Niego po hebrajsku: „Rabbuni”, to znaczy: [Mój] Nauczycielu! (J 20, 16). Jezus okazuje swe uczucia przy grobie Łazarza. W scenie wypędzenia uczniów ze Świątyni widzimy Jezusa oburzonego, wręcz pałającego gniewem. Nie sposób też medytować nad Ostatnią Wieczerzą bez wejścia w uczucia Jezusa i Apostołów, w tym umiłowanego ucznia, Jana, który spoczywał – jak mówi Pismo – na piersi Jezusa.
Oswajanie uczuć
Modlitwa wydaje nam się niekiedy czymś nudnym. Rzeczywiście, bywa ona zajęciem nużącym, jeśli odzieramy ją z uczuć, bo uważamy, że przed Bogiem nie wypada prezentować tego wszystkiego, co kłębi się w naszym sercu. W ten sposób tworzymy sztuczny, „pobożny” świat naszych oficjalnych kontaktów z Panem Bogiem. Tymczasem skoro to właśnie emocje i nastroje są w wielu przypadkach motorem naszych działań, powinny być one również glebą naszej modlitwy. Radość, smutek, rozczarowanie, gniew, pragnienie, pożądanie, zadowolenie, błogość – wszystkie stany emocjonalne możemy uczynić treścią modlitwy. Jezus nie wcielił się na niby, ale rzeczywiście stał się człowiekiem, dlatego oczekuje, że będziemy stawać przed Nim na modlitwie jako ludzie „z krwi i kości” i że opowiemy Mu o tym, co rzeczywiście nas dotyka i zajmuje. Nie bójmy się wyobrazić siebie samych bezpiecznie przytulonych do Jezusa albo – w innej sytuacji – płaczących w Jego ramionach.
Co jednak robić, kiedy obawiamy się, że nasze uczucia nie podobają się Bogu, kiedy kogoś nienawidzimy albo – co też może się zdarzyć – to właśnie do Boga mamy jakiś żal? Otóż nie ma sensu chować negatywnych odczuć i udawać, że ich nie ma. Tłumione na siłę emocje znajdą sobie prędzej czy później jakieś ujście, które będzie dla nas i dla innych jeszcze bardziej bolesne. Uczuć nie da się zmienić siłą woli. Można je natomiast oswajać, tak aby to one nie zapanowały nad nami. Oswajanie uczuć dokonuje się między innymi poprzez przyglądanie się im, nazywanie i wyrażanie. Modlitwa może być ważnym elementem tego procesu. Wyrażenie – a niekiedy wykrzyczenie – uczuć przed Bogiem pomaga właśnie w ich oswojeniu, w złapaniu odpowiedniego dystansu. Oswojone bolesne uczucia nie znikają automatycznie, ale tracą swą destrukcyjną siłę. A wtedy Bogu łatwiej dotrzeć do nas z łaską. Psalmiści zaczynają swe modlitwy niejednokrotnie od złorzeczeń i skarg: Jak długo jeszcze niegodziwcy będą triumfować?! Gdzie jesteś, Boże?! Dlaczego nic nie robisz?! A kończą wyznaniem wiary w dobroć i moc Boga.
Św. Ignacy z Loyoli, mistrz życia duchowego, posądzany był niejednokrotnie o woluntaryzm polegający na tym, że człowiek miał poznać prawdy i przykazania Boże, a potem naprężyć „duchowe muskuły” i wziąć się do roboty. Tego rodzaju postrzeganie duchowości ignacjańskiej to stereotyp podtrzymywany wskazywaniem na rycerską przeszłość Ojca Ignacego. Tymczasem był on człowiekiem bardzo wrażliwym i uczuciowym. W Ćwiczeniach duchownych proponuje nie tyle uczone analizowanie poszczególnych scen z życia Pana Jezusa, co raczej ich smakowanie wyobraźnią i uczuciami. Założyciel jezuitów – prowadzony przez Ducha – wiedział, że wybory dokonane przez człowieka mogą okazać się nietrwałe, jeśli nie pójdą za nimi uczucia. Dlatego przed dokonaniem inspirowanego Ewangelią wyboru trzeba rozeznać się we własnych uczuciach i podjąć próbę ich uporządkowania. Uczucia wskazują bowiem na to, co tkwi w nas bardzo głęboko i co nie da się „zagadać” pobożnymi rozważaniami i deklaracjami.
Słusznie zauważono, że obrazy przedstawiające sąd ostateczny, niebo i piekło bywają tak namalowane, iż to drugie wydaje się bardziej fascynujące. Postaci i twarze potępionych przykuwają uwagę, podczas gdy zbawieni ukazani są jako na przykład pozbawieni emocji członkowie niebiańskich chórów. „Piekielne” uczucia budzą zainteresowanie, a „niebiański” bezruch jest nudny. A przecież niebo nie jest bezuczuciowym stanem wiecznego spokoju, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym (Rz 14, 17). To wieczny ruch, coraz głębsze poznawanie i odczuwanie Boga oraz tego wszystkiego, co dla nas przygotował. Pragnienie nieba to między innymi pragnienie dobrych, pięknych, ciepłych uczuć. Królestwo Boże to również królestwo uczuć, tyle że już wyzwolonych z pęt egoizmu i lęku. A zmartwychwstanie ciał to także zmartwychwstanie naszych uczuć.
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po syntezie „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 2010), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Modlitwy niewysłuchane?
Dariusz Kowalczyk SJ
Na katolickich portalach internetowych wśród setek wpisów bywają pytania o sens modlitwy. „Bardzo dbałam o religijne wychowanie moich synów. Kiedy dorośli, przestali chodzić do kościoła, mimo że kiedyś byli ministrantami. Mój brat jest świadkiem Jehowy. Jaki sens ma modlitwa do Boga o ich powrót do Kościoła? Przecież Bóg dał im wolną wolę. Na nic się zdadzą moje wyrzeczenia, modlitwy, posty. Bóg jest wierny – nie złamie ich wolnej woli, którą im dał. Proszę o radę” – pisze Anna. „Zastanawiam się czasem, jaki sens mają nasze błagania do Pana w pewnych intencjach, skoro On i tak ma plany wobec nas i naszych bliskich. Dajmy na to, ktoś prosi o uzdrowienie krewnego, a ta osoba umiera; prosimy o bezpieczeństwo na drogach, po czym ktoś ginie w wypadku” – zauważa ktoś inny.
Po co prosić o coś Boga, skoro z jednej strony On i tak wie lepiej, a z drugiej nie zmusza ludzi do czynienia dobra, lecz pozostawia im wolność wyboru? Modlimy się, a różne sprawy i tak idą swoim (przypadkowym?) torem. Jakże często Bóg nie wysłuchuje naszych modlitw – twierdzą rozczarowani wierzący.
Nie bądź Bruce’em Wszechmogącym
W Biblii znajdujemy wiele zachęt do modlitwy. U Ewangelisty Łukasza czytamy: Jezus opowiedział im też przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać (Łk 18, 1). Owa przypowieść, której bohaterką jest naprzykrzająca się sędziemu – aż do osiągnięcia celu – wdowa, kończy się zapewnieniem: A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? (Łk 18, 7). W Kazaniu na Górze pada jeszcze bardziej wyraźne zapewnienie: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam (Mt 7, 7). My jednak niejednokrotnie doświadczyliśmy, że Bóg zdaje się zwlekać, a ponadto daje nam nie to, o co usilnie prosiliśmy. Tego rodzaju doświadczenie znajdujemy już – i to w bardzo dramatycznej formie – u Psalmistów: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? […] Wołam w ciągu dnia, a nie odpowiadasz, i nocą, a nie zaznaję pokoju (Ps 22, 2-3). W modlitwie Psalmów jest wiele swoistego wadzenia się z Bogiem, który pozwala, aby człowiek przewrotny triumfował nad sprawiedliwym.
Warto w tym miejscu wspomnieć o żartobliwym, ale niepozbawionym sensownego przesłania, filmie zatytułowanym Bruce Wszechmogący. Tytułowy bohater przeżywa pasmo nieszczęść: traci pracę, zostaje pobity, kłóci się z dziewczyną, a na domiar złego ma wypadek samochodowy. W tej sytuacji zaczyna urągać Bogu, który w odpowiedzi daje Bruce’owi na jakiś czas całą swoją moc. Bruce szybko przekonuje się, że nie jest łatwo być wszechmogącym. W jednej scenie widzimy Bruce’a, do którego docierają tysiące próśb wiernych. Zaczyna je spełniać, doprowadzając do kompletnego chaosu.
Wyobraźmy sobie, że to nam dana jest Boska moc. Zastanówmy się, czy po kilku dniach naszych „boskich” działań ludzie byliby z nas zadowoleni? W pretensjach do Boga, że nie zmierza On w kierunku wskazanym przez nasze modlitewne prośby, pobrzmiewa niekiedy w gruncie rzeczy żenujące przekonanie, że my lepiej byśmy ten świat urządzili. W skrajnych przypadkach tego rodzaju przekonanie doprowadziło do wielkich zbrodni. Tacy ludzie jak Lenin, Stalin, Mao Zedong, Pol Pot rzeczywiście uważali, że są mądrzejsi od Boga i stworzą nowy, lepszy świat.
Biblia zachęca nas do formułowania modlitewnych próśb, ale zarazem przypomina, że myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana (Iz 55, 8). Nie możemy zatem oczekiwać, że jeśli się szczerze pomodlimy, to wszystko ułoży się po naszej myśli, a Bóg przyjmie nasze plany za swoje. Modlitwa to nie magiczne formuły i zaklęcia, które mają coś sprawić, ale stawanie przed Bogiem albo raczej bycie z Nim w drodze z zaufaniem, że Bóg przewidzi i ostatecznie ocali, zbawi moje – nasze życie. Ponadto Bóg nie jest „majster klepką” od poprawiania świata wedle naszych życzeń. Stwórca szanuje prawa natury, które sam stworzył, oraz ludzką wolność, jaką nam dał. Swoją stwórczą wolą utrzymuje wszystko w istnieniu, ale to nie znaczy, że traktuje świat, jak teatr kukiełkowy, w którym On pociągałby za nitki, uruchamiając marionetki.
Bóg daje nam łaski, przede wszystkim oferuje nam relację z Nim samym, posyła anioły i powołuje ludzi do różnych zadań, lecz Jego ostateczną odpowiedzią na wszelkie nieszczęścia i zło będzie zmartwychwstanie i nowe stworzenie. W głęboki sposób pokazują tę logikę Bożego działania Opowieści z Narnii, a szczególnie tom Ostatnia bitwa. Kiedy bohaterowie powieści, dzieci – Piotr, Edmund i Łucja – giną w wypadku kolejowym, lew Aslan (postać nawiązująca niewątpliwie do Chrystusa) nie próbuje ani czegoś odkręcać, ani tłumaczyć się z tego nieszczęścia, lecz swym rykiem budzi Ojca Czas i po sądzie „twarzą w twarz” stwarza nowy świat, krainę Aslana (królestwo Boże). Piotr, Edmund i Łucja oraz wszyscy, którzy poszli za Aslanem, nie mają wątpliwości, że ich prośby, jakie kiedykolwiek kierowali do Aslana, rzeczywiście zostały wysłuchane.
Nie otrzymujecie, bo się źle modlicie
Wielu w ogóle się nie modli, nie otwiera się ufnie na Boga, ale są i tacy, którzy źle się modlą. Mówi o tym dobitnie św. Jakub Apostoł: Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz (Jk 4, 2-3). A zatem zła modlitwa to taka, która koncentruje się na własnych, egoistycznych potrzebach.
Wspomnieliśmy o magicznym traktowaniu modlitwy. Podejście magiczne jest typowe dla pogaństwa, w którym człowiek – doświadczając własnej ograniczoności – szuka jakiegoś wsparcia u tak zwanych sił wyższych, które traktuje instrumentalnie i merkantylnie, na zasadzie „coś za coś”. Pogańskie religie próbowały odpowiedzieć na pytanie, jak znaleźć dojście do bogów, jak ich ułaskawić, aby byli nam życzliwi. Ustanawiano więc jakąś świętą przestrzeń oraz kapłana jako pośrednika, który składał ofiary, by przebłagać siły wyższe. Istota chrześcijaństwa jest zupełnie inna. Choć istnieją kościoły, nie ma podziału na sacrum i profanum; Bóg poprzez wcielenie Syna chce być obecny we wszystkim. W sensie ścisłym kapłan jest jeden – Jezus Chrystus, a w ofiarach nie chodzi o przekupywanie Boga, lecz o nawiązywanie osobistej, opartej na wierze i zaufaniu relacji z Bogiem.
Ci, którzy rozumieją modlitwę na sposób pogańsko-magiczny, w dzisiejszych czasach łatwo odchodzą od wiary i zarzucają wszelką modlitwę. Tłumaczą z trochę cynicznym uśmiechem, że przed piorunem nie ustrzeże modlitwa, ale dobre piorunochrony. Na forach internetowych nie brakuje takich, którzy drwią sobie z wierzących przy okazji informacji o jakichś katastrofach, wypadkach, szczególnie gdy wypadkowi ulega na przykład autobus wiozący pielgrzymów. Podobną sytuację możemy znaleźć w Psalmie 42: Kości we mnie się kruszą, gdy lżą mnie przeciwnicy, gdy cały dzień mówią do mnie: „Gdzie jest twój Bóg?”. Psalmista nie znajduje jakiejś teoretycznej odpowiedzi na szyderstwo swych wrogów, ale kończy Psalm ponownym – pośród przeciwieństw – przylgnięciem do Boga: Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać: Zbawienie mego oblicza i mojego Boga (Ps 42, 11-12).
Szukanie woli Bożej
Magicznemu rozumieniu modlitwy duchowość chrześcijańska przeciwstawiła modlitwę rozumianą jako szukanie woli Bożej. W Pierwszym Liście św. Jana Apostoła znajdujemy bardzo ważne stwierdzenie: Ufność, którą w Nim pokładamy, polega na przekonaniu, że wysłuchuje On wszystkich naszych próśb zgodnych z Jego wolą (1 J 5, 14). Człowiek zwraca się do Boga w konkretnej sytuacji, z której wypływają określone obawy i pragnienia, i powinien je przed Bogiem wyrażać. Ale jednocześnie ta konkretna modlitwa powinna być otwarta na różne możliwości.
Ignacemu z Loyoli, który jest duchowym mistrzem w sztuce rozeznawania, przypisywane jest zdanie: „Działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie, a oczekuj na owoce, jakby wszystko zależało od Boga”. Można by sparafrazować tę poradę, odnosząc ją do modlitwy: „W modlitwie bądź szczery i wyrażaj swe pragnienia przed Bogiem, ale bądź otwarty na to, w jaki sposób Bóg cię wysłucha”. Jezus w Ogrójcu modlił się: Ojcu, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42). Modlitwę chrześcijańską powinno cechować owo jeśli chcesz i nie moja, lecz Twoja wola…
Czy Ojciec nie wysłuchał przeżywającego trwogę Syna? Czy był głuchy na wołanie Jezusa, skoro dopuścił do Jego okrutnej śmierci na krzyżu? Nie był głuchy. Odpowiedzią Boga Ojca na ukrzyżowanie było Zmartwychwstanie i chwała wielkanocnego poranka. Ten, kto modli się w sposób autentyczny, a nie magiczny, pozostawia przestrzeń wolności Bogu. Czy jednak takie postawienie sprawy nie czyni modlitwy zbyteczną, skoro Bóg i tak wie lepiej? Nie! Boża wolność nie czyni modlitwy zbyteczną. Modlitwa jest potrzebna, gdyż stwarza w modlącym się człowieku otwarcie polegające na doświadczeniu, że we wszystkim, co się wydarza, czuje się chroniony i strzeżony przez swojego Boga. Przy czym nie chodzi tutaj o jakieś zarozumiałe poczucie bycia zabezpieczonym, ale o osobistą pewność nieustannego dialogu z osobowym Bogiem.
Człowiek zatem modli się o rzeczy konkretne, ale potem pozwala Bogu, by go wysłuchał, tak jak Bóg tego chce. Istota modlitwy w konkretnej intencji nie wyraża się w oczekiwaniu dokładnego spełnienia naszych życzeń, ale w odniesieniu konkretnej sytuacji człowieka do tego, co najważniejsze, a mianowicie do faktu, że człowiek jest stworzony, podtrzymywany w istnieniu i powołany do wspólnoty z Bogiem. Jezus miał takie doświadczenie nawet na krzyżu i dlatego mógł wypowiedzieć słowa: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego (Łk 23, 46).
Bywa też, że modlimy się tak jakby na wszelki wypadek, ale w gruncie rzeczy nie mamy wiary. Jezus wielokrotnie wskazywał na kluczową rolę wiary: Wszystko, o co prosicie w modlitwie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie (Mk 11, 24). Do uzdrowionych mówił, że to przez wzgląd na ich wiarę zostali uzdrowieni. Z kolei w swoim rodzinnym mieście, Nazarecie, niewiele zdziałał […] cudów z powodu ich niedowiarstwa (Mt 13, 58). Autentyczna wiara „góry przenosi”, ale to przenoszenie gór niekiedy polega na tym, że otrzymujemy moc i światło, aby zaakceptować to, co jest, jeśli sprawy nie idą w oczekiwanym kierunku. Chory, który pielgrzymuje na przykład do Lourdes z prośbą o wyzdrowienie, może czuć się wysłuchany, nawet jeśli nie wyzdrowieje. Pełna wiary modlitwa nie przywiązuje go bowiem do własnych marzeń, ale pozwala dostrzec Boga tam, gdzie wydawało się, że Go nie ma. Dojrzała wiara wie, że Bóg wysłuchuje naszych modlitw, tyle że niekiedy wysłuchuje je „na swój sposób”.
Kiedy mówimy o złej modlitwie, to na myśl przychodzą obecne w Biblii tak zwane modlitwy złorzeczące. Typową modlitwą złorzeczącą jest Psalm 83, w którym Psalmista tak oto życzy swoim wrogom: O Boże mój, uczyń ich podobnymi do źdźbeł ostu, do plew gnanych wichurą. […] Niech wstyd i trwoga ogarną ich na zawsze (Ps 83, 14. 18). To zła modlitwa – mówimy w pobożnym odruchu – i Bóg ją z pewnością odrzucił. A jednak ta modlitwa znalazła się w Księdze Psalmów. Gwoli ścisłości trzeba zauważyć, że po wielu mocnych złorzeczeniach Psalm kończy się wezwaniem: Niechaj poznają Ciebie i wiedzą, że tylko Ty […] jesteś Najwyższy na całej ziemi (Ps 83, 19). Pohańbienie wrogów nie byłoby zatem ostatecznym celem modlitwy, ale to, by ci wrogowie poznali prawdziwego Boga.
Nasuwa się jednak pytanie, czy i jak Bóg wysłuchał modlitewnych złorzeczeń. Zaskakująca, ale sądzę, że prawdziwa jest odpowiedź, że Bóg wysłuchał złorzeczeń, ale „na swój sposób”. Wysłuchał ich mianowicie tak oto, że Syn Boży wziął na siebie grzechy tych, o których mówi Psalmista, i w ich miejsce dał się pohańbić i zmiażdżyć na krzyżu. Ukrzyżowany i wyszydzony modlił się z krzyża: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). Ta modlitwa została wysłuchana, czego znakiem jest Zmartwychwstanie. Tą modlitwą byli też objęci ci, którym wiele wieków wcześniej złorzeczył – nie bez powodu – Psalmista, a tym samym ostatnia prośba Psalmu również została wysłuchana.
Tajemnica modlitwy – tajemnica cierpienia
Powyższe rozważania rzuciły – mam nadzieję – trochę światła na problem tak zwanych modlitw niewysłuchanych. Nie jest jednak tak, że skoro powiedzieliśmy, iż Bóg zawsze nas wysłuchuje, tyle że niekiedy „na swój sposób”, to teraz wszystko jest jasne i nie ma co mnożyć wątpliwości. Wciąż mamy prawo pytać, dlaczego szczere i właściwe modlitwy są niewysłuchiwane. Szukajmy więc dalej odpowiedzi, wadźmy się z Bogiem, ale nie traćmy nadziei. Ostatecznie pytanie o modlitwy niewysłuchane jest częścią pytania o sens cierpienia, szczególnie cierpienia niewinnych, i o pogodzenie Bożej miłości z istnieniem tak wielu cierpień na świecie.
Z cierpieniem powinniśmy się po ludzku konfrontować, spieszyć sobie nawzajem z pomocą i pociechą, ale ostatecznie pozostaje ono tajemnicą i – jak pokazuje Księga Hioba – nie należy przemądrzale silić się na wyjaśnienie każdego nieszczęścia. Hiob nie zgadza się na proste odpowiedzi jego przyjaciół i wie, że jedyne, co może sensownego zrobić, to – mimo wszystko – zaufać Bogu. Kiedy na przykład umiera dziecko, czyż cierpiący rodzice nie mają racji, jeśli – pomimo wielkiego bólu – budzą w sobie nadzieję, że ich dziecko dorośnie w Bogu i w przyszłości wyjdzie im na spotkanie. Jakiż sens miałoby zamknięcie się w beznadziei, rozpaczy i gniewie na Boga? Tak bywa w życiu, że jednych nieszczęście zamyka na Boga, a innych otwiera. A skoro tak, to może problem nie tkwi w samym cierpieniu, ale w wewnętrznej postawie człowieka wobec Boga.
Karl Rahner SJ zauważa, że cierpienie, o którego oddalenie prosiliśmy, ale Bóg nas nie posłuchał, w gruncie rzeczy jest argumentem za wiarą: „Czyż nie mamy racji, trzymając się zawsze światła, choćby nikłego, a nie ciemności, trzymając się błogosławieństwa, a nie otchłannej czeluści istnienia. […] Gdybym jednak miał ustąpić przed tym argumentem [cierpienia niewinnych], na cóż zamieniłbym chrześcijaństwo? Na pustkę, rozpacz i śmierć”. Odnosząc tę myśl do modlitwy, można by powiedzieć: Czyż nie mamy racji, jeśli wierzymy, że niewysłuchane modlitwy kiedyś okażą się jednak w sposób niespodziewany wysłuchane i wszystko będzie tak, jak być powinno?
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po syntezie „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 2010), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Gdzie był Bóg?
Dariusz Kowalczyk SJ
Tragiczny wypadek polskiego autokaru we Francji (w 2007 roku) nie mógł nie nasunąć pytania: dlaczego niewinni, pobożni ludzie giną w tak absurdalny sposób? Gdzie był Bóg? Dlaczego dopuścił do takiego nieszczęścia. skoro jest wszechmocną miłością? Nie którzy wydawali się być zirytowani tzw. szumem medialnym na ten temat. Zauważali, że przecież każdego tygodnia giną w Polsce w wypadkach drogowych dziesiątki ludzi, że cierpienie i śmierć są codzienną rzeczywistością milionów ludzi na świecie.
Mówiąc o cierpieniu, trzeba uważać, aby nie popaść w przemądrzałość przyjaciół biblijnego Hioba, którzy chcieli racjonalnie wytłumaczyć hiobową sytuację. Twierdzili, że skoro Hioba spotkały nieszczęścia, to zapewne jest to słuszna kara za jego grzechy. On jednak upierał się, że jego cierpienie jest cierpieniem niewinnego. Bóg przyznał rację Hiobowi, a nie jego przyjaciołom. Dziś rzadko można usłyszeć, że cierpienie jest karą za grzechy, ale wciąż ulegamy pokusie racjonalizowania nieszczęść, czyli wskazywania na ich ukryte przyczyny. Na przykład można było usłyszeć, że Bóg zabiera człowieka w najlepszym dla niego momencie i widocznie dla polskich pielgrzymów nadszedł taki właśnie moment. Obawiam się, że tego rodzaju opinie są skażone przemądrzałością przyjaciół Hioba.
Tak się dzieje, że niektórych cierpienie przybliża do Boga, a innych od Boga Oddala. Ci ostatni mówią przez łzy lub zaciśnięte zęby: „Gdyby Bóg istniał, to takie rzeczy by się nie działy”. Inni jednak właśnie w cierpieniu i śmierci odkrywają inny wymiar życia. Dociera do nich, że choć doczesne życie jest wielką wartością, to wszystkie ziemskie sprawy są względne w relacji do Boga i niebieskiej ojczyzny, gdzie dla każdego z nas jest przygotowane miejsce.
Dla mnie cierpienie nie jest argumentem przeciwko Bogu. Wręcz przeciwnie! Nieszczęścia są argumentem „za Bogiem”. Cierpienie i śmierć, których żaden postęp nie rozwiąże, pokazują nam, że potrzebujemy Zbawiciela. Nie jesteśmy Bogami. To Bóg jest Bogiem. Duże wrażenie wywarł na mnie mężczyzna, który w wypadku we Francji stracił córkę i wnuczkę. Powiedział do kamery: „Człowiek jest tajemnicą. Z tajemnicy przychodzi, w tajemnicę odchodzi”. Wierzę, że owa tajemnica nie jest przerażającą nicością, ale ostatecznie ma oblicze kochającego Ojca. Jezuita Karl Rahner pytał w jednej ze swoich książek: „Czy nie mamy racji trzymając się zawsze światła, choćby nikłego, a nie ciemności – trzymając się błogosławieństwa, a nie otchłannej czeluści istnienia?”.
Bóg, który najpełniej objawił się w śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa, nie obiecał nam, że jak w Niego uwierzymy, to wszystko będzie się nam układało po naszej myśli. Boga, który za pomocą czarodziejskiej różdżki chroniłby nas przed jakimkolwiek cierpieniem, po prostu nie ma. Jezus modlił się w Ogrójcu: „Ojcze, oddal ode mnie ten kielich”. Prosił, by nie musiał cierpieć i umierać na krzyżu. Czy Ojciec pozostał głuchy na tę modlitwę? Żadną miarą! Wysłuchał jej na swój sposób, wskrzeszając Jezusa w wielkanocny poranek. Bóg nie tłumaczy cierpienia i śmierci, ale stwarza na nowo.
Polecam lekturę ostatniego tomu „Opowieści z Narni”. Lew Aslan, stwarzając nowy świat, tłumaczy dzieciom: „Naprawdę wydarzył się wypadek kolejowy. Wasz ojciec, wasza matka i wy wszyscy jesteście, jak to zwykliście nazywać, w Krainie Cieni, umarli”. Na co inny bohater powieści, Jednorożec, woła: „Nareszcie wróciłem do domu! To jest moja prawdziwa ojczyzna! Do niej należę. To jest kraj. za którym tęskniłem przez całe życic, chociaż nie wiedziałem o tym aż do dziś. To dlatego kochaliśmy starą Narnię, że czasami przypomina tę. Dalej wzwyż, dalej w głąb!”
Wszyscy kiedyś umrzemy. Może na łóżku w otoczeniu najbliższych, a może nagle, w tragicznych okolicznościach. Obyśmy mogli – już po tamtej stronie – zawołać: „To jest moja prawdziwa ojczyzna! Do niej należę”. I nie będziemy już więcej pytać, gdzie był Bóg.
Publikacja tekstu za zgodą autora. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Czy miłość jest niebezpieczna?
Jacek Prusak SJ
Z Jackiem Prusakiem SJ, teologiem i psychoterapeutą rozmawia Jowita Guja
Nie tylko agape
– Czym właściwie jest miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną?
Od strony psychologicznej można przez nią rozumieć proces, w którym dwoje ludzi wzajemnie się odkrywa, buduje ze sobą więź zrozumienia, bliskości i oddania. Na miłość składa się z jednej strony poczucie wzajemnego zaufania, bezpieczeństwa, zadomowienia, z drugiej – namiętność i cieszenie się sobą w wymiarze cielesnym. W miłości między kobietą i mężczyzną obecne są dwa elementy: agape i eros. Agape to miłość bliźniego, miłość do drugiego człowieka ze względu na niego samego, niezależnie od tego, czy odpowiada on na nasze potrzeby i czy odwzajemnia nasze uczucia; można nią darzyć nawet nieprzyjaciół. Agape nie jest wprost związana z naszą płciowością i seksualnością, ale jest umiejętnością wyjścia poza własny egoizm i otwarcia się na coś więcej, na innego – zarówno człowieka, jak i Boga – w postawie szacunku dla jego wyjątkowości, tajemnicy i godności. Eros natomiast to siła pożądania, tęsknoty i namiętności, skierowana na spotkanie i “scalenie się” z drugą osobą. Dominuje on w stanie “bycia zakochanym”, może, ale nie musi, zawierać w sobie aspekt przyjemności seksualnej i miłości zmysłowej. Agape i eros powinny pozostawać w harmonii, czasami jednak muszą ze sobą “negocjować”.
– Czy miłość może być niebezpieczna?
Bóg jest miłością, a więc miłość nie jest źródłem lęku. Sama w sobie nigdy nie jest niebezpieczna, niezależnie od tego, czy mówimy o miłości Boga, miłości macierzyńskiej, erotycznej czy jakiejkolwiek innej. Istnieje jednak wiele zagrożeń dla samej miłości. W tym sensie niebezpieczne mogą być złe jej wzorce, złe doświadczenia z przeszłości, lęk przed przyjęciem lub okazaniem miłości, a także błędne oczekiwania wobec niej.
– U niektórych lęk i nieufność budzi sam eros. Czy eros jest miłością?
Jest jej częścią, o ile rozumie się go jako wyraz więzi łączącej z drugim człowiekiem, sposób spotkania z nim. Jest wtedy źródłem poznania, uniesienia, radości.
– Jednak pożądanie kojarzy się z grzechem…
Rzeczywiście, św. Paweł mawiał, że stanem idealnym jest czystość, ale “jeśli masz płonąć, to lepiej już się ożeń” (por. 1Kor 7, 9 ). W tych słowach kryje się bardzo negatywna wizja ludzkiej seksualności i małżeństwa, ale jest ona uwarunkowana kontekstem czasów, w jakich żył Paweł, i odzwierciedla jego wizję bliskiego końca czasów. Według św. Pawła siła zmysłowości w człowieku jest tak wielka, że małżeństwo jest w pewnym sensie mniejszym złem, jest instytucją ustanowioną po to, żeby człowieka, szczególnie mężczyznę, chronić przed jego niepohamowaną rozwiązłością seksualną. Skoro już pożąda – mówi Paweł – to przynajmniej niech pożąda tylko jednej kobiety. Św. Paweł sugeruje, że popędy seksualne są żywiołem, który może łatwo nad człowiekiem zapanować. Takie poglądy wydają się miejscami ostrzejsze niż tezy Zygmunta Freuda. Wydaje się jednak, że mamy tutaj do czynienia z jednostronnym pojęciem nie tylko seksualności człowieka, ale i relacji małżeńskiej, szczególnie w kontekście przeżywania jej przez mężczyznę. Przecież inaczej mężczyzna pożąda kobiety, którą kocha, a inaczej jakiejkolwiek innej, która mu się podoba. Nie można obu przypadków wartościować w ten sam sposób. W chrześcijaństwie obecna jest długa tradycja podkreślania wymiaru agape a dyskredytowania erosa i wyrzucania go poza obręb dyskursu teologicznego. Stąd na przykład w oficjalnej teologii brakuje języka na oddanie erotycznego spotkania między mężczyzną i kobietą. Utożsamia się erosa tylko z pożądaniem, a pożądanie nie oddaje pełnej rzeczywistości miłości erotycznej kobiety i mężczyzny. Pożądanie bowiem to nie to samo, co namiętna miłość męża i żony.
– Czy to znaczy, że teologia uważała erosa za coś złego?
Od początku chrześcijaństwa nieufnie podchodzono do erotycznej sfery człowieka, ponieważ kojarzy się ona z tym, co emocjonalne i trudne do kontroli, a więc łatwo prowadzące do grzechu. Przestrzegano, że zmysłowość może człowieka łatwo wyprowadzić na manowce. Ideałem była więc osoba wolna od namiętności. Ojcowie Pustyni mawiali, że taka osoba znajduje się w stanie apathei. Jednakże mieli oni głębokie podejście do namiętności, bo chcieli ją nie tyle zanegować, co skierować w stronę poszukiwania Boga. Trzeba powiedzieć, że w pewnym sensie lęk przed erosem obecny jest w teologii do dziś.
– Więc może erotyczny wymiar miłości nie jest wcale ważny?
Jest bardzo ważny. Bez wymiaru erotycznego nie jest możliwe doświadczenie jedynej w swoim rodzaju bliskości i unii z drugim człowiekiem. Trzeba zaznaczyć, że miłość erotyczna nie sprowadza się do dostarczania małżonkom fizycznej przyjemności, ale jest wyrazem ich uczuć, sposobem, w jaki szukają i odnajdują siebie nawzajem. To nie jest tylko seks, ale też tęsknota, pragnienie, czułość, intymność. Sprowadzenie miłości między małżonkami tylko do agape i pominięcie w niej erosa jest równie błędne, co utożsamienie miłości z samą przyjemnością zmysłową. Widać to w praktyce klinicznej: jeśli między małżonkami miłość erotyczna całkowicie wygasa, pojawiają się poważne problemy emocjonalne z okazywaniem sobie bliskości, szacunku i wzajemną komunikacją.
– Czy zatem miłość erotyczna może być niebezpieczna?
Tylko w jednym przypadku – gdy zapomni się o prawdziwym znaczeniu erosa i zawęzi się je tylko do poszukiwania przyjemności zmysłowej. Wtedy eros przestaje być miłością, a staje się tęsknotą nie za drugim człowiekiem, ale tylko za jego ciałem.
Narysować mapę miłości
– O miłości mówi się wszędzie i na wiele sposobów. Telewizja i gazety zasypują nas jej wzorcami. Skąd tak naprawdę mamy wiedzieć, jak kochać?
Z reguły wydaje nam się, że pierwotnym wzorcem miłości jest związek damsko-męski. Tymczasem z badań psychologicznych wynika, że to, jak ludzie kochają, zależy głównie od tego, co przeżyli w dzieciństwie. Wzorem miłości jest przede wszystkim relacja matki i dziecka. Jest to nasze pierwsze doświadczenie miłości w życiu, i to jakie! Miłość matki to dla dziecka doświadczenie całkowitej akceptacji, wyjątkowości i bezpieczeństwa, odczytywania i zaspokajania potrzeb. Dziecko czuje, że jest dla matki jedyne i najważniejsze, a zarazem matka jest jedyna i najważniejsza dla niego. Nieświadomie chcielibyśmy odtworzyć tę relację w naszym późniejszym życiu, znaleźć osobę, dla której bylibyśmy całym światem. Kryje się tutaj jednak niebezpieczeństwo: nie można powrócić do takiej dokładnie relacji, jaką się miało z matką. Jej odzwierciedlenie musi dokonać się na innym poziomie, w sposób dojrzały, partnerski. Nie może być tak, że szukam matki w swojej żonie, bo przecież ona nie jest moją matką. Miłość między kobietą a mężczyzną to umiejętność stworzenia takiej więzi, w której dwie osoby dają sobie wzajemnie szczęście i spełnienie, w oparciu o okazywanie sobie uczuć i przeżywanie siebie także w aspekcie seksualnym.
– Czy ojciec nie odgrywa żadnej roli w naszym późniejszym przeżywaniu miłości?
Relacja z ojcem ma ogromny wpływ na kształtowanie naszej tożsamości. Brak ojca może powodować, że dziewczyna będzie miała problemy z określeniem się jako kobieta, a chłopak nigdy do końca nie będzie czuł się mężczyzną. Miłość ojca powinna uzupełniać miłość matki, a także pełnić rolę separacyjną, to znaczy nie pozwolić dziecku całkowicie zlewać się z matką i nauczyć je samodzielności. Idealna jest rodzina, w której rodzice nie tylko kochają dziecko, każde we właściwy sobie sposób, ale także kochają siebie nawzajem, i przez to stanowią dla dziecka wzorzec miłości. Wszystkie przeżycia miłości, te, których człowiek doświadcza i te, których jest świadkiem, są ważne, bo składają się na tak zwaną wewnętrzną mapę miłości. Zasada jest taka, że im wcześniej coś w życiu człowieka miało miejsce i im dłużej trwało, tym mocniej się na tej mapie zaznaczy i silniej będzie oddziaływać w jego późniejszym życiu.
– Czym jest ta wewnętrzna mapa miłości?
Jest indywidualnym zespołem punktów orientacyjnych, jakby filtrem lub pryzmatem, przez który patrzymy na nasze życie uczuciowe. To właśnie tą mapą kierujemy się, gdy wybieramy osobę, z którą chcemy spędzić życie i gdy budujemy nasz związek. Problem leży w tym, że często nie uświadamiamy sobie ani kształtu naszej wewnętrznej mapy miłości, ani jej oddziaływania. A niestety składają się na nią nie tylko pozytywne doświadczenia, ale także bolesne, na przykład poczucie, że nie byliśmy wystarczająco kochani albo że byliśmy kochani nie za to, że jesteśmy, tylko jacy jesteśmy, za nasze czyny i zasługi. Negatywne oddziaływanie wewnętrznej mapy może stać się później źródłem problemów w miłości. Wyobraźmy sobie dziewczynkę, która ma świetną relację z ojcem, czuje pełną akceptację z jego strony: tata jest dumny ze swojej córki, chwali jej inteligencję, osobowość, urodę. Dziewczynka jednak dojrzewa, powoli staje się kobietą, i jej ojciec zaczyna się dystansować, obawia się ją przytulić, bo nie chce, żeby to zostało odczytane jako sygnał seksualny. Piętnastoletniej córce nie okazuje już czułości tak jak wtedy, gdy miała pięć czy dziesięć lat. A szkoda, bo ojciec powinien umieć przytulić córkę zawsze, niezależnie od jej wieku. Dziewczynka niestety nie rozumie, dlaczego stosunek ojca do niej tak się ochłodził. Jego dystans nieświadomie interpretuje jako odsunięcie od siebie wtedy, kiedy dojrzała płciowo, tak jakby ojciec nie zaakceptował jej seksualności. W efekcie w dorosłym życiu będzie się bała erotycznych kontaktów, bo będzie czuła, że mężczyzna, z którym się związała, przestanie ją kochać wtedy, gdy stanie się jego partnerką seksualną. Inny przykład: ojciec chwali córkę, ale nie za to, że jest ładna i inteligentna, tylko za to, ile nauczyła się w szkole i jakie przyniosła oceny. Dziewczynka może przez to nabrać przekonania, że kocha się zawsze kogoś za coś; nie za to, że istnieje, tylko za to, co udało mu się osiągnąć. To też może być niebezpieczne dla dorosłej relacji, bo miłość można zacząć mylić ze zdolnością do zadowalania innych. I trudniejsza sytuacja: kobieta miała ojca alkoholika, w dzieciństwie ani nie widziała miłości pomiędzy rodzicami, ani nie doświadczyła jej od nich. Taka osoba w dorosłym życiu zazwyczaj wchodzi w związki podobne do tych, z którymi miała do czynienia w własnym domu, jest nieszczęśliwa, ale nie umie tego zmienić, bo dla niej miłość oznacza wyłącznie zdolność do poświęceń.
– Czy nie jest jednak tak, że ludzie bardzo starają się w swoim życiu uniknąć tego, co było złe w ich rodzinach?
Czasami tak jest, ale to są często tylko deklaracje na poziomie świadomym. Z nieświadomym aspektem jest jednak trudniejsza sprawa; zazwyczaj świadoma deklaracja nie wystarcza. Chociaż nie chcę być taki jak mój ojciec, okazuje się, że gdy sam staję się mężem i ojcem, zaczynam zachowywać się tak samo jak on. Nie jest łatwo pokonać własną przeszłość, nawet jeżeli człowiek uświadomi sobie, że to ona jest problemem. Dlaczego tak jest? Po pierwsze, dlatego że wzorce, które wynieśliśmy z domu, tkwią w nas głęboko. Chcemy coś zmienić, ale do czego się mamy odnieść? Skąd wziąć nowy wzór? Łatwiej nam żyć z tym, co znamy, nawet jeśli to nas “uwiera”, niż postawić na wolność w przyszłości, którą musimy najpierw przygotować.
Po drugie – kiedy już wejdziemy w wewnętrzną mapę miłości, to nie wystarczy coś tam “wyłączyć”, tylko z czymś trzeba się rozstać, co prowadzi do przeżycia żalu, psychologicznej żałoby. Skoro dorosła kobieta ma problemy w kontaktach z mężczyznami, bo ojciec nie okazywał jej w dzieciństwie wystarczająco dużo uczucia, to nie wystarczy jej powiedzieć: “Proszę się już rozstać z tym ojcem”… Przecież to jest ten sam ojciec, którego ona w dzieciństwie podziwiała i szanowała. Musiałaby więc rozstać się nie tylko z tym ojcem za mało kochającym, ale też z tym wyidealizowanym i podziwianym przez siebie, za którym tęskni i którego obraz chroni przed wszelką dewaluacją.
– Czyli odrzucenie przeszłości to jakby zdrada własnego domu…
Właśnie, często ludzie przeżywający kryzysy mają poczucie, że muszą zdradzić swoją rodzinę. Trzeba pamiętać o tym, że kiedy neguję swojego ojca, to w pewien sposób neguję siebie jako jego syna czy córkę. Wspomnienia nie są przecież tylko czymś, co gdzieś tam zmagazynowaliśmy, one są częścią nas samych. Dlatego ludzie boją się konfrontacji z własną przeszłością, budzi to w nich dużo lęku, poczucia winy i wstydu.
– Wygląda na to, że wszyscy powinniśmy przejść psychoterapię, zanim zdecydujemy się na bliski związek z drugim człowiekiem…
Tylko w skrajnych przypadkach, ale rozliczyć się z własną przeszłością powinniśmy wszyscy. Bo w miłości chodzi też o to, żeby umieć udźwignąć zarówno własne doświadczenia, jak i doświadczenia drugiej osoby i wspólnie z nią narysować własną mapę miłości – taką, która będzie miała dwoje autorów.
Zakochać się…
– Jak wygląda proces dorastania do miłości?
Z punktu widzenia psychologii można wyróżnić kilka jego etapów. Najważniejsze z nich to zakochanie się (miłość romantyczna), bycie razem (relacja, w której eros i agape zaczynają już harmonijnie współgrać) oraz etap ostatni – otwarcie dwojga kochających się ludzi na trzeciego: na dziecko, na Boga, na świat. Z każdym z tych etapów wiążą się odmienne umiejętności i na każdym z nich czyhają inne niebezpieczeństwa. Jeżeli jednak nie przejdzie się pomyślnie wcześniejszych stadiów, z późniejszymi również będą problemy.
– Porozmawiajmy najpierw o zakochaniu
Na tym etapie ważne są trzy elementy: zaangażowanie erotyczne, poczucie jedności, “stopienia się” z drugą osobą oraz idealizacja. Z każdym z tych elementów możemy mieć problemy, które utrudnią dalsze budowanie miłości. Pierwszy problem to nieumiejętność przeżywania bliskości i ciepła, wyrażania ich i przyjmowania. Powodem tego mogą być bolesne doświadczenia z własną seksualnością, mające swoje źródło niekoniecznie w jakichś dramatycznych przeżyciach, ale na przykład w tym, że ktoś ważny, na przykład rodzic czy opiekun, naśmiewał się z naszego ciała. Tak naprawdę nie trzeba być wcale poważnie zranionym, żeby bać się przyjemności zmysłowej. Czasami wystarczy nawet wysłuchać błędnej katechezy, żeby zacząć postrzegać swoją seksualność w sposób demoniczny.
Drugi problem stanowi trudność z prawidłowym przeżywaniem jedności z drugą osobą. Tutaj ważne jest, żeby umieć być blisko siebie, ale jednocześnie nie tracić własnej tożsamości, autonomii i kontroli nad swoim życiem. Istotne jest też poczucie bezpieczeństwa i zaufania, bez lęku o to, że druga osoba mnie kontroluje i może mną manipulować. Niebezpieczne jest też takie przeżywanie jedności, które jest jednocześnie całkowitym odcięciem się od świata, traktowanie go tak jakby zagrażał jedności wpatrzonych w siebie zakochanych, którzy przecież wszystko sobie nawzajem dają, więc po co im jeszcze świat… Trzeci problem to brak zdolności do idealizacji drugiej osoby.
– Więc jest coś pozytywnego w idealizacji drugiej osoby?
Tak, idealizacja jest niezbędna do wejścia w związek. Polega ona na tym, że w drugim człowieku odkrywamy ideał, który już w sobie nosimy. Ciekawe, że na ten ideał składają się po pierwsze nasze najlepsze cechy, po drugie – cechy, których co prawda nie mamy, ale bardzo chcielibyśmy mieć. Właśnie dlatego, gdy się zakochujemy, jesteśmy przekonani, że oto właśnie spotkaliśmy naszą bliźniaczą duszę, naszą drugą połowę, że spotkaliśmy się właśnie dlatego, że jesteśmy do siebie podobni. Do pewnego stopnia druga osoba jest lustrem, w którym sami się podziwiamy. Wyobraźmy sobie, co się dzieje, gdy ktoś nie potrafi idealizować, bo na przykład bardzo boi się, że wejdzie w równie toksyczny związek, jaki obserwował między swoimi rodzicami. Tak bardzo się boi, że nie ufa nawet własnym wyobrażeniom. Ktoś taki może nigdy nie zdecydować się na wejście w bliską relację, bo ciągle nie jest pewien, czy to ta właściwa osoba. Można więc powiedzieć, że zakochać się w kimś, to jakby zaufać mu na kredyt.
– W którymś momencie przychodzi jednak świadomość, że osoba, w której się zakochało, nie jest ideałem. Co wtedy?
Przychodzi rozczarowanie i problem, czy przeżyje się je umiejętnie, czy nie. Niebezpieczeństwem idealizacji jest to, że wiążące się z nią rozczarowanie może prowadzić do smutku, żalu i agresji, czyli albo do chęci ukarania samego siebie, że byłem taki głupi i się pomyliłem, albo ukarania tego kogoś za to, że się zmienił i już nie jest ideałem, którego poznałem. Pozytywnym natomiast rozwiązaniem jest akceptacja rozczarowania – przyjęcie drugiej osoby już nie takiej, jaką sobie wyobrażałem, ale takiej, jaka ona jest naprawdę. I to już jest początek nowego etapu, etapu bycia parą.
Być parą
– Jaka jest różnica między byciem parą zakochanych a byciem w związku?
Zakochanie się, czyli miłość romantyczna, nie musi wcale prowadzić do związku. Można ją przeżyć bez zobowiązań, bez wspólnych postanowień, może to być ekscytująca przygoda bez żadnego finału. Związek zaczyna się natomiast od decyzji, wtedy gdy dwoje ludzi decyduje się, że chce pogłębić swoją więź, budować razem związek, rodzinę. Aby osiągnąć ten cel, muszą sobie poradzić z dwoma rzeczami: rozliczyć się z własną przeszłością i pozytywnie przejść przez stadium integracji. Tutaj nie wystarczy już bycie oczarowanym drugą osobą, ale trzeba też umieć przeżyć rozczarowanie z jej powodu. Integracja polega na akceptacji faktu, że druga osoba różni się od moich wyobrażeń na jej temat, że jest ambiwalentna, ma zarówno dobre, jak i złe cechy.
Ale skoro ktoś nas rozczarował, to po co się z nim integrować? Ambiwalencja to jedna sprawa, a rozpoznanie, że jest to zupełnie inna osoba, niż się sądziło – to zupełnie inna kwestia… Tak, ale chodzi tutaj o to, czy potrafię żyć z takim rozpoznaniem. Oznacza to stanięcie przed alternatywą. Albo mówię: “Nie jesteś tą osobą, którą poznałem dziesięć lat temu, ale cię kocham”, albo: “Nigdy cię nie kochałem, bo nie jesteś tą osobą, którą poznałem”. Integracja to zgoda na to, że to jest osoba, którą kocham, ale nie taka sama osoba, jaką widziałem dziesięć lat temu. To postawa akceptacji, że miłość jest także prawdą o naszych wspólnych iluzjach i rozczarowaniach (które od początku były wpisane w związek) i że kiedyś trzeba taki etap przejść, bo im więcej będziemy się znali, tym więcej iluzji będzie się rozwiewało.
– Miłość miałaby być taką “arbitralną” decyzją?
Niekoniecznie. Możemy powiedzieć: to dopiero teraz jest miłość, bo spadły nam łuski z oczu i poznaliśmy swoje prawdziwe twarze. Wreszcie stoimy wobec siebie jako osoba wobec osoby, a nie jak lustro wobec lustra, w którym dotąd tylko się odbijaliśmy, a nie widzieliśmy siebie nawzajem. To właśnie w imię miłości potrafimy przyjąć te rozczarowania, miłość pomaga nam przez nie przejść. A jeżeli jej nigdy między nami nie było, to związek się rozpadnie, bo w lustrach kochamy tylko samych siebie.
– Czy może być wyższa miłość niż prawdziwe poznanie siebie i osiągnięcie takiej integracji?
Tak, miłość może nas zaprowadzić jeszcze dalej. Ścisłe zamknięcie się w jedności dwóch osób także jest niebezpieczeństwem dla miłości – prowadzi do wzajemnego zniewolenia. Prawdziwym gwarantem miłości, tym co wyzwala, jest otwarcie na inne osoby, na dzieci i na Boga. Jako jedność sami jesteśmy odbiciem tajemnicy Boga i nasza jedność powinna prowadzić do przeżycia jeszcze większej bliskości z Bogiem, a zarazem jeszcze większej otwartości na świat wokół nas. Przeszkodą dla osiągnięcia tego stadium może być brak poczucia spełnienia w związku. Jeżeli ludzie nie czują się spełnieni we wzajemnej miłości, to się nie otworzą, bo będą to traktowali jako zagrożenie tej bliskości, za którą tęsknią i do której zmierzają. Drugim zagrożeniem jest nieprzyjęcie prawdy, że miłość z definicji jest otwarta na coś więcej niż tylko to, co sobie nawzajem dają dwie strony.
– I co dalej?
Powiedzmy, że z powodzeniem przechodzimy przez wszystkie etapy miłości, udaje nam się przezwyciężyć zagrożenia, i co dalej? Czy miłość osiąga stan constans? Nic się już nie dzieje?
Dzieje się. To nie jest tak, że w 2001 roku się zakochaliśmy, w 2005 przeszliśmy przez integrację, w 2010 jesteśmy doskonałą parą. Dojrzewanie do miłości nigdy się nie kończy. Przez opisane etapy nie przechodzi się raz, ale wiele razy, cyklicznie. Powtarzają się one tak długo, jak długo trwa związek.
– Czyli małżonkowie zakochują się w sobie więcej niż jeden raz?
Tak powinno być. Istnieje stereotyp, że zakochanie dotyczy tylko miłości romantycznej, a w małżeństwie już zupełnie nie ma na to miejsca, że małżeństwo to już zupełnie coś innego, jakaś wyższa duchowa przyjaźń. Jest to stereotyp nie tylko błędny, ale i niebezpieczny, bo do osiągnięcia prawdziwej intymności konieczna jest nie tylko agape, ale i eros. Miłość jest czymś dynamicznym i ewoluującym. My sami ewoluujemy i, patrząc na drugą osobę, zakochujemy się w niej wiele razy. Coraz bardziej w niej takiej, jaka ona jest, a coraz mniej w samych sobie i swoich wyobrażeniach; zakochujemy się w tym, co widzimy w sobie nawzajem i wokół nas. Dzieje się tak dlatego, że miłość nie jest celem do osiągnięcia, ale stylem życia.
Artykuł ukazał się w miesięczniku „List” nr 6 (2005).
Droga do doskonałości
Jacek Prusak SJ
O kierownictwie duchowym, psychoterapii i coachingu Redakcja „LISTU” rozmawia z o. Jackiem Prusakiem, jezuitą, psychoterapeutą
– Ojcze, coraz więcej osób, chcąc popracować nad osobistym czy zawodowym rozwojem, decyduje się na coaching. Na czym on polega?
Na indywidualnym prowadzeniu klienta, tak aby jak najpełniej wykorzystał swoje wewnętrzne zasoby w określonym przez siebie celu. W przeciwieństwie do psychoterapii, coaching nie skupia się na odczuwanych przez osobę brakach, ale na jej potencjale. Ci, którzy przychodzą do coacha (ang. trener) będącego specjalistą np. od fitnessu i rozwoju fizycznego, nie robią tego tylko dlatego, żeby sobie poćwiczyć i wyrzeźbić sylwetkę. Chcą realizować pewien styl bycia, a ich coach jest osobą, która myśli podobnie jak oni i wie, jak fitness scalić z resztą życia. On jest nie tylko trenerem, ale kimś, kto ma pewną wizję całego projektu. Kontakt z nim traktowany jest jako ścieżka rozwoju.
Oczywiście coaching może mieć różne oblicza, dotykać różnych sfer życia, ale jego cechą charakterystyczną jest to, że skupia się na potencjale konkretnych osób, tworzy strategię najszybszego i najlepszego ich wykorzystania, np. w celach zawodowych. Nie należy jednak mylić coachingu z poradnictwem zawodowym, gdyż zakłada on większą współpracę między coachem a jego klientem, jest bardziej interaktywny.
– Co to znaczy?
Psychologiczne poradnictwo zawodowe polega na tym, że psycholog ocenia możliwości danej osoby, jej zainteresowania, i na tej podstawie pomaga odkryć, czym powinna się ona zająć, w czym najlepiej się zrealizuje. Psycholog po prostu świadczy pewną usługę. W coachingu mamy do czynienia ze wspólnym podążaniem; coach staje się w jakimś sensie częścią osobistego życia swojego klienta, towarzyszy mu w dokonywaniu wyborów, jest kimś więcej niż tylko profesjonalistą.
– Czy w rozwoju duchowym podobnej roli nie odgrywa kierownik duchowy?
Nie. Jeśli kierownik duchowy stawia sobie za cel wydobycie z kogoś duchowego potencjału w określonym celu, to powinien sobie uświadomić, że dokonałby tego – jeśli to w ogóle możliwe – wyłącznie na swoją miarę. Takie założenie byłoby wchodzeniem w kompetencje Ducha Świętego.
Kierownictwo czy też towarzyszenie duchowe – osobiście wolę to drugie określenie – narodziło się w czasach Ojców Pustyni. Młody mnich przychodził do doświadczonego, charyzmatycznego starca i prosił go o radę, jak ma żyć, albo po prostu przedstawiał mu swoje myśli czy poruszenia serca. Wtedy ten bardziej doświadczony w ascezie i życiu duchowym pozwalał młodszemu „odsiać plewy od ziaren”. Nie żądał jednak naśladownictwa, nie mówił: „Masz być taki jak ja, masz być moją kopią”.
Kierownictwo duchowe od początku było wyłącznie towarzyszeniem ludziom w ich przeżywaniu wiary i rozpoznawaniu przeszkód na drodze do dojrzałej więzi z Bogiem, np. nieuporządkowanych uczuć. Nie jesteśmy marionetkami w rękach Boga; On daje nam pewne dary, ale nie wyznacza ściśle roli. Zaprasza nas do tego, żebyśmy z otrzymanymi od Niego darami współpracowali – dla Ewangelii, dla Królestwa Bożego. Rola kierownika duchowego polega na rozpoznawaniu tych charyzmatów i zastanawianiu się, jak można je wykorzystać dla dobra wspólnoty i relacji z Bogiem. Kierownik może zalecić: „Rób to, a tego lepiej unikaj”. Jeśli jednak towarzyszenie sprowadzi się wyłącznie do wydawania poleceń, będzie to zwyrodniała forma tej posługi. Bywały okresy w historii Kościoła, że kierownictwo duchowe tak właśnie rozumiano i traktowano. Wierni przychodzili do księdza niemal z każdym dylematem, a ten miał wydać opinię, czy wolno im postąpić w ten czy inny sposób. To nie prowadzi do odkrywania w sobie charyzmatów, ale do bierności i uzależnienia od kierownika duchowego.
– Słowo „kierownik” kojarzy się jednak z kimś, kto planuje, organizuje, przewodzi…
Tym, który „organizuje”, jest Duch Święty. Do kierownika duchowego udajemy się, bo uważamy, że jest to człowiek głębokiej wiary, który przeszedł już pewną duchową drogę. Dlatego może dzielić się swoim doświadczeniem z tymi, którzy stawiają na niej pierwsze kroki. Jego posługa nie polega jednak na tym, że będzie z nami pracował w taki sposób, byśmy osiągnęli zamierzony cel. Kierownictwo duchowe to nie duchowy coaching. W coachingu chodzi o rozpoznanie zdolności i ich wykorzystanie dla osiągnięcia określonego celu, a w kierownictwie – o rozpoznanie charyzmatów i rozeznanie woli Boga.
– A czym różnią się charyzmaty od zdolności, czy to nie jest w gruncie rzeczy to samo?
Zdolność to np. umiejętność pisania w interesujący sposób. Charyzmat to coś, co służy wspólnocie, Kościołowi, a nie tylko rozwija indywidualnie. Talent pisarski będzie charyzmatem, jeśli będzie służył wspólnocie wiary.
– Tym, co odróżnia coaching od kierownictwa, jest także podejście do świata wartości…
Coach nie musi być wierzący, nie musi mieć nawet takiego samego światopoglądu jak jego klient. Jest kimś, kto ma pomóc w rozpoznaniu, np. czy będziesz dobrym menedżerem, dlatego nie interesuje go, w co wierzysz. To nie jego działka. W kierownictwie duchowym sytuacja, w której ateista prowadzi kogoś do Boga, jest raczej trudna do wyobrażenia. Obie osoby muszą być wierzące, aby mogły się porozumieć. Poza tym coaching jest bardzo zindywidualizowany, a kierownictwo duchowe jest zawsze posługą w ramach Kościoła. Nie musisz należeć i pewnie nie będziesz należał do zrzeszenia coachingowego, którego członkiem jest twój coach, ale z twoim kierownikiem duchowym łączy cię wspólnota wiary.
– Ale kierownikiem duchowym może być osoba świecka?
Owszem, zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Pierwsi kierownicy duchowi, mnisi pustyni, bardzo często nie mieli święceń. Kierownikiem duchowym nie zostaje się z nadania, posługa ta nie jest związana ze święceniami, z władzą. To kwestia charyzmatu. Jeśli dostrzegam, że jakaś osoba jest uduchowiona, że może mi przekazać coś ważnego, to się do niej udaję. Odkrywam przed nią swoje wnętrze, bo rozpoznaję w niej autorytet w sprawach duchowych. Kierownik duchowy od początku nie miał władzy – miał autorytet. A jeśli już miał władzę, to była to właśnie władza autorytetu.
– Niektórzy zakonnicy, księża uważają, że kierownictwo duchowe jest jednak związane z posługą sakramentalną przez spowiedź.
W ten sposób kierownictwo duchowe traktuje wiele zakonów. Jezuici wyróżniają się na tym tle. Zapewne dlatego, że u nas kierownictwo duchowe jest bezpośrednio związane z praktyką ćwiczeń ignacjańskich. Ktoś, kto uczestniczył w rekolekcjach ignacjańskich, spotkał się z kierownictwem duchowym. Kierownik duchowy pomaga uczestnikowi w tym, żeby to, co ten zrozumiał i przeżył w trakcie ćwiczeń, nie zagubiło się w codzienności. Towarzyszenie duchowe kontynuowane po rekolekcjach to forma rozwoju tego szczególnego doświadczenia. Osoba, która się na nie decyduje, opowiada, jak doświadcza Pana Boga w swoim życiu; co jej przeszkadza, a co pomaga w relacji z Nim; jak wygląda jej modlitwa itd. Chodzi tu – od pozytywnej strony – o szukanie i spełnianie woli Pana Boga w codzienności i – od negatywnej strony – o dostrzeganie przeszkód na tej drodze, w postaci np. nieuporządkowanych uczuć, po to, by je w sobie poukładać.
– Połączenie kierownictwa duchowego ze spowiedzią wydaje się czymś naturalnym. Trudno bowiem nie mówić podczas spotkań z kierownikiem duchowym o grzechach…
Czym innym jest mówienie o grzechu, a czym innym wyznawanie go. Można przecież mówić o grzechu już wyznanym i przebaczonym, a można też nie skupiać się na tym. Zdarza się, że spotkanie z kierownikiem duchowym zaczyna się lub kończy spowiedzią, ale nie jest to wymóg.
– Jak w praktyce wygląda spotkanie z kierownikiem duchowym?
Bardzo różnie. To zależy od kierownika i osoby, która do niego przychodzi. Na pewno rozpoczyna je modlitwa. Może to być znak krzyża, lektura fragmentu Pisma Świętego, jakiś akt strzelisty… Potem następuje rozmowa. Jej przebieg zależy od charakterów obu osób, od otwartości, od tego, kto więcej mówi. Z definicji więcej do powiedzenia powinien mieć ten, kto do kierownika przychodzi. Kierownik czasem może coś doradzić, pomodlić się za osobę, której towarzyszy, zwłaszcza jeśli nie ma jasności, w jaki sposób jej pomóc, ale nie powinien dokonywać za nią wyborów, zmuszać do podjęcia określonych decyzji. Może wskazać pewne alternatywy, ale nie powinno to być nic kategorycznego. Jeśli kierownik duchowy jest zbyt aktywny, to coś jest nie w porządku. Może to oznaczać, że to nie jest spotkanie z nim, ale o nim.
– Można nie zgadzać się z kierownikiem duchowym?
Oczywiście. Kierownictwo powinno przypominać rozmowę z przyjacielem o czymś ważnym, a w takiej rozmowie próbuje się wyeliminować sztuczność, bazuje się na wzajemnym zaufaniu, oczekuje się, że ta druga osoba przyjdzie z pomocą, nawet przez sam fakt, że wysłucha tego, co mam do powiedzenia.
– Ale to nie będzie psychoterapia…
Kierownictwo duchowe różni się od psychoterapii. Inna jest relacja i inne są też cele. W psychoterapii relacja jest bardziej asymetryczna: terapeuta nie mówi o sobie nic i nie odwołuje się do osobistych doświadczeń. Zabroniona jest także prywatna relacja między terapeutą a klientem. Kierownik duchowy natomiast może się dzielić swoim życiem i często to robi, może także spotykać się a nawet przyjaźnić z osobą przez siebie prowadzoną. Kierownictwo jest najczęściej darmowe, natomiast sesje terapeutyczne mają bardzo jasną strukturę i są płatne; klient zawiera z terapeutą kontrakt. Psychoterapia za darmo jest moim zdaniem nieco podejrzana, bo od razu pojawia się niebezpieczeństwo, że może w niej chodzić tylko o przyjacielską rozmowę. Inne są motywacje osoby, która płaci.
Co zaś tyczy się celów, to gdyby kierownictwo ograniczało się do psychoterapii rozumianej jako rozwój, a nie leczenie, czy coachingu, traktowanego jako praca nad potencjałem, sprowadzałoby się do duchowego narcyzmu. W psychoterapii pracujemy nad własnym ego, wzmacniamy je, a w kierownictwie duchowym powinniśmy zrobić krok dalej, wyjść poza to nasze ego.
– Kierownik duchowy i psychoterapeuta spotykają się jednak z podobnymi problemami.
To prawda. Jeśli jednak psychoterapeuta usłyszy od pacjenta, że ten ma problemy w relacji z Panem Bogiem, nie będzie wchodził w rolę księdza. Chyba że pacjent uzna, iż te trudności wpływają na jego życie emocjonalne. Wtedy psychoterapeuta będzie chciał je zrozumieć, po to, żeby pacjentowi pomóc. Gdy odkryje, że problemy te wykraczają poza zakres jego kompetencji, powinien odesłać pacjenta do księdza. To samo odnosi się do kierownika duchowego. Zdarza się jednak, że kierownicy duchowi przekraczają granicę swych kompetencji. Czasem kierownik próbuje „obejść” blokadę emocjonalną osoby prowadzonej i zmusić ją np. do przebaczenia krzywdzicielowi i wyparcia się gniewu. Próbuje wtedy wymusić (np. posługując się cytatami z Biblii) postawy, do których ta osoba jeszcze nie dojrzała. Ona może je przyjąć na poziomie umysłowym, zgodzić się z przedstawioną argumentacją, ale to tylko pogorszy jej stan emocjonalny. Kierownik duchowy powinien próbować zrozumieć, na którym etapie drogi do zjednoczenia z Bogiem znajduje się prowadzona przez niego osoba.
– W jaki sposób dawniej ludzie radzili sobie z problemami emocjonalnymi, psychicznymi? Terapia jest przecież stosowana od niedawna.
Terapia istnieje od czasów Freuda, czyli od końca XIX w. Wcześniej najczęściej z problemami, z którymi dziś stykają się terapeuci, mierzyli się rzeczywiście księża. Dziś z kolei to terapeuci pełnią rolę duchownych czy szamanów. Obecnie od terapeuty oczekuje się bardzo często, że rozstrzygnie wielkie dylematy egzystencjalne, a to nie jest jego zadanie.
Obecnie rozgrywa się jeszcze spór o to, czym w ogóle jest psychoterapia: formą leczenia czy rozwoju osobistego. Przygotowywana jest właśnie – moim zdaniem niezbyt dobra – ustawa, w której psychoterapię traktuje się jako usługę medyczną. Według mnie jest ona jednym i drugim. Kwalifikowanie jej do jednej kategorii mija się z prawdą.
– Czy kierownictwo duchowe ma sens w wypadku osoby, która nie uporała się jeszcze z problemami emocjonalnymi? Czy nie powinna ona wcześniej udać się na terapię?
Taka decyzja powinna zostać podjęta przez kierownika duchowego po konsultacji z psychoterapeutą czy psychologiem. Czasem te dwie formy pracy nad sobą mogą być prowadzone równolegle, a zdarza się i tak, że osoba nie będzie jeszcze gotowa na psychoterapię, ale podda się kierownictwu duchowemu. Nie wszyscy, którzy powinni przejść psychoterapię, są na nią gotowi…
– Co to znaczy?
Zdarza się, że nie mają wystarczającej motywacji. Ktoś może niedowierzać, podważać zaufanie do terapeuty, nie angażować się w proces pracy. Takie zachowanie nie musi wynikać ze złej woli, ale np. z braku gotowości emocjonalnej, z niewystarczającego dystansu do bolesnych doświadczeń itp.
– Może się zdarzyć, że towarzyszenie duchowe będzie wzmacniać jakieś problemy psychologiczne?
Tak. Wszelkie osoby z zaburzeniami osobowości, które wejdą na drogę kierownictwa duchowego, będą nim jakoś manipulować.
– Na przykład?
Osoby narcystyczne – nie mówię tu o tych z tendencjami narcystycznymi, ale o mających zaburzenia osobowości – będą robić wszystko, żeby się docenić. Na pierwszy rzut oka to są bardzo kreatywne osoby, doskonale sobie radzące z wieloma sprawami. Tyle że żadnej z nich nie doprowadzą do końca, bo po chwili są nimi znudzone. Narcyz potrzebuje poklasku. Aby go zdobyć, musi co jakiś czas rozpocząć nowe dzieło albo awansować w hierarchii. Nie satysfakcjonuje go rola zwykłego wykonawcy. On musi zlecać, dyrygować. Kiedy taka osoba zdecyduje się na kierownictwo duchowe, to na pewno uda się do kierownika duchowego o najlepszej opinii.
– Dlaczego?
Bo dopiero kiedy z ust kogoś wybitnego usłyszy, że jest wybitna, to w to uwierzy. Kierownictwo duchowe będzie nieświadomie traktować niejako próbę odczytania woli Pana Boga, ale jako drogę potwierdzenia swojej wartości. Z kolei osoby z osobowością zależną będą szukały kogoś, kto powie im, jak mają żyć. Kierownik duchowy ma im pomóc w podejmowaniu najprostszych decyzji.
– Co powinien wtedy zrobić kierownik?
W obu przypadkach powinien próbować pokazać te toksyczne relacje z perspektywy duchowej. Nie po to, żeby taką osobę upokorzyć, ale po to, żeby otworzyć ją na doświadczenie miłości i akceptacji Pana Boga. To nie jest łatwe, zwłaszcza u osoby z zaburzeniem narcystycznym. Mają jednak do wyboru albo zdrowie i poczucie własnego szczęścia, albo sukcesy przypłacone często depresją i uzależnieniami.
– Jak długo powinno trwać kierownictwo duchowe?
Na pewno nie przez całe życie. Tradycja chrześcijańska zawsze podkreślała, że prawdziwym przewodnikiem dusz jest Chrystus lub Duch Święty, stąd w odróżnieniu od innych tradycji duchowych nigdy nie traktowała relacji między „kierownikiem” a „uczniem” jako wyjątkowej formy przekazu, tak jak to jest np. w buddyzmie zen.
– A kto rozstrzyga o tym, kiedy powinno się zakończyć?
Ten, który o nie prosił, bądź kierownik duchowy, jeśli widzi, że jego rola została spełniona. Cechą wyróżniającą chrześcijańskie kierownictwo duchowe jest to, że podkreśla ono duchowe ojcostwo bądź macierzyństwo w stosunku do „uczniów”. Używając więc analogii z miłością rodziców do dzieci, można powiedzieć, że ojcostwo/macierzyństwo duchowe kierownika ma stać się podstawą niezależności, a nie przeszkodą w jej uzyskaniu, bo to Bóg jest siłą, która pozwala być nam sobą.
Związki niesakramentalne: gorzko-słodkie duszpasterstwo
Wojciech Nowak SJ, Krzysztof Ołdakowski SJ
Z o. Wojciechem Nowakiem SJ, duszpasterzem osób rozwiedzionych, pozostających w separacji oraz żyjących w związkach niesakramentalnych, rozmawia Krzysztof Ołdakowski SJ. Tekst wywiadu został opublikowany w „Przeglądzie Powszechnym” 6 (2011), s. 23-34.
KRZYSZTOF OŁDAKOWSKI SJ: Małżeństwo w Kościele katolickim jest sakramentem, jest jedno i nierozerwalne. Czy współczesny człowiek może dzisiaj ślubować miłość, wierność i uczciwość małżeńską na całe życie? Wielu uważa, że to niemożliwe, zbyt trudne i wymagające.
WOJCIECH NOWAK SJ: Jeśli odpowiadamy przecząco na pytanie, czy człowiek współczesny może zobowiązać się do miłości na całe życie, czy nie jest to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka, należałoby stwierdzić, że Pan Bóg, twórca natury ludzkiej i jednocześnie twórca małżeństwa, uczynił nas istotami tragicznymi, gdyż zaszczepił w nas olbrzymią potrzebę miłości, choć wiedział jednocześnie, że jest ona niemożliwa do zaspokojenia.
Jednak, rzeczywiście, zobowiązanie rozciągające się na całe życie staje się czymś coraz bardziej obcym mentalności współczesnego człowieka, w świecie, który zmienia się w szybkim tempie. Odwołajmy się chociażby do przykładu życia zawodowego: dzisiaj coraz rzadziej można zakładać, że będzie się pracowało w jednej firmie aż do emerytury, czy nawet w jednym zawodzie. Obok kompetencji w danej dziedzinie ceni się elastyczność, zdolność przekwalifikowania się, a także daje się do zrozumienia, że nikt nie jest niezastąpiony. Małżeństwo natomiast oznacza wierność drugiej osobie przez całe życie w zmiennych kolejach losu. Na tę zmianę w mentalności zwrócił uwagę także Benedykt XVI. Jego zdaniem aksjomat, według którego człowiek zamierza czynić to, co leży w jego naturze, a więc zawrzeć jedno, wierne małżeństwo, został dziś zamieniony na inną regułę postępowania: „czynić to, co powszechnie robi wielu”, czyli pobierać się z myślą, że kiedyś małżeństwo może się rozpaść i że można będzie wstąpić w kolejny, drugi, trzeci czy nawet czwarty związek. I ten model „jak robią wszyscy”, powoli staje się „normalnym”, akceptowalnym sposobem myślenia i postępowania. Pytanie zadane na początku można by sformułować także nieco inaczej: czy człowiek jest aż tak wielką wartością, że godzien jest miłości przez całe życie? Nie należy zapominać, że wierna miłość do końca, jakiej przykład dał Chrystus, od dwóch tysięcy lat wciąż pozostaje dla świata „prowokacją”. Dochodzimy tu do pytania o rozumienie i znaczenie sakramentu w relacji małżeńskiej.
– No właśnie, czy do tego, by kochać żonę, męża, potrzebny jest sakrament?
– Doświadczenie pokazuje, że często potykamy się na próbie realizowania miłości. Brakuje nam umiejętności, sił i wytrwałości. Dlatego też niezbędne jest czerpanie ze źródła. Święty Jan apostoł o istocie Boga pisze krótko: Bóg jest miłością (1 J 4, 16). Nie tylko kocha, ale jest Miłością. W stosunku do człowieka jest to miłość bezinteresowna, wytrwała i wierna, podkreślmy – wierna bez względu na wierność drugiej strony. Ta miłość przez duże „M” pozostaje wzorem i źródłem wszelkiej miłości. Otóż sakrament małżeństwa jest włączeniem się w nurt miłości samego Boga, by kochać współmałżonka miłością bosko-ludzką. Jeśli Bóg istnieje i jest miłością, to dla człowieka wierzącego chcieć realizować miłość w małżeństwie i nie chcieć sakramentu – to sprzeczność. Oczywiście, sakrament nie działa w sposób automatyczny i wymaga harmonijnego połączenia ludzkiego wysiłku z łaską nadprzyrodzoną. Stąd rozróżnienia między ważnością przyjęcia sakramentu a jego owocowaniem. Łaska ze strony Boga może być dana, ale człowiek może być na nią zamknięty, może ona pozostać niejako w stanie „zamrożonym”. Przyjęcie sakramentu małżeństwa nie może kończyć się zawieszeniem pamiątkowego zdjęcia na ścianie.
– Ale czy rzeczywiście ślub kościelny powinien być dla wszystkich legitymujących się „certyfikatem” chrztu w Kościele katolickim? Po co na przykład dopuszczać do sakramentu ludzi nie do końca rozumiejących jego znaczenie czy wręcz niewierzących? Niech przyjmują go tylko świadomi i dojrzali, a reszta niech żyje w związkach naturalnych.
– Zgadzam się z tym, że decyzja o ślubie sakramentalnym nie może być podejmowana zbyt pochopnie, niejako z rozpędu, ze względu na okoliczności rodzinne, tradycję, czy z samego faktu, że jest się osobą ochrzczoną. Powinna być pozytywnym wyborem. Chodzi o świadomość, co i dlaczego chcę przyjąć. Dla chrześcijanina miłość nie jest dodatkiem, ale wiąże się z istotą wiary. Chrystus zostawił uczniom tylko jedno przykazanie. Nazwał je „nowym” oraz „swoim” przykazaniem, by Jego uczniowie kochali tak jak On (J 13, 34; 15, 12). Ustanowił zatem wzór i miarę miłości, którą sam jako człowiek wypełnił, a siebie nazwał „Drogą” (J 14, 6). Dla wielu dzisiaj miłość stała się pojęciem wieloznacznym, dla chrześcijanina jednak jest to pojęcie jednoznaczne. Kiedy mówi się przed ołtarzem ślubuję ci miłość, nie ślubuje się dowolnego pomysłu na małżeństwo ani dowolnego modelu miłości. Na mocy Chrystusowego przykazania chrześcijanin zobowiązuje się do bardzo konkretnego programu na życie. Innymi słowy, sakrament małżeństwa jest ponownym, ukonkretnionym wyborem życia chrześcijańskiego w ramach wyłącznej, dozgonnej i płodnej relacji mężczyzny i kobiety. W tym kontekście Ewangelia staje się swoistym podręcznikiem życia małżeńskiego: kochać współmałżonka tak, jak Chrystus ukochał człowieka – Kościół. Na tę paralelę wyraźnie wskazuje święty Paweł w Liście do Efezjan (5, 25). Małżeństwo według niego to realizowanie miłości Chrystusa we wzajemnej relacji mężczyzny i kobiety. Dlatego decyzja o sakramencie może być dla niektórych swego rodzaju testem wiary, a wiara to także zawierzenie swoich planów życiowych Bogu – pomimo czy zwłaszcza ze względu na świadomość własnych ograniczeń i słabości, co wyraża się ostatnimi słowami przysięgi małżeńskiej: Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący.
Podczas przygotowania narzeczonych Kościół może jedynie pomóc zrozumieć sakrament oraz sprawdzić – i to w sposób ograniczony – czy jest to decyzja świadoma i wolna, nie dysponuje jednak miernikiem poziomu wiary, ani też nie może wymagać od kandydatów do małżeństwa opinii rzeczoznawcy, na przykład psychologa czy psychiatry, o dojrzałości osobowej i zdolności do wypełniania obowiązków małżeńskich. Pamiętajmy, że małżeństwo jest jednym z podstawowych praw osoby ludzkiej. Dlatego niezdolność do małżeństwa należy traktować jako coś wyjątkowego, a nie na odwrót. Także i w kanonicznym procesie o stwierdzenie nieważności małżeństwa taką niezdolność należy udowodnić, nie wystarczy samo subiektywne przekonanie: byliśmy wtedy zbyt młodzi, niedojrzali. Na ile owa domniemana niezdolność jest realną, psychologiczną niezdolnością, a na ile pewną kulturową inklinacją, ułatwiającą i do pewnego stopnia usprawiedliwiającą przerywanie związku – to problem wymagający zbadania w każdym pojedynczym przypadku.
– Na ile ludzie wypowiadający słowa przysięgi małżeńskiej są świadomi wypowiadanych słów, skoro czasami po kilku miesiącach wycofują się z nich? Kiedy uczestniczę w różnych ceremoniach zaślubin i błogosławię związki małżeńskie i słyszę te słowa przysięgi, to ciarki przechodzą mi po plecach, a co dopiero czują ci ludzie?
– Każda zakochana para jest przeświadczona, że to, co się im przydarzyło, jest czymś tak wyjątkowym i niepowtarzalnym, że nie dotyczą ich pewne prawidła budowania trwałego związku. Małżeństwa nie nabywa się w stanie gotowym. To dynamiczny i ewolucyjny proces. Powiedziałbym, że my wszyscy po trosze jesteśmy „niepoprawni”, myląc stan zakochania z głębszą miłością. Zakochanie to pierwszy, ważny etap w budowaniu więzi, niejako zaproszenie do relacji. Towarzyszy temu idealizacja, zarówno drugiej osoby, samego związku, jak i własnej zdolności kochania. Jednak ten etap pełen uroku, nazywany romantycznym, z czasem mija. Mija także natężenie uczuć, które temu towarzyszą. Ktoś powiedział: miłość zaczyna się wtedy, gdy kończy się zakochanie. Jest w tym sporo racji. W każdej angażującej relacji trzeba przejść drogę od fascynacji i oczarowania drugą osobą do kochania jej dla niej samej, z jej zaletami i ograniczeniami, z mocnymi i słabymi stronami jej osobowości, trzeba nauczyć się kochać realne „ty” drugiego człowieka. I niestety, coraz więcej osób ma problem z przekroczeniem tego progu. Sprzyja temu współczesna kultura masowa, w której akcentuje się spontaniczność, natychmiastowe zaspokajanie potrzeb i powszechne sięganie po środki jednorazowego użytku. Stałość i wierność, chociaż wciąż cenione, jawią się jako coś relatywnego. Są dobrem, wartością o tyle, o ile komuś wydaje się, że go na to stać.
Myślę, że brakuje dzisiaj świadomości tego, że nad miłością trzeba pracować. Erich Fromm nazwał miłość sztuką, a ta, jak każda ludzka zdolność, wymaga rozwoju i nieustannego doskonalenia. Miłości w znaczeniu sztuki budowania więzi można i warto się uczyć. W ośrodku w Falenicy, gdzie jestem odpowiedzialny za dział duchowości, zaproponowaliśmy w tym roku trzy rodzaje warsztatów dla par małżeńskich z różnym stażem wspólnego życia. Niestety, frekwencja jest dość słaba. Dopiero gdy związek przeżywa poważny kryzys, gdy jeden ze współmałżonków oświadcza, że chce odejść, wtedy zaczyna się rozpaczliwe szukanie pomocy. Jednak by uzdrowić relację, niezbędne jest zaangażowanie dwojga osób.
– Co według Ojca jest najczęstszą przyczyną rozpadu więzi małżeńskiej? Jak to możliwe, że w krótkim czasie po ślubie ludzie bliscy sobie, najbliżsi na świecie, przechodzą od wielkiej miłości do wielkiej nienawiści?
– Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że są dwie zasadnicze grupy przyczyn: natury psychologicznej i duchowej. Gdy chodzi o tę pierwszą grupę, należy rozróżnić faktyczną niezdolność do małżeństwa – która jest między innymi przyczyną orzekania nieważności małżeństw przez sądy kościelne – i błędy czy nieumiejętność zbudowania więzi, co przechodzi w narastający i przedłużający się kryzys. Zaznaczmy, że małżeństwo trudne czy przeżywające kryzys nie oznacza małżeństwa nieważnego. Do rozpadu związku mogą doprowadzić różne formy niedojrzałości osobowej, nieumiejętność komunikowania swoich uczuć i potrzeb, nadmierne oczekiwania, brak poszanowania granic i autonomii osób, odmienne wzorce wspólnego życia, które małżonkowie wnoszą do związku, i nieumiejętność wypracowania własnej, niepowtarzalnej drogi, niecałkowite wejście w rolę męża czy żony albo stanie się bardziej rodzicem niż współmałżonkiem, a także różnego rodzaju uzależniania – również od osób. Powtórzę: duże znaczenie ma tu zbytnia idealizacja i akcentowanie strony emocjonalnej w pierwszej fazie związku, co później można odczuć jako zawód, bo osoba czy związek nie jest tym, o czym się pierwotnie myślało. Wpływ na mentalność rozwodową ma także fakt, że przybywa osób, których rodzice się rozeszli i przez to pojęcie wierności jest im obce.
W procesie budowania więzi nieuniknione jest przeżycie swoistego rozczarowania drugą osobą, przejście od kochania jej wyidealizowanego obrazu do przyjęcia jej takiej, jaką jest ona naprawdę. „Dobra nowina” o miłości polega na tym, że w znanej nam już osobie można się zakochiwać wielokrotnie, można odkrywać ją wciąż na nowo, o ile tylko otworzymy się na ten proces. Praca nad relacją nigdy się nie kończy i nie istnieje coś takiego jak małżeńska emerytura. Od strony duchowej natomiast do rozpadu związku może przyczynić się brak świata wartości, czegoś w rodzaju kompasu dla miłości, by znaleźć właściwe motywacje i wzorce postaw dla jej przeżywania. Kontemplowanie Jezusa Chrystusa jako Nauczyciela życia, nasiąkanie jego mądrością, uzdrawianie własnej zdolności kochania w sakramentach, gotowość do przebaczenia, uczenie się bezinteresowności, odzyskiwanie nadziei w momentach trudnych – to jest realna siła, a nie, jak uważają niektórzy, jedynie religijno-sentymentalna przybudówka.
– Czy wiemy, ile małżeństw zawieranych w Kościele katolickim rozpada się i w jakim czasie po zawarciu ślubu?
– Nie spotkałem się z tego typu badaniami na gruncie kościelnym. Gdy chodzi o związki cywilne w Polsce, w 2000 roku jeden na pięć kończył się rozwodem, dziś rozstaje się już co trzecia para. Szacuje się – mam tu na myśli dokument Rady Konferencji Episkopatu Polski Niewierzący w parafii – sugestie duszpasterskie z 1999 roku – że w większych miastach rozwodzi się nawet do 40 procent par. Można przypuszczać że większość z tych osób przyjęło sakrament małżeństwa. Warto tutaj wspomnieć, że separacja, czyli przerwanie wspólnoty życia, w niektórych sytuacjach jest przez Kościół dopuszczalna i usprawiedliwiona. Bardzo niepokojącym zjawiskiem jest także krótki staż małżeński rozwodzących się par. W mojej praktyce duszpasterskiej spotykam coraz częściej osoby, których małżeństwa rozpadły się od dwóch do pięciu lat po ślubie.
– Czy Kościół katolicki kocha rozwodników? I jaką ma dla nich propozycję, żeby zatrzymać ich w Kościele?
– Stałą miłością Kościoła pozostaje Pan Bóg i człowiek. Staram się unikać sądów generalizujących. Myślę, że najbardziej reprezentatywny jest tutaj głos kierujących Kościołem i nadających kierunek jego działaniu, mimo że w życiu codziennym wierni mogą spotkać się z różnymi postawami. Chrystus nie przyszedł do idealnego świata i – jak to wyraził Jan Paweł II w swojej programowej encyklice Redemptor hominis – człowiek zawsze pozostaje „drogą Kościoła”, człowiek nie abstrakcyjny, wyidealizowany, ale człowiek – dziecko swoich czasów. W 1980 roku w Rzymie odbył się synod biskupów – zgromadzenie reprezentujące episkopat światowy – który podjął refleksję na temat sytuacji rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie. Problem rozwiedzionych cywilnie katolików, żyjących w kolejnych związkach, biskupi określili jako „naglący”, a same rozwody „plagą”, która dotyka także środowiska katolickie. Rok później w adhortacji apostolskiej Familiaris consortio Jan Paweł II, w podsumowaniu obrady synodu, zwrócił się z apelem – co warte podkreślenia – nie tylko do duszpasterzy, ale do całej wspólnoty wiernych, aby okazała pomoc rozwiedzionym, żyjącym w ponownych związkach. Wezwał do podejmowania z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła, który winien modlić się za nich, zachęcać do życia chrześcijańskiego oraz podtrzymywać w wierze i nadziei, okazując się w ten sposób miłosierną matką. Przyznam, że ilekroć sięgam po ten tekst, ujmuje mnie język, jakim jest on napisany. Słowa użyte przez Papieża dalekie są od potępiania i piętnowania kogokolwiek. Mimo że Jan Paweł II nie pomija w tekście trudnej i bolesnej prawdy o sytuacji, w jakiej znalazły się te osoby, to jednocześnie wyraża wiarę, że mogą one wyjednać sobie u Boga łaskę nawrócenia i zbawienia.
Podobnie Benedykt XVI na spotkaniu z księżmi – podczas swojego wakacyjnego pobytu w Dolinie Aosty w lipcu 2007 roku – trwanie w nowym związku, uniemożliwiającym między innymi przyjmowanie sakramentów, nazwał cierpieniem, z którym należy uczyć się żyć. Powiedział, że wszyscy cierpimy z tego powody, gdyż wszyscy mamy wokół siebie ludzi przeżywających takie sytuacje. Stwierdził, że na ten problem nie ma prostej recepty. Wyraził jednocześnie nadzieję, że różne formy towarzyszenia tym osobom mogą pomóc im odczuć, że są przez Chrystusa kochane i że nadal są członkami Kościoła. W słowach obecnego papieża również zauważa się zatroskanie, z jakim traktuje on osoby ze związków niesakramentalnych. Te dwa przykłady wypowiedzi papieskich można potraktować jako najbardziej wiarygodny głos Kościoła w tej sprawie.
Myślę, że ze względu na skalę problemu wytykanie z ambony czy pomijanie podczas wizyty duszpasterskiej mieszkań „niesakramentalnych” – jak ich niekiedy skrótowo się nazywa – należy już do rzadkości. Postawę, z jaką mogą się niekiedy spotkać, określiłbym raczej jako „życzliwą bezradność”. Z jednej strony zachęca się ich do praktykowania wiary, z drugiej zaś nie bardzo potrafi się odpowiedzieć na ich pytania i nie wychodzi się z konkretną propozycją duszpasterską skierowaną wprost do nich. Być może towarzyszy temu obawa, że tego typu duszpasterstwo podważyłoby naukę o nierozerwalności małżeństwa lub stałoby się swojego rodzaju kościelnym azylem dla tych, którzy rozbili rodziny. Stąd osoby żyjące w związkach niesakramentalnych mogą mieć wrażenie, że są pozostawione same sobie lub wręcz, że znajdują się poza Kościołem. Jeżeli jednak Kościół chce pozostać wierny postawie swojego Mistrza – Dobrego Pasterza, musi być gotowy pozostawić niekiedy 99 owiec i wyruszyć na poszukiwanie tej jednej, która się zagubiła, a z przytoczonych danych wynika, że tych „owiec” jest nieco więcej.
– Czy osoby rozwiedzione, które weszły w kolejne związki, żyją w grzechu i co Kościół ma im do powiedzenia, jeśli chodzi o ich sytuację przed Bogiem? Jak ich sytuuje wobec wieczności? Wiele lat temu, na początku istnienia Redakcji Programów Katolickich w Telewizji Polskiej, nagrywano program o tych związkach i wówczas jeden ksiądz powiedział, że są skazani na wieczne potępienie.
– Wyłączano, jak słyszałem, telewizory…
– Było wtedy bardzo duże poruszenie. Podcięto w tych ludziach nadzieję. Podważono w ogóle poczucie sensu dalszego życia.
– Na szczęście zbawianie jest domeną Boga, a Kościół nie jest ustanowiony do zamykania nieba komukolwiek.
Stan życia osób rozwiedzionych żyjących w kolejnych, niesakramentalnych związkach stoi w sprzeczności z wymogami Ewangelii. Stwierdzenie Chrystusa kto oddala swoją żonę, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo i kto oddaloną bierze za żonę dopuszcza się cudzołóstwa znajdujemy we wszystkich trzech Ewangeliach synoptycznych (Mt 5, 32; 19, 9; Mk 10, 11; Łk 16, 18). Święty Marek przytacza jeszcze inne zdanie: I jeśli żona opuści swego męża, a wyjdzie za innego, popełnia cudzołóstwo (Mk 10, 12). Te słowa pozostaną niezmienne, chociaż niektórzy budzą fałszywą nadzieję i twierdzą, że są one zbyt dosłownie interpretowane, a Kościół w przyszłości zmieni stanowisko w tym względzie. Czy wobec tego „niesakramentalni” są pozbawieni nadziei na zbawienie? Jan Paweł II w Familiaris consortio, oprócz zapewnienia, że osoby te należą do Kościoła, chociaż oddaliły się od przykazania pańskiego, wyraził wiarę, że mogą one otrzymać od Boga łaskę nawrócenia i zbawienia. Co więcej, dla miłości prawdy – takiego właśnie sformułowania użył – zobowiązuje duszpasterzy do właściwego rozeznania sytuacji i rozróżnienia między tymi, którzy rozbili małżeństwa z własnej winy, a tymi, którzy zostali niesprawiedliwie porzuceni i związali się z kimś na przykład ze względu na wychowanie dzieci. To papieskie zobowiązanie duszpasterzy do traktowania każdej tego typu sytuacji indywidualnie jest o tyle znamienne, że w obu przytoczonych przypadkach związek pozostaje niesakramentalnym ze wszystkimi tego konsekwencjami. Niemniej jednak Ojciec Święty nie traktuje wszystkich sytuacji jednakowo i bardzo ostrożnie podchodzi do problemu, starając się zrozumieć ludzkie motywy. Również w Ewangelii Jezus, spotkawszy Samarytankę – kobietę, która miała pięciu mężów i pozostawała w związku nieformalnym z mężczyzną – nie rozpoczyna z nią rozmowy od robienia jej rachunku sumienia, ale odwołuje się do tęsknot jej serca i rozbudza w niej pragnienie życia wiecznego (J 4, 1-42). Myślę, że jest to ewangeliczny drogowskaz dla tego duszpasterstwa: pomoc w rozbudzaniu wiary, która sama doprowadzi zainteresowanych do właściwych rozwiązań.
– Jakie konkretne propozycje duszpasterskie ma Kościół w Polsce dla osób żyjących w kolejnych, niesakramentalnych związkach i jak liczne jest to duszpasterstwo?
– Tego typu duszpasterstw jest w Polsce zaledwie kilkanaście. Każdy z zaangażowanych w nie księży stara się tak, jak potrafi przełożyć słowa z „Familiaris consortio” na praktyczne działania. W niektórych miejscach zaczęło się od zorganizowania specjalnych rekolekcji, w innych od zaproszenia na spotkanie inicjujące grupę. Każde z duszpasterstw ma swoją historię, swoje formy działania i niepowtarzalny klimat. Myślę, że podstawową kwestią jest otwarcie się na te osoby i odwaga, by wyjść im naprzeciw z inicjatywą. Jan Paweł II zadanie Kościoła względem takich osób określił jako dodawanie im odwagi w praktykowaniu wiary. Uważam, że tej odwagi potrzebują także duszpasterze. Po jednym z dyżurów w kancelarii parafialnej nieżyjący już ojciec Mirosław Paciuszkiewicz SJ, inicjator duszpasterstwa związków niesakramentalnych przy sanktuarium świętego Andrzeja Boboli na warszawskim Mokotowie, napisał w swoim pamiętniku, że wrześniowego popołudnia 1987 roku podjął rękawicę rzuconą mu przez parę niesakramentalną (Drogi powrotu, Ząbki 1999, s 17), po czym ogłosił z ambony wyjazdowy dzień skupienia dla ludzi w podobnym położeniu. Grupa, która zawiązała się w wyniku tamtego wyjazdu do Podkowy Leśnej, spotyka się nieprzerwanie do dzisiaj. Chodzi właśnie o takie podejmowanie rzuconej rękawicy. Dla duszpasterza może stać się to nową przygodą wiary, odkryciem nieznanych dotąd kart Ewangelii. W mojej ocenie skończył się już w Kościele – w Polsce proces ten może dokonuje się nieco wolniej – okres „zauważania problemu”, a rozpoczyna się czas „wyobraźni duszpasterskiej”. Nie wystarcza już szeroko rozumiana „prewencja” w ramach duszpasterstwa małżeństw. Miejsce dla grupy wsparcia w wierze dla osób żyjących w związkach niesakramentlanych jest w każdej parafii. I należy też powiedzieć tu otwarcie, że nie jest to duszpasterstwo masowe. Obejmuje ono mały procent tych, których dotyczy ten problem. Chodzi bardziej o tworzenie czegoś w rodzaju „instytucji nikodemowych rozmów”, by osoby będące w takiej sytuacji miały gdzie się udać, porozmawiać o swoich problemach dotyczących wiary, by nie zwątpiły w nadzieję zbawienia.
Już samo istnienie takich grup w świadomości wiernych ma duże znaczenie dla tworzenia obrazu Kościoła, którego nie należy utożsamiać z „elitarnym klubem ludzi doskonałych”. Duszpasterstwo „niesakramentalnych”, jak powiedział Benedykt XVI, nie oferuje gotowych recept, raczej stwarza przestrzeń poszukiwania rozwiązań, jednak w ramach Kościoła, a nie poza nim. Osoby zgłaszające się mogą wręcz poczuć się w pierwszym momencie lekko rozczarowane, gdyż nie otrzymują tego, czego może się spodziewały – ich sytuacja nie zostaje automatycznie uzdrowiona. Niemniej jednak nieodrzucenie i możliwość rozwijania wiary, która nadal tli się w ich sercach, stanowią dla nich magnes. To takie gorzko-słodkie duszpasterstwo owocujące stopniowo zauważalną słodyczą u tych, którzy decydują się w nim pozostać. Ewangelia jest Dobrą Nowiną dla wszystkich, bez względu na to, w jakim kontekście zaczynają ją słyszeć.
Więcej informacji o duszpasterstwie osób żyjących w związkach niesakramentalnych oraz adresy duszpasterstw można znaleźć na stronie internetowej www.niesakramentalni.net
Wojciech Nowak SJ, ur. 1963, w latach 1998-2014 prowadził duszpasterstwo osób rozwiedzionych, pozostających w separacji oraz żyjących w związkach niesakramentlanych przy Parafii Św. Andrzeja Boboli w Warszawie, w latach 2009-2014 był odpowiedzialny za dział duchowości w Europejskim Centrum Komunikacji i Kultury w Warszawie-Falenicy. Obecnie pracuje w Domu Formacji Duchowej w Kaliszu.
Oczekiwania porzuconych małżonków
Wojciech Nowak SJ
Oczekiwania porzuconych małżonków względem Kościoła
Zazwyczaj postrzegany jestem jako duszpasterz osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Jednakże, gdy w 1998 roku zaangażowałem się w to duszpasterstwo, uświadomiłem sobie pewną „niesprawiedliwość”. Ci, którzy po rozpadzie małżeństwa zdecydowali się na trudną wierność – a to jest droga wskazana przez Ewangelię – zostali pozostawieni samym sobie. Dlatego wraz z posługą osobom ze związków niesakramentalnych, równocześnie zainicjowałem grupę wsparcia dla osób pozostających w separacji i rozwiedzionych. Panuje bowiem przekonanie, że skoro osoby te nie mają zasadniczych przeszkód w prowadzeniu życia sakramentalnego, mogą z powodzeniem odnaleźć się w Kościele. Jednakże, rzeczywistość przeżywana od ich strony wygląda nieco inaczej. Niektórzy noszą w sobie poczucie winy z powodu samego faktu, że doszło w ich życiu do rozwodu, że ich małżeństwo się rozpadło. Skoro w zamyśle Stwórcy jest ono nierozerwalne, a oni są rozwiedzeni – mimo iż rozwód należy do sfery cywilnoprawnej i mimo że może nie ponoszą zasadniczej winy za rozpad związku – wydaje im się, że nie mogą przystępować do sakramentów. Często są nierozumiani przez otoczenie, nawet przez najbliższych, którzy próbują pocieszać ich w tani sposób, bądź też sugerują kolejny związek jako „lekarstwo” na zaistniałą sytuację. Nierzadko zdarza się, że osoby po rozwodzie zaczynają być pomijane przez dotychczasowe kręgi towarzyskie, w których dotychczas pojawiały się ze współmałżonkiem.
Zanim spróbuję odpowiedzieć na pytanie, czego oczekują od Kościoła osoby rozwiedzione lub opuszczone przez współmałżonka, doprecyzujmy, o kogo chodzi. Zazwyczaj mamy do czynienia z czterema sytuacjami:
– bycie porzuconym przez współmałżonka dla innej osoby (różne mogą być tego przyczyny);
– jedna strona uważa trwanie w relacji małżeńskiej za zbyt trudne i decyduje się na rozstanie, niekoniecznie z zamiarem układania sobie życia z kimś innym;
– obie strony nie chcą już być ze sobą ze względu na trudności w budowaniu relacji, nieumiejętność lub brak woli jej tworzenia;
– decyzja na separację bądź rozwód jest aktem samoobrony, tj. uwolnienia się od sytuacji przemocowej, w celu uzyskania także instrumentów cywilnoprawnych w dochodzeniu czy obronie swoich praw.
Chociaż grupa wsparcia, którą zainicjowałem wiosną 1998 roku przy Parafii św. Andrzeja Boboli w Warszawie, otwarta jest dla wszystkich, który doświadczyli rozpadu małżeństwa i trwają w wierności, prowadząc życie w pojedynkę, to jednak w swojej wypowiedzi skupię się przede wszystkim na tej kategorii osób, które doświadczyły dramatu rozstania wbrew swojej woli.
Poczucie krzywdy, frustracja, osamotnienie, nieradzenie sobie z emocjami, stany depresyjne, brak zrozumienia ze strony otoczenia – to „chleb powszedni” rozwiedzionych samotnych i żyjących w separacji, przynajmniej w pierwszej fazie po rozstaniu. W sytuacji, gdy separacja jest aktem samoobrony przed przemocą fizyczną bądź psychiczną, odejście od współmałżonka może być odbierane w pierwszym momencie jako ulga po latach udręki.
Porzucenie przez osobę, z którą wiązało się plany na całe życie należy do najtrudniejszych doświadczeń i jest swoistym „trzęsieniem ziemi”, kiedy załamuje się koncepcja życia wiązanego z małżeństwem i rodziną. Równie boleśnie przeżywają sytuację rozpadu małżeństwa mężczyźni, jak i kobiety. Jedna z nich powiedziała, że dzięki spotkaniom w grupie wsparcia zobaczyła, że „faceci” także mają uczucia i też mogą cierpieć z powodu porzucenia. Jest to jeden z argumentów za tym, by spotkania miały charakter koedukacyjny, pozwalający spojrzeć na te same sytuacje oczami obojga płci. Nie jest tak, jak niektórzy potocznie myślą, że mężczyzna po rozwodzie szuka sobie od razu nowej partnerki życiowej.
Na skutek porzucenia przez współmałżonka podważone zostaje poczucie własnej wartości i szacunku do samego siebie – „no bo przecież zostawił mnie dla kogoś innego” lub „uznał za osobę dłużej nie do zaakceptowania”. Wielokrotnie słyszałem od porzuconych i rozwiedzionych: „czuję się jak osoba drugiej kategorii”. Pamiętam opowieść młodej kobiety, która czując, co może się wydarzyć, pewnego wieczoru wykąpała dzieci, ubrała je w piżamki, wzięła na ręce, stanęła przed mężem i wprost zadała mu pytanie: „I co, i tak po prostu nas zostawisz?” – zostawił. Ból, bezsilność, poczucie osamotnienia… Ludzie niekiedy przepłakują całe tygodnie, nie mogą znaleźć sobie miejsca, nie mogą spać, miotają nimi gniew, agresja… przeżywają bunt, także wobec samego Boga.
Wszystko to powoduje, że rozwiedzionym, prowadzącym życie samotne, jest niekiedy trudniej, aniżeli żyjącym w związkach niesakramentalnych. Ci ostatni odczuwają do pewnego stopnia stabilizację życiową i zaspokajają w znacznym stopniu swoje potrzeby psychiczne. Ich zasadniczym problemem jest potrzeba Boga i pokonanie rozbieżności między wybraną przez siebie formą życia, a wyznawaną wiarą. Porzuceni czy rozwiedzeni natomiast wybrali kiedyś życie we dwoje i zostali postawieni, wbrew pierwotnemu wyborowi, przed perspektywą życia w pojedynkę. W sytuacji porzucenia czy rozpadu związku w gruzach legła nie tylko koncepcja życia wiązana z tworzeniem rodziny, ale także nadzieja odnalezienia osobistego szczęścia, kojarzonego z przeżywaniem miłości i bliskości z drugim człowiekiem.
Czego oczekują od Kościoła osoby opuszczone przez współmałżonka?
Przede wszystkim oczekują znalezienia środowiska, które okaże zrozumienie dla ich sytuacji (postawa wierności w dzisiejszym świecie jest relatywizowana i kontestowana), w którym doświadczą empatii, gdzie będą mogły wyrazić do końca swoje emocje – jeszcze przed usłyszeniem jakichkolwiek rad i wskazówek, co robić dalej. To bardzo ważne zmierzyć się w pełni z sytuacją, jaka zaistniała, zmierzyć się z bólem z powodu straty, przyjąć do wiadomości fakt, że obecnie będę sama/sam – przyjąć i nie popaść w rozpacz, nie dać się ponieść emocjom prowadzącym do autodestrukcji. Uwierzyć, że wraz z rozwodem życie się nie skończyło, że trwa nadal, choć należy nauczyć się przeżywać je w nowy sposób, odkryć inne, głębsze jego wymiary.
W adhortacji Jana Pawła II Familiaris consortio z 1981 roku, poświęconej małżeństwu i rodzinie, w numerze 83, czytamy:
„Samotność i inne trudności są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi w szczególny sposób wspomagać go; okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji, w której się znajduje; wspólnota musi pomóc mu w praktykowaniu przebaczenia, wymaganego przez miłość chrześcijańską oraz utrzymania gotowości do ewentualnego podjęcia na nowo poprzedniego życia małżeńskiego”.
Tak syntetycznie nakreślił działania Kościoła wobec osób pozostających w separacji Jan Paweł II.
Grupy wsparcia dla osób porzuconych, rozwiedzionych i w separacji mają do spełnienia swoją rolę w trzech wymiarach:
– WIARY: jako pomoc w szukaniu odpowiedzi na pytanie o sens wierności małżeńskiej. Dlaczego mam być wierna/y osobie, która mnie zdradziła czy porzuciła, przecież małżeństwo to relacja polegająca na wzajemności? Po ludzku wydaje się, że taki związek już się zakończył. Jakie motywy przemawiają za dochowaniem wierności? Decydując się na małżeństwo, osoba wybrała kiedyś życie we dwoje jako drogę realizacji życiowego powołania. Jaki jest sens samotności, wobec której ktoś został postawiony wbrew swojej woli, będąc niekiedy jeszcze bardzo młodym? Jest to nierzadko moment odkrycia znaczenia sakramentu małżeństwa jako uczestnictwa w miłości Chrystusa do człowieka, miłości bezinteresownej i bezwarunkowej, która ma wymiar zbawczy. Bez odniesienia do wiary – do Boga jako wzoru miłości oraz do Boga jako kogoś realnie żyjącego i działającego, z którym można nawiązać osobistą, intymną relację – szereg pytań o sens wierności pozostaje bez odpowiedzi.
– EGZYSTENCJALNYM: jako pomoc w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie, jak dalej żyć? Jak zorganizować i czym wypełnić życie? Skąd czerpać energię do przyjmowania i podejmowania kolejnego dnia? Jak wychowywać dzieci, jak pomóc im przejść przez to doświadczenie?
– DUCHOWYM: sytuacja bycia porzuconym czy rozpadu związku należy do sytuacji granicznych, w których do głosu dochodzą pytania fundamentalne, o sens życia, sens kochania, cierpienia, pytania dotyczące samego Boga. W tej trudnej i bolesnej sytuacji dochodzi często do odkrycia na nowo wiary jako źródła, z którego można czerpać poczucie sensu i realną siłę życiową. W tym kontekście osoby mają szansę odnaleźć swoją niepowtarzalną ścieżkę duchową. Wiara może stać się dla nich osią życia, nie tylko pozwalającą uporać się z sytuacją straty, ale otwierającą horyzonty, których dotychczas być może w ogóle nie widziały, ani nawet nie przeczuwały.
Przykład wierności i chrześcijańskiej konsekwencji rozwiedzionego małżonka, który nie zawiera nowego związku, poświęcając się jedynie spełnianiu swoich obowiązków rodzinnych i tych, które wynikają z odpowiedzialności życia chrześcijańskiego, nabiera – zdaniem Jana Pawła II – szczególnej wartości świadectwa wobec świata i Kościoła, który tym bardziej winien mu okazywać stałą miłość i pomoc, nie czyniąc żadnych trudności w dopuszczeniu do sakramentów. Jakie świadectwo ma na myśli Papież? Świadectwo o tym, że miłość, jaką objawił i zainicjował Jezus Chrystus – miłość, która nie ustaje (1 Kor 13, 8) nawet przypadku jej odtrącenia i nieodwzajemnienia – jest możliwa do zrealizowania w oparciu o Bożą łaskę, nadając sens ludzkiemu życiu i czyniąc podobnym do Boga.
Niemniej jednak w realizacji tej miłości, żyjący w separacji i rozwiedzeni, mają prawo oczekiwać i liczyć na wsparcie wspólnoty Kościoła w tej niełatwej, niekiedy heroicznej drodze, która w sposób szczególny łączy ich z ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Panem.
Więcej informacji o duszpasterstwie osób pozostających w separacji i rozwiedzionych można znaleźć na stronie internetowej www.rozwiedzeni.net
Wojciech Nowak SJ, ur. 1963, w latach 1998-2014 prowadził duszpasterstwo osób rozwiedzionych, pozostających w separacji oraz żyjących w związkach niesakramentlanych przy Parafii Św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Obecnie pracuje w Domu Formacji Duchowej w Kaliszu.
Miłość bez sakramentu?
Wojciech Nowak SJ
Jednym ze zjawisk związanych z postępującą laicyzacją społeczeństw jest malejąca liczba zawieranych małżeństw, wyraźnie zauważalna w Polsce od początku lat 90-tych i rosnąca równocześnie liczba wolnych związków oraz dzieci pozamałżeńskich. Rodzi się więc pytanie, jakie motywy skłaniają osoby do tego, by nie wiązać się ze sobą na stałe w sposób formalny, czy to kościelny czy cywilnoprawny? Odpowiedzi są różne. Jedni uważają, że nie należy komplikować sobie życia: Jeżeli mamy być ze sobą razem – argumentują – to dlatego, że będziemy chcieli, natomiast jeżeli przyjdzie nam się rozstać, będzie to o wiele prostsze. Przysięga czy podpis, złożone nawet przed ołtarzem nie zapewniają automatycznie trwałości i pomyślności związku – dodają. Inni przyznają wprost, że zbyt ceniąc sobie własną wolność i – jednocześnie – deklarując szacunek wobec niezależności drugiej strony, nie chcą wiązać siebie i jej dozgonną wiernością. Taki układ – ich zdaniem – pozwala chociażby na większą niezależność finansową i pełniejszą realizację siebie w innych sferach, np. zawodowej, przy jednoczesnym czerpaniu z życia we dwoje tego, co najprzyjemniejsze, co nie wymaga zbyt dużego wysiłku i co nie rodzi zbyt dużych zobowiązań. Przybiera to niekiedy formę układu partnerskiego określanego z angielskiego live-apart-together, gdzie osoby uznają pewną przynależność do siebie, niemniej jednak mieszkają osobno, dzieląc ze sobą życie jedynie od czasu do czasu według chęci i potrzeb. Jeszcze inni, zwłaszcza młodzi, podejmują wspólne życie tytułem próby nie wykluczając małżeństwa w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie jesteśmy i chcemy być razem – odpowiadają – a co z tego wyjdzie, zobaczymy. Takie decyzje coraz częściej spotykają się z aprobatą rodziców mówiących: lepiej niech się młodzi „sprawdzą” aniżeli mieliby się rozstać po kilku latach. Tyle małżeństw się dzisiaj rozpada. Są też i tacy, którzy rezygnują ze ślubu ze względów ideowych sprzeciwiając się w ten sposób ingerencji czy to państwa, czy Kościoła w ich intymne sprawy. Wśród zwolenników nieformalnych związków można spotkać się też z opinią, że małżeństwo „zabija” miłość. Małżonkom wydaje się, że przez ślub nabyli prawo do wierności drugiej osoby i dlatego czują się zwolnieni od zabiegania o wzajemną miłość i atrakcyjność.
Takim postawom sprzyja współczesna obyczajowość, która ulegała przeobrażeniom w ostatnich kilkudziesięciu latach i rosnąca tolerancja naszego społeczeństwa na układanie sobie życia według własnego uznania. Dziś konkubinat nie budzi już tak zdecydowanej dezaprobaty społecznej jak dawniej, a wręcz zaczyna być postrzegany jako alternatywna, zdroworozsądkowa forma relacji między mężczyzną i kobietą. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy w takich związkach przychodzą na świat dzieci, zwłaszcza te nie planowane, które do prawidłowego wzrostu osobowego potrzebują stabilizacji i dobrych relacji z obojgiem rodziców mieszkających zgodnie pod jednym dachem. Jest to jedno z podstawowych praw, z którymi przychodzą na świat.
Opisane wyżej sytuacje sprowadzają się do dwóch zasadniczych postaw. Pierwsza – to świadomy, określony w punkcie wyjścia wybór pożycia mężczyzny i kobiety na sposób małżeński bez żadnej więzi instytucjonalnej. Druga postawa – to rozpoczęcie przez mężczyznę i kobietę wspólnego życia z potencjalną przynajmniej perspektywą, przerodzenia się tej relacji w małżeństwo. Ta druga postawa z założenia może być próbą „sprawdzenia się” pod kątem zawarcia związku małżeńskiego, czyli formą tzw. „małżeństwa na próbę”.
Pomijam tutaj katolików związanych ze sobą tylko cywilnie, nie mających przeszkód do zawarcia sakramentalnego małżeństwa. Chociaż i ta sytuacja jest nie do pogodzenia z wiarą, to jednak nie można tej relacji stawiać na równi z konkubinatem. Zwraca na to uwagę Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Familiaris consortio poświęconej rodzinie. Tu bowiem – pisze papież – istnieje przynajmniej jakieś zobowiązanie do określonej i prawdopodobnie trwałej sytuacji życiowej, chociaż często decyzji tej nie jest obca perspektywa ewentualnego rozwodu. Chcąc publicznego uznania ich związku przez państwo, pary te wykazują gotowość przyjęcia, obok korzyści, także zobowiązań (FC 82).
Dla katolika wolny związek to nie tylko problem braku porządku moralnego w dziedzinie seksualnej, czy braku pewnej formalności określającej status mężczyzny i kobiety, żyjących wspólnie, lecz jest to wybór opcji życiowej, która stoi w sprzeczności z wyznawaną wiarą, uznającą miłość jako główną zasadę. Chodzi zatem o sprawę fundamentalną. Miłość bowiem nie jest jednym z wielu przykazań chrześcijaństwa, lecz stanowi jego istotę. Św. Jan Ewangelista stwierdza krótko: kto nie miłuje, nie zna Boga (1 J 4, 8). Problem polega jednak na tym, że miłość w dzisiejszym świecie stała się terminem wieloznacznym. Właśnie owa niejednoznaczność była dla Benedykta XVI jednym z motywów wyboru tematu dla jego pierwszej encykliki Deus caritas est (= DCE, nr 2).
By spojrzeć z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej na problem wolnych związków, wydaje się rzeczą konieczną sprecyzowanie terminów i odpowiedź na pytanie o naturę miłości.
Miłość jest rzeczywistością wielowymiarową. Jej najbardziej pierwotną postać, zakorzenioną w płciowej naturze człowieka, starożytni Grecy nazwali erosem. Jest to miłość, która nie rodzi się z myśli i woli człowieka, ale w pewien sposób mu się narzuca (DCE 3). Inni stan ten nazywają po prostu zakochaniem – zauroczeniem i fascynacją osobą odmiennej płci.
Eros ma postać miłości instynktownej, namiętnej, zmysłowej, dążącej do ekstatycznego zjednoczenia. Pozostawiony sam sobie jest szczególnie narażony na wypaczenie, dlatego potrzebuje dyscypliny i oczyszczenia. W jakim celu? Aby dać człowiekowi nie chwilową przyjemność, ale pewien przedsmak szczytu istnienia, tej szczęśliwości, do której dąży całe nasze istnienie (DCE 4). Droga do szczęścia i spełnienia, jakie instynktownie wyczuwa się doświadczając impulsów miłości erotyczne – wyjaśnia Benedykt XVI – nie wiedzie przez proste poddanie się opanowaniu przez instynkt (DCE 5). Eros bez dyscypliny i ascezy bardzo łatwo może zawładnąć człowiekiem i utrwalić w nim postawę egoistyczną prowadzącą do instrumentalizacji drugiego człowieka. Nie chodzi tu zatem o zaprzeczanie czy eliminowanie erosa z przeżywania miłości, co byłoby w pewnym sensie jej odczłowieczaniem, lecz o uzdrowienie w perspektywie jego prawdziwej wielkości (DCE 5). Bo Eros – pisze C. S. Lewis – którego się bezgranicznie czci i któremu się jest bezwzględnie posłusznym, staje się demonem. A Eros właśnie rości sobie prawo do takiej czci i posłuszeństwa [2].
Ku czemu miałoby prowadzić owo oczyszczanie erosa? W Nowym Testamencie w ogóle nie znajdujemy słowa eros. Autorzy natchnieni – mówiąc o miłości, którą uznano za główną zasadę chrześcijańskiej wiary – posługiwali się głównie terminem agape, pozostającym w języku greckim na marginesie. To pominięcie słowa eros na rzecz agape – zauważa papież – związane jest z nową wizją, którą wnosi chrześcijaństwo w pojmowanie miłości (zob. DCE 3).
Agape – pisze Benedykt XVI – wyraża doświadczenie miłości, która staje się prawdziwym odkryciem drugiego człowieka, przezwyciężając tym samym swój dotychczasowy, wyraźnie dominujący, egoistyczny charakter. Miłość staje się „troską” i „posługą” dla drugiego. Nie szuka już samej siebie, zanurzenia w upojeniu szczęściem; poszukuje dobra osoby ukochanej: staje się wyrzeczeniem, jest gotowa do poświęceń, co więcej, poszukuje ich (DCE 6). I w tym sensie – kontynuuje autor encykliki – miłość jest ekstazą, jednak nie w znaczeniu chwilowego uniesienia, lecz jako trwały proces wychodzenia z kręgu „ja” skoncentrowanego na samym sobie w kierunku „ja” wyzwolonego, dającego siebie innym, w kierunku ponownego znalezienia siebie, a nawet w kierunku odkrycia Boga (DCE 6). Dynamika ta jest nie tylko realizacją miłości, ale realizacją samego człowieczeństwa, co wielokrotnie powtarzał Jan Paweł II mówiąc, iż człowiek realizuje siebie w pełni nie inaczej, jak tylko w bezinteresownym dawaniu siebie bliźnim. Odkrywanie Boga na tej drodze polega na odkrywaniu prawdziwej natury miłości. Bóg bowiem nie tyle kocha, co jest miłością (gr. agápe estín – 1 J 4, 8), a każdy kto kocha (gr. agapon) – wyjaśnia św. Jan Ewangelista – narodził się z Boga i zna Boga (1 J 4, 7). Kochając drugiego człowieka miłością agape otwieramy się a zarazem jednoczymy z jej źródłem. Ta współzależność miłości Boga i bliźniego zyskuje swoje uzasadnienie szczególnie w obliczu prawdy o Wcieleniu, gdzie Syn Boży przyjmując ludzką naturę stał się prawdziwie naszym bliźnim (por. Mt 25, 40).
Oryginalnością chrześcijaństwa nie są jednak nowe idee, lecz sama postać Chrystusa, który ucieleśnia pojęcia (DCE 12). Przykazanie miłowania Boga ze wszystkich sił i bliźniego jak siebie samego już w Starym Testamencie streszczało istotę wiary Izraela (zob. Kpł 6, 4-5; 19, 8; por. Mk 12, 29-31). Chrystus, który nie przyszedł znieść Prawo, lecz je wypełnić (Mt 5, 17) mówi jednak o nowym przykazaniu (J 13, 34), o swoim przykazaniu (J 15, 12), aby Jego uczniowie miłowali się tak, jak On ich umiłował. Jezus wprowadza zatem nową miarę miłości, którą jest On sam. Jego miłość nie polega jedynie na czynieniu dobra, lecz jest darem z siebie, poświęcaniem się dla ludzi (Mt 20, 28; J 15, 13). Po tym poznaliśmy miłość – wyjaśnia św. Jan Ewangelista – że On oddał za nas życie swoje (1 J 3, 16). I dodaje: my także winniśmy oddać życie za braci (1 J 3, 16). Zatem „kochać” oznacza ostatecznie poświęcić dla bliźniego wolność, czas, uwagę, energię życiową, czego przykładem jest chociażby małżeństwo czy macierzyństwo. W chrześcijańskim praktykowaniu miłości bliźniego chodzi zawsze o coś więcej, aniżeli o zwykłą dobroczynność. Chodzi o głęboki, osobisty udział w potrzebie i cierpieniu drugiego, który staje się dawaniem samego siebie (DCE 34). Bliźniemu muszę dać nie tylko coś mojego, ale siebie samego, muszę być obecny w darze jako osoba (tamże).
Czy ideał miłości Chrystusowej jest możliwy do zrealizowania? Czy ktoś z ludzi może powiedzieć, że jest w stanie polegając jedynie na własnych siłach kochać na miarę samego Boga?
Benedykt XVI odpowiada: Taka miłość może być urzeczywistniona jedynie wtedy, kiedy jej punktem wyjścia jest intymne spotkanie z Bogiem, spotkanie, które stało się zjednoczeniem woli (DCE 18). Nieprzypadkowo metafora o latorośli, która nie może przynosić owocu – o ile nie trwa w winnym krzewie (J 15, 4) – poprzedza w tekście Ewangelii Chrystusowe przykazanie miłości. Jezus nie tylko pokazał nowy sposób kochania, ale jednocześnie chciał go umożliwić. Owo wszczepienie ludzkiej zdolności kochania w miłość samego Boga realizuje się najpełniej w relacji małżeńskiej gdzie staje się sakramentem.
Rozwój ludzkiej miłości – kontynuuje papież – skłania ją do poszukiwania definitywności i to w podwójnym znaczeniu: wyłączności, czyli bycia dla jednej osoby w sposób wyjątkowy oraz w sensie dążenia do wieczności („na zawsze”) – DCE 6. Eros na mocy aktu stwórczego kieruje człowieka ku małżeństwu, związkowi charakteryzującemu się wyłącznością i definitywnością; tak i tylko tak urzeczywistnia się jego głębokie przeznaczenie (DCE 11). Co więcej, małżeństwo oparte na miłości wyłącznej i definitywnej staje się obrazem relacji Boga z jego ludem, i odwrotnie: sposób, w jaki miłuje Bóg, staje się miarą ludzkiej miłości (tamże).
Wyjaśniając naturę miłości ludzkiej papież stwierdza, że w rzeczywistości eros i agape nie dają się nigdy całkowicie oddzielić od siebie (DCE 7). Zarówno jeden, jak i drugi jej aspekt może w niej bardziej dochodzić do głosu. Gdy oddalają się zupełnie od siebie, powstaje karykatura miłości (DCE 8), gdy zaś odnajdują swoją właściwą jedność, spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle (DCE 7).
Chodzi zatem o to, by eros nie zawładnął człowiekiem i nie kierował jego postępowaniem, lecz by człowiek – wychodząc od erosu, naturalnej skłonności wpisanej w jego płciową naturę – wzrastał ku miłości pełnej, upodabniając się w ten sposób do Boga. Dlatego świadome zatrzymanie się w rozwoju, odmowa dążenia do doskonalenia się w miłości jest odrzuceniem Bożego planu, co w konsekwencji oznacza karłowacenie, a nawet degradację własnego człowieczeństwa.
Dopiero z tej perspektywy, po ukazaniu natury ludzkiej miłości, tak jak ją rozumie chrześcijaństwo, można właściwie spojrzeć na postawy z jakimi mamy do czynienia w wolnych związkach.
Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy miłością, o jaką chodzi w małżeństwie, a każdą inną formą relacji. Miłość małżeńska, to miłość obejmująca całość egzystencji drugiego człowieka, wszystkie jej wymiary, także wymiar czasowy („aż do śmierci”). Jej istotnymi przymiotami są wyłączność (ekskluzywność relacji) i dozgonność (nierozerwalność). Znajomych, a nawet przyjaciół można mieć wielu. Męża, żonę ma się tylko jednego, jedną. Wyłączność oznacza niedzielenie się pewnymi sferami życia z osobami trzecimi, gdyż są one zarezerwowane wyłącznie dla małżonków. Taką dziedziną jest chociażby sfera relacji intymnych. Drugi przymiot oznacza całożyciowe zaangażowanie w miłość do drugiej osoby („nie opuszczę cię, aż do śmierci”). W liturgicznym obrzędzie zawierania małżeństwa wyrażono to obrazowymi sformułowaniami zawartymi w pytaniu: czy chcecie wytrwać w tym związki w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i w złej doli, aż do końca życia? [3] W ten sposób losy dwojga osób łączą się w sposób nieodwołalny. Tak pojęta relacja ma na celu stworzenie wspólnoty całego życia. Tę specyficzną jedność wspólnoty małżeńskiej Biblia wyraża metaforą stania się jednym ciałem (Rdz 2, 24). Chodzi zatem o zbudowanie jedności osobowej angażującej wszystkie sfery życia na zasadzie „my”, „nigdy jeden bez drugiego”. Istota małżeństwa polega na tym, że dwa życia, dwie biografie łączą się tak, że stają się <jedną> historią [4]. Przypomina to kompozycję na dwa głosy, która może być wykonana tylko dwugłosowo, także wówczas, gdy mamy do czynienia z improwizacją, kiedy to jeden z muzyków wsłuchuje się i dostraja do głosu drugiego. Dzięki temu utwór zyskuje swój specyficzny, niepowtarzalny kształt. Żaden z głosów oddzielony od drugiego nie wyglądałby tak, jak wygląda w tym kontekście [5].
Ukonstytuowanie się wspólnoty losów odróżnia małżeństwo od każdej innej formy relacji osobowej. Tym małżeństwo różni się chociażby od przyjaźni, gdzie mimo intensywności i głębi relacji, którą może się ona cechować, osoby nie żyją ze sobą razem i nie układają swojego życia w zależności od losów drugiego.
Wyłączność i wierność małżonków służy nie tylko budowaniu ich jedności, ale jednocześnie stwarza bezpieczną przestrzeń i właściwe środowisko do przyjęcia i wzrostu nowego życia. Płodność bowiem jest kolejną specyficzną cechą miłości małżeńskiej.
Jak wynika z powyższego opisu, istnieje nie tylko formalna, ale przede wszystkim jakościowa różnica w relacji łączącej małżonków i partnerów wolnego związku. Pewna doza sympatii, jakaś forma przynależności do siebie, wzajemna życzliwość i pomoc, choć same w sobie dobre i godne uznania, nie mogą być stawiane na równi i traktowane alternatywnie w stosunku do miłości małżeńskiej. Dopiero wyłączność i nierozerwalność nadaje relacji mężczyzny i kobiety tę specyficzną charakterystykę, która wyróżnia istotowo małżeństwo spośród innych typów związków.
Wykluczenie wierności – już w samym punkcie wyjścia – pozbawia związek stabilności i ram dla jego rozwoju. W każdym momencie trwania takiego związku wartość drugiej osoby może być podważona przez fakt spotkania kogoś atrakcyjniejszego. Skoro już na samym początku nie jest powiedziane, że mamy być razem, zakłada się, że nie musimy być razem. Każdy poważniejszy kryzys czy konflikt rodzi wtedy pytanie o celowość i sens dalszego wspólnego kroczenia. W miejsce pytań, jak możemy przezwyciężyć sytuację kryzysową i jak możemy wyjść z niej dojrzalsi, automatycznie pojawia się pytanie, czy aby ta sytuacja nie jest sygnałem do rozstania się, nie jest osiągnięciem owego punktu granicznego, postawionego na początku relacji, nawet w sposób nie do końca uświadomiony.
Przy takim bowiem warunkowym postawieniu sprawy – pisze M. Braun – Gałkowska – współmałżonek może zawsze w którymś momencie być zakwestionowany jako partner życiowy. Wspólnota już w założeniu traktowana „na próbę” nie może się rozwijać, bo każda strona akceptuje ją tylko pod warunkiem, że przynosi jej rozmaite korzyści. Prawdziwa wspólnota nie polega na równowadze zysków i strat obu stron, ale na tym, że korzyści i straty są wspólne. Dlatego nieodwołalna trwałość związku jest istotną częścią określenia małżeństwa. Nie zmienia jej fakt, że małżeństwa, trwałe w intencji, nieraz się rozpadają. Mamy wtedy do czynienia z niezrealizowaniem zamierzeń, z niepowodzeniem małżeństwa. Rozpad związku, choćby zawartego prawnie, ale z intencją ograniczającą jego trwałość w zależności od sytuacji, nie jest właściwie klęską małżeństwa, ale z góry prawdopodobnym zakończeniem tymczasowego układu [6].
Dopiero moralna pewność co do intencji wierności drugiej strony daje poczucie bezpieczeństwa i stabilności pozwalając mobilizować i inwestować wszystkie siły i środki w budowanie wspólnoty całego życia, co ma znaczenie nie tylko dla małżonków, ale przede wszystkim dla dzieci – o ile mają się pojawić – które nie powinny wzrastać w atmosferze swoistej tymczasowości.
Nieformalny związek oznacza w gruncie rzeczy bycie ze sobą warunkowe na zasadzie: o ile będzie mi z tobą dobrze, dopóki będzie mi to odpowiadało – lub nawet obustronnego układu – dopóki będzie nam to obojgu odpowiadało. Wykluczenie nierozerwalności powoduje brak postawy całkowitego zwrócenia się ku drugiej osobie i pełnego zaangażowania na jej rzecz, autentycznego wysiłku w przekraczanie siebie, by stanąć z drugim na jego brzegu. Mimo powoływania się na dobrą wolę, ów brak postawienia przysłowiowej kropki na „i” jaką jest zobowiązanie do wierności drugiej stronie w doli i w niedoli rodzi pytanie o szczerość intencji.
Miłość oznacza całkowitą afirmację drugiej osoby wraz z decyzją o zaangażowaniu się na rzecz jej dobra. W kontekście małżeńskim przybiera to formę dozgonnego zobowiązania. Wykluczenie wierności stoi w opozycji z tymi dwoma istotnymi postawami miłości.
Skoro kocham daną osobę, czy jestem gotów poświęcić dla niej życie? Czy będę stał przy niej wiernie i towarzyszył jej także wtedy, gdy straci urodę, zdrowie, pracę, słowem, czy stanowi ona dla mnie niepodważalną wartość, która nie jest uwarunkowana ani czasem ani okolicznościami życia? Czy też, moje zaangażowanie w relację z nią zależy od tego, na ile spełnia ona moje oczekiwania? Jest to pytanie o miłość. Czy rzeczywiście chodzi mi o autentyczne dobro, bezpieczeństwo i szczęście drugiej osoby, czy też moja relacja z nią jest zawoalowaną formą manipulacji drugim człowiekiem, którego można w dowolnym momencie „odstawić” jak przedmiot, gdy przestanie być atrakcyjny [7]
Podobnie ma się rzecz z tzw. „małżeństwami na próbę”. Można zapytać, co chce się wypróbować w drugim człowieku lub z drugim człowiekiem? Czy nie jest to stawianie całej sprawy na głowie? Umiejętność towarzyszenia osobie mającej 30 lat nie jest tym samym co bycie razem w wieku 50 czy 70 lat. Małżeństwo jest procesem dynamicznym, który trwa aż do śmierci jednego z małżonków. Jest to decyzja na całożyciowe zaangażowanie się w miłość do drugiej osoby. Dlatego małżeństwa nie da się „wypróbować”, oczywiście poza właściwie rozumianym okresem wzajemnego poznawania się w narzeczeństwie. Miłość małżeńska jest sztuką, którą trzeba cierpliwie tworzyć dzień po dniu w zmieniających się krajobrazach życia i nigdy w tym dziele nie można ustawać. Nie istnieje coś takiego jak małżeński urlop bądź emerytura. Stąd, jedyne uprawnione pytanie, które mogą postawić sobie kandydaci do małżeństwa brzmi: czy kocham i czy decyduję się trwale zaangażować w szukanie i realizację dobra drugiej osoby? Tzw. dopasowanie wzajemne, które zazwyczaj chcą „sprawdzić” przymierzający się do życia we dwoje – a co św. Paweł ujął trafniej jako znoszenie siebie nawzajem w miłości (Ef 4, 2) – trwa nieprzerwanie przez całe życie. Rzeczą bezdyskusyjną jest natomiast osiągnięcie pewnego stopnia poznania się, pozwalającego podjąć rozważną decyzję o małżeństwie, czemu warto poświęcić nawet dłuższy okres, oczywiście, bez podejmowania współżycia seksualnego. Ono bowiem – jako znak pełnego i dozgonnego oddania się – zarezerwowane jest wyłącznie dla małżonków.
Do tego, co zostało wyżej powiedziane na temat natury miłości, należy dodać, że sakrament małżeństwa nie jest jedynie aktem formalnym ani też „nakładką” religijną na bycie razem, lecz stanowi realizację drogi Chrystusa poprzez wzajemną miłość mężczyzny i kobiety. Chrześcijańscy małżonkowie chcą wcielić w życie miłość nie według własnych koncepcji, ale miłość, której dał wzór Jezus Chrystus i dla której realizacji udziela On swojej mocy. Dlatego rezygnacja z małżeństwa na rzecz konkubinatu dotyka kwestii wiary i to w podwójnym sensie. Po pierwsze – może być objawem powątpiewania w sens i możliwość samej miłości. Po drugie zaś – może oznaczać zamknięcie się lub brak wiary w Boga, który jest tej miłości autorem, źródłem i gwarantem. Dlatego katolicy pozostający w wolnych związkach muszą postawić sobie kilka zasadniczych pytań: co rozumieją przez miłość i do jakiej miłości zaprasza ich Chrystus? Kim jest dla nich Bóg i dlaczego boją się otworzyć na Niego w relacji, którą przeżywają? (Odpowiedź na to drugie pytanie będzie także odpowiedzią o przyczyny odmowy zawarcia sakramentu małżeństwa). I trzecie pytanie, natury bardziej ogólnej, ale które wiąże się ściśle z zagadnieniem miłości, to pytanie o ostateczny sens i cel życia człowieka.
Bez wyraźnej odpowiedzi na postawione wyżej pytania mówienie przez osoby pozostające w wolnych związkach: Proszę księdza, my nie robimy nic złego, my przecież się kochamy – może przypominać mówienie różnymi językami o dwóch różnych sprawach.
Oczywiście, sakrament małżeństwa nie gwarantuje automatycznie trwałości i pomyślności związku. Nie jest on nabywaniem małżeństwa w stanie gotowym ani też nie odbiera nikomu wolności, jednak jeżeli jest właściwie przeżywany, mobilizuje nie tylko wszystkie siły naturalne, ale równocześnie otwiera na działanie łaski nadprzyrodzonej, pozwalającej przezwyciężać ludzkie ograniczenia i słabości. Małżeństwo, by mogło się rozwijać w kierunku zamierzonym przez Boga, potrzebuje harmonijnego połączenia dwóch elementów: umiejętności komunikacji międzyosobowej – łaska bowiem bazuje na naturze – i aktywnego dialogu z Bogiem. Tej pierwszej sprawności polegającej m.in. na umiejętności komunikowania uczuć i potrzeb jak i sztuce rozwiązywania konfliktów, należy uczyć się tak, jak każdej innej ludzkiej sprawności, pamiętając przy tym, że dialog to inne określenie miłości [8].
To, co chrześcijaństwo ma do zaproponowania współczesnemu człowiekowi nie zmieniło się od dwóch tysięcy lat. Jesteśmy zbawiani bezinteresowną i wierną miłością Boga i do realizacji takiej właśnie miłości jesteśmy także zaproszeni. Jest to rzeczywistość, ku której skłania się cała nasza ludzka natura, ale która jednocześnie pozostaje tu na ziemi Bożą „prowokacją”. Bóg stworzył nas jako istoty wolne, bo tylko ktoś wolny może stać się partnerem dialogu miłości. Wolność w miłości nie może jednak nigdy oznaczać dowolności.
Artykuł został opublikowany w miesięczniku „W Drodze” (3/2006), str. 40-50.
Wojciech Nowak SJ, ur. 1963, w latach 1998-2014 prowadził duszpasterstwo osób rozwiedzionych, pozostających w separacji oraz żyjących w związkach niesakramentlanych przy Parafii Św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Był także zaangażowany w kursy przygotowujące do przyjęcia sakramentu małżeństwa. Obecnie pracuje w Domu Formacji Duchowej w Kaliszu.
[2] C. S. Lewis, Cztery miłości, Warszawa 1993, s. 142.
[3] Obrzędy sakramentu małżeństwa dostosowane do zwyczaju diecezji polskich, wyd. trzecie według drugiego wydania wzorcowego, Katowice 1996, nr 60, s. 29.
[4] R. Spaemann, Osoby. O różnicy między czymś a kimś, Warszawa 2001, s. 280-281.
[5] Tamże, s. 280.
[6] M. Braun-Gałkowska, Miłość aktywna. Psychiczne uwarunkowania powodzenia w małżeństwie, Warszawa 1985, s. 16-17.
[7] Fragment ten został opuszczony w tekście, który został opublikowany.
[8] J. Grzybowski, Wprowadzenie do dialogu, Kraków 1997, s. 14.