Ku głębi
Tytuł | Autor | Odsłony |
---|---|---|
Podprowadzenia |
Wilfrid Stinissen OCD | 0 |
Inspiracje |
Thomas Merton OCSO | 0 |
„Orędzie kontemplatyków do świata” |
Thomas Merton OCSO | 0 |
Milczenie pustyni |
George A. Maloney SJ | 0 |
Czym jest modlitwa? |
0 |
|
Modlitwa Jezusowa |
0 |
|
Modlitwa bycia (I) |
Jacek Bolewski SJ | 0 |
Modlitwa bycia (II) |
Jacek Bolewski SJ | 0 |
Modlitwa bycia (III) |
Jacek Bolewski SJ | 0 |
Poznanie Jezusa przez Imię… |
Jacek Bolewski SJ | 0 |
Kontemplacyjna faza ignacjańskich Ćwiczeń duchowych |
Franz Jalics SJ | 0 |
Jak chleb, który łamiemy |
Peter B. van Breemen SJ | 0 |
Zagadki rozproszeń |
Martin Laird OSA | 0 |
Rozważania o lękach |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Sztuka przeżywania uczuć |
Mieczysław Kożuch SJ | 0 |
Jak kierować się uczuciami w życiu duchowym |
Jacek Prusak SJ | 0 |
Uczucia w rozeznawaniu duchowym |
Tadeusz Kotlewski SJ | 0 |
Rozważania o ludzkich uczuciach |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Podprowadzenia
Wilfrid Stinissen OCD
Fragmenty pochodzą z książki Dziś jest dzień Pański. Rozważania na każdy dzień (Poznań 2002), zamieszczone za zgodą wydawnictwa „W drodze”. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Bóg mieszka w Tobie
Bóg nie znajduje się poza tobą, nie jest gdzieś daleko ani głębiej niż twoja największa głębia. Nic nie istnieje poza zasięgiem Boga. To, co w tobie najgłębsze, jest Boże. Bóg jest czymś więcej niż ty sam – mówi św. Augustyn (354-430).
Głęboko w tobie jest źródło, które chce tryskać, przenikać całą twoją osobowość, napełniać cię pełnią Bożą. Jeżeli czujesz się wewnętrznie pusty, to może jest tak dlatego, ponieważ zamykasz źródło. Jeżeli się otworzysz i pozwolisz wpłynąć Boskiej wodzie, która napełni twoją istotę, staniesz się nieskończenie bogaty. Bogaty, ale nie w odczucia, lecz w substancjalne życie Boga.
Bóg jest nieskończenie większy od ciebie – On przerasta wszystko, co jesteś w stanie pojąć – ale nie szukaj Go poza sobą, gdzieś w przestworzach. Znajdziesz Go w głębi siebie.
Kiedy człowiek umiera, odkrywa bezgraniczną głębię i wówczas odsłania się cała jego rzeczywistość. Nie musisz jednak czekać do śmierci, aby żyć pełnią rzeczywistości. Możesz to uczynić już teraz, jeśli masz odwagę porzucić swoje powierzchowne przekonania o sobie i poszukać Boga w swoim wnętrzu.
Jeżeli nauczysz się poznawać Boga, to nauczysz się poznawać siebie. Czy czytając mistyków albo w chwilach, kiedy doświadczałeś bliskości Boga na modlitwie, nie odniosłeś wrażenia, że właściwie odkrywasz siebie?
Bóg nigdy nie jest daleko, nie musisz używać jakichś specjalnych chwytów, aby Go znaleźć. Wystarczy, abyś wszedł we własną głębię i odpoczywał w prawdzie o samym sobie.
Spoczywać na dnie swego serca
Nie można zmierzyć głębi człowieczego serca. Już sama jego natura jest nieskończona, ponieważ jest ono zakorzenione w nieskończoności Bożej. Twoje życie będzie miało sens tylko wówczas, jeżeli będziesz próbował odkryć głębię swego serca, centrum swej istoty. Dawny człowiek, jeżeli chce odnaleźć swój początek, musi przejść transplantację serca.
Efrem Syryjczyk (306-373) mówił, że Bóg, stwarzając człowieka, złożył w głębi jego serca całe królestwo niebieskie. Zadaniem człowieka jest kopać tak głęboko, aby odkryć ukryty skarb, który w sobie nosi. Boga znajdziesz tylko wówczas, kiedy będziesz szukać tajemniczej przestrzeni w głębi swej istoty. Drążąc głęboko, głęboko w sobie, odnajdziesz bramę do królestwa Bożego, gdzie On sam stoi u drzwi i czeka na ciebie. Najlepszym sposobem dotarcia tam jest codzienne poświęcanie czasu na modlitwę wewnętrzną.
Jeśli dotarłeś do swego serca, masz też próbować pozostać w nim, zamieszkać. To nie jest łatwe. Różnorodne zadania, które pełnimy w świecie, zmuszają nas często do życia z uwagą skierowaną daleko od naszego serca. Jednak będąc zakotwiczonym w swoim centrum, nie musisz być rozbity, kiedy twój rozum i uwaga są skierowane na wymogi codziennych zadań. Twoje serce jest tą podstawą, na której spoczywają twoje wewnętrzne i zewnętrzne władze, i pośród wszystkich zadań skierowanych na zewnątrz twoje serce może być zakotwiczone w nieskończoności i milczeniu Boga.
Taką podstawę możesz jednak zyskać wtedy, kiedy często nie będziesz robić nic innego poza trwaniem w swym sercu przed Bogiem.
Twoją pustkę wypełnia Bóg
Życie modlitwą prowadzi zazwyczaj do coraz głębszego milczenia. Myślenie i mówienie w trakcie modlitwy staje się z czasem coraz trudniejsze. Odczuwamy wewnętrzne przynaglenie do tego, aby jedynie cicho i w milczeniu być u Boga, z „miłosną uwagą”, jak mówi św. Jan od Krzyża (1542-1591). Wyczucie owego przynaglenia ma decydujące znaczenie dla życia modlitwy, które rzeczywiście ma doprowadzić do autentycznego zjednoczenia z Bogiem. Bóg pragnie działać z wnętrza, a możesz przeszkadzać Jego dziełu wówczas, jeżeli sam będziesz chciał być aktywny.
Tego milczenia i „bierności” ze strony człowieka nie wolno mylić z pustką wewnętrzną, do której prowadzą niektóre formy medytacji. W chrześcijańskiej modlitwie kontemplacyjnej milczenie wewnętrzne jest świadomym ukierunkowaniem na Boga i Jezusa. Pewna „pustka” powstaje oczywiście na płaszczyźnie czysto racjonalnej, gdzie ustaje pewien odbiór i logiczne myślenie. Głowa jest pusta, ale serce przepełnia obecność.
Modlić się to powracać do głębokiej jedności z Bogiem, do jakiej człowiek jest stworzony od początku. Na tej drodze powrotu zostajesz skonfrontowany z własną ciemnością, niewystarczalnością i odwróceniem się od Boga. Jednak tutaj doświadczysz także, jak stopniowo prawdziwe życie odsłania się przed tobą.
Z chwilą, kiedy ofiarujesz Bogu swe milczenie, On będzie aktywny, aby cię przemienić i stworzyć od nowa. Jednak Jego aktywność nigdy nie jest nachalna i pospieszna. Bóg pociąga cię ku sobie delikatnie i z miłością, stopniowo odbierając to wszystko, co stoi na przeszkodzie w zjednoczeniu z Nim. Im bardziej milknie wszystko, co twoje, tym jesteś bliżej Niego.
Nie módl się o błahostki
O co mamy się modlić? Najważniejsze, byśmy modlili się o nadejście królestwa Bożego, czyli aby Bóg był wszystkim w nas, aby był rzeczywistością dla nas.
Może dziwisz się, dlaczego mamy modlić się o to – wierzysz już przecież w istnienie Boga. Jednak wiara w istnienie Boga nie oznacza zaraz, że On jest dla ciebie rzeczywisty. Jeżeli chcesz wiedzieć, czy Bóg w pełni jest dla ciebie rzeczywisty, możesz zadać sobie kilka konkretnych pytań: W czym znajduję radość? Co jest w stanie mnie zasmucić i wzbudzić moje zatroskanie? Czego się boję? Za czym tęsknię? Jeżeli możesz odpowiedzieć, że twoja radość łączy się z Bogiem i Jego miłością, że twoją największą troską jest to, że nie żyjesz bardziej w Jego miłości, że najbardziej lękasz się bycia Jemu niewiernym, że pragniesz, aby Jego miłość przepełniła wszystko i wszystkich – tak, to znaczy, że Bóg jest dla ciebie rzeczywisty.
Jednak ilu z nas odpowie właśnie w ten sposób? Chrześcijaństwo jest często „otoczką”, zamiast być „dziełem wnętrza”. Bóg, o którym myślimy i którego istnienie przyjmujemy, ale który nie dotyka nas w samym centrum naszej istoty, jest abstrakcją. Nie w taki sposób królestwo Boże uobecnia się w nas.
Jezus wzywa nas, abyśmy modlili się zawsze i nie ustawali (Łk 18,1). Wezwanie to musi dotyczyć czegoś bardziej istotnego niż tylko prośby o pieniądze, pożywienie, zdrowie. Wzywa cię, byś prosił o samego Boga.
Bóg sam wystarcza
Właściwie istnieje tylko jedna jedyna rzecz, o którą bezwarunkowo możesz prosić Boga, a mianowicie o to, aby On był twoim wszystkim. Nie musisz dyktować Bogu, w jaki sposób może spełnić potrzeby twoje czy innych. On jest wszystkim, a kiedy daje siebie, to daje wszystko. Jeśli masz Jego, nie ma już nic, o co mógłbyś prosić lub czego szukać.
W pierwszej części modlitwa Ojcze nasz jest całkowicie skierowana na samego Boga: święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja. Oczywiście zaraz potem możesz prosić o to, co uważasz, że jest ci potrzebne, ale te szczegółowe modlitwy zawsze powinny opierać się na zawierzeniu i tęsknocie za samym Bogiem.
Im bardziej zbliżysz się do Boga, tym większy ciężar będzie spoczywał na pierwszej części modlitwy Ojcze nasz. Im bardziej będziesz liczyć na Boga, tym mniejszą będziesz mieć skłonność do ciągłego wyliczania swoich próśb w różnych intencjach własnych czy intencjach innych ludzi. Może się tak zdarzyć, że Bóg powierzy ci specjalne zadanie w formie wstawiennictwa, ale wtedy to On sam będzie wyszczególniał prośby w twojej modlitwie.
Istnieje taki niepokój, który nie pochodzi od Boga, niepokój, którego źródłem jest dźwiganie nędzy świata na własnych słabych ramionach, zamiast złożyć ją w ręce Boga.
Kto z oddaniem powierza świat Bogu, ten nadal będzie miał prawdziwe współczucie dla wszelkiej nędzy. Lecz to współczucie oparte będzie na głębokim pokoju, pewności tego, że Bóg, będąc wszechmocny, kocha wszystkich i na koniec może pozwolić, aby wszystko stało się częścią Jego planu ratowania świata.
Słowo jest drogą do milczenia
Jeżeli trwasz w zażyłości z Bożym słowem, to możesz wsłuchiwać się też w Jego milczenie. Słowo wprowadza cię w bezbrzeżny ocean ciszy. Bóg jest przecież większy niż wszystko, co ludzki język jest w stanie o Nim powiedzieć.
Gdy czytasz Biblię w duchu, w jakim ona została napisana, w Duchu Świętym, to wzrasta w tobie potrzeba modlitwy milczenia, kontemplacji, adoracji. Dopiero tutaj, w milczeniu, Słowo może zaistnieć w nieskończoności Boga. Są takie chwile, w których słowa zdają się mówić to samo, co Słowo wyrzekło do Marii Magdaleny: „Nie dotykaj mnie” – nie chwytaj, puść, zatop się w nieskończonym oceanie Boga.
Milczenie, to wewnętrzne, kiedy odchodzisz od własnych komentarzy i dyskusji, stwarza w tobie wewnętrzną gotowość dla tego, co nieskończone i wieczne. Milczenie to możesz osiągnąć właśnie wsłuchując się w Boże słowo. Podobnie jak rakieta wystrzeliwuje pojazd kosmiczny w przestrzeń poza sferę przyciągania ziemskiego, tak słowo Boże może przebić ograniczoność ludzkiego języka i „wyrzucić” cię w bezgraniczność Boga.
Ty sam możesz stworzyć takie milczenie, które przygotuje przyjście Boga. Uczynisz to przez samodyscyplinę, kiedy będziesz unikać stresu, hałasu, niepotrzebnych wrażeń zmysłowych. To milczenie jest nieskończenie błogie i otwiera cię na przyjęcie Boga. Ale istnieje takie milczenie, które tylko Bóg może w tobie stworzyć, milczenie pełne nadobfitego życia. W tym milczeniu przemieniasz się w Jego narzędzie i sam stajesz się małym słowem Boga w świecie.
Wsłuchaj się w orędzie rzeczy
Człowiek, usiłujący znaleźć ciszę i skupienie w swym wnętrzu, stopniowo nabierze też innego stosunku do rzeczy. Milczenie, modlitwa i zgoda na własne wnętrze w nowy sposób otwierają ci oczy. Uczysz się podziwiać Boże stworzenie i być nim zadziwiony, coraz bardziej odbierasz sprawy i rzeczy w ich pierwotnej formie.
Medytacyjne czy kontemplacyjne widzenie stworzenia oznacza przede wszystkim postawę zasłuchania i przyjmowania, która pozwala, aby rzeczy były tym, czym są. Oglądasz je, nie usiłując zawładnąć nimi albo je uchwycić.
Kto bezustannie próbuje czynić siebie panem tego, na co napotyka, nigdy nie będzie w stanie prowadzić modlitewnego życia kontemplacyjnego. Żyć kontemplacyjnie znaczy dawać rzeczom i zdarzeniom możliwość, aby głosiły swoje własne orędzie.
Idąc na przechadzkę po lesie, nie musisz myśleć nad tym, jaki pożytek masz wynieść z lasu. Pozwól tylko, by las wyszedł ci na spotkanie takim, jaki jest sam w sobie, pozwól mu wpływać na ciebie. Nie najmujesz sobie lasu do służby, ale czynisz siebie chłonnym tego, co las ma ci do zakomunikowania. Pozwalasz mu głosić jego orędzie.
Tego rodzaju spotkania z rzeczami, w milczeniu i w postawie przyjmującej, nie nauczysz się bez ćwiczenia – ćwiczenia, aby nie być samolubnym, aby być czujnym i cichym. Dobrze jest czasami zmusić się do odpoczynku, uciszyć wzburzone myśli i uczucia, aby trwać w milczeniu i wolności. Tylko w taki sposób możesz sprawić, aby to, co dobre, piękne r święte w stworzeniu, wniknęło w ciebie.
Boża miłość jest pierwsza
Boża miłość jest absolutnie bezwarunkowa, ona nie stawia żadnych warunków. Jego miłość nie jest uzależniona od okoliczności. Ona jest wieczna. Nie ma w tobie niczego, co mogłoby przeszkadzać Mu ciebie kochać i całkowicie cię akceptować. Jego przyjmowanie dosięga najgłębszych pokładów twej istoty.
Miłość Boża jest miłością stwórczą. Bóg nie kocha ciebie dlatego, że jesteś. Jesteś dlatego, że On cię kocha. Jest wewnętrzną sprzecznością dziwić się, że Bóg cię kocha. Nie mógłbyś w ogóle dziwić się niczemu, gdyby On cię nie kochał, bo wtedy byś nie istniał.
Jego miłość jest zawsze pierwsza, a ty z niej wyrastasz. Najgłębszą głębią twej istoty jest Jego miłość do ciebie.
Jesteś stworzony przez Boga, to znaczy, że wypływasz ze źródła Jego miłości. Od zawsze Bóg wybrał właśnie ciebie, a Jego tęsknota za tobą była tak wielka, że pewnego dnia stałeś się.
Jest taka bajka o kogucie, któremu się zdawało, że piejąc sprawi, że wzejdzie słońce. Wyobrażał sobie, że jeśli pewnego dnia zapomni piać, to słońce nie wysunie się zza horyzontu.
Są ludzie, którzy wyobrażają sobie, że przez dobre czyny i pobożne praktyki przyciągną miłość Boga. Ale podobnie jak pierwsze promienie słońca pozwalają kogutowi piać, tak Boża miłość budzi człowieka do życia.
Duch, nasz terapeuta
Duch Prawy pomaga i pociesza cię, doprowadzając cię do prawdy. Nie doprowadza cię tylko do Bożej prawdy, ale i twojej własnej. Pod Jego przewodnictwem stopniowo uczysz się widzieć siebie takim, jaki jesteś, z twoimi pozytywnymi i negatywnymi stronami, twoimi możliwościami i ograniczeniami. Duch uczy cię przyjmować siebie ze wszystkim, czego doświadczyłeś i co przecierpiałeś, z całą twą przeszłością, twoimi kompleksami i zranieniami.
Psychologia, a może także i własne doświadczenie, uczą cię, że trudno jest spojrzeć w oczy prawdzie o sobie; tak trudno, że wielu potrzebuje do tego pomocy psychoterapeuty, ponieważ sami nie mają odwagi wejść we własne ciemności.
Duch Prawdy jest naszym najlepszym terapeutą. Z Jego pomocą możesz krok po kroku odważyć się zobaczyć całą twą rzeczywistość. Może się tak stać dlatego, ponieważ Duch, doprowadzając cię do prawdy, równocześnie pociesza cię, pozwalając ci zrozumieć, że jesteś przyjmowany przez Boga dokładnie takim, jakim jesteś. O wiele łatwiej jest zaakceptować siebie i swą rzeczywistość wiedząc, że jest się akceptowanym przez Boga.
„Nie bój się widzieć siebie takim, jakim jesteś” – mówi Duch bezustannie poprzez ciebie – tak spotkasz Boga, bo On kocha cię jakim jesteś, a nie takim, jakim nie jesteś”.
Duch udziela ci darmowej psychoterapii, nie trzy razy w tygodniu, ale ciągle, pod warunkiem, że słuchasz.
Modlitwa, regularna, wytrwała modlitwa w milczeniu prze Bogiem, jest najlepszym sposobem przyjęcia przewodnictwa Ducha.
Bądź szczery wobec twego prawdziwego „ja”
Szczerość dla nas, ludzi, zawsze była czymś ważnym. Inaczej być nie może. Abyśmy mogli być razem bezpieczni, musimy umieć sobie ufać. Chcemy, aby to, co ktoś drugi mówi i robi, było zgodne z tym, co naprawdę myśli.
Być szczerym znaczy być autentycznym, być sobą. Jednak co znaczy być sobą? Człowiek nosi w sobie zarówno ciemności, jak i światło, jest pociągany ku temu, co złe, jak i ku dobru. Stąd ważne jest, abyś zadał sobie pytanie, z którą stroną się identyfikujesz.
Jeżeli wybierasz światło, wybierasz to, co w tobie najgłębsze, wybierasz obraz Boga w sobie i nowe życie w Chrystusie. Jeżeli natomiast wybierasz ciemność, grzech, pokusy, to właściwie wybierasz zdradę samego siebie. W złu nigdy nie możesz być sobą. Jesteś stworzony jako dobry i tylko w świetle możesz odnaleźć swe prawdziwe „ja”.
To coś dziwnego i paradoksalnego: współczesny człowiek, chcący być sobą i dlatego pragnący dawać upust swoim namiętnościom, agresywności, pragnieniom, bardziej niż kiedykolwiek nie jest sobą. Jego „szczerość” jest monumentalną zdradą samego siebie.
Autentyczna szczerość to nieuleganie wszystkim impulsom i kaprysom. Jesteś prawdziwszy, próbując powstrzymać się przed okazaniem irytacji albo pokonując swoją oschłość i zły nastrój. Wówczas bowiem jesteś szczery wobec twego wnętrza i Bożego życia, które nosisz w sobie.
Modlitwa wydłuża twój czas
Prędzej czy później będziesz mieć wrażenie, że zadanie, które otrzymałeś od Boga, jest ponad twoje siły. Może ci się wydawać, że Bóg wymaga od ciebie zbyt wiele. Co wtedy robić? Możesz protestować wobec Boga, możesz uciec od zadania, zamienić je na inne, wygodniejsze i bardziej zgodne z twoimi upodobaniami. Możesz jednak zwrócić się też do Boga i modlić się.
Im więcej Bóg ci powierza, tym bardziej powinieneś szukać Go na modlitwie. Ludzie, którzy w życiu najwięcej uczynili, czyli święci, są też tymi, którzy modlili się najwięcej.
Kiedy zauważasz, że już dłużej nie dajesz rady, że nie podołasz zadaniu, to czas, abyś pozwolił, aby Bóg przejął pracę. Poprzez twoją modlitwę będzie On mógł to uczynić.
W modlitwie nawiązujesz kontakt ze źródłem miłości i siły. Tam stajesz z boku i robisz miejsce Bogu. On chce być tym, który działa, a ty jesteś Jego narzędziem. Modlitwa nie pomnaża twoich własnych sił, ale to przez nią zostajesz napełniony mocą Bożą. A w Jego mocy możesz wszystko.
Jeżeli wydaje ci się, że masz za dużo pracy, jeżeli gonisz i pędzisz i nigdy nie zdążasz z tym, co powinieneś zrobić, to rozwiązaniem jest poświęcić coś z tego drogocennego czasu na modlitwę. Czyniąc tak, na swoje szczęście zauważysz, jak czas w tajemniczy sposób się wydłuża.
W modlitwie dosięgasz rzeczywistości głębszej niż ta, którą dostrzegasz i pojmujesz, rzeczywistości dającej ci wszystko, czego potrzebujesz, aby móc wypełnić swe zadanie.
Najpierw mistyka, potem etyka
Bardzo niedobrze, kiedy chrześcijańskie głoszenie Dobrej Nowiny jednostronnie propaguje określone utarte wzorce, według których ludzie powinni postępować. Chrześcijaństwo zredukowane do moralności nieuchronnie prowadzi do zniechęcenia i zgorzknienia.
Ewangeliczne zasady, dotyczące naszych czynów, są tak wygórowane, że własnymi siłami nigdy nie jesteśmy w stanie ich spełnić.
O tych zasadach trzeba i należy mówić, ale samym rdzeniem chrześcijańskiej Dobrej Nowiny jest to, że o własnych siłach nie jesteśmy w stanie postępować prawdziwie po chrześcijańsku – to Jezus ma działać w nas i poprzez nas. Chrześcijaństwo to w pierwszym rzędzie mistyka, a dopiero potem etyka.
Z tej perspektywy również grzech może być elementem pozytywnym. Kiedy odkrywasz, że w taki czy inny sposób odwróciłeś się od Boga, okaże się to destruktywne tylko w wypadku, jeżeli zgorzkniały użalać się będziesz nad własną nędzą. Stanie się jednak konstruktywne, jeżeli pozwolisz, aby twoja świadomość grzechu była sygnałem ostrzegawczym, który przypomni ci, że bardziej masz liczyć na Boga, że potrzebujesz mocy Ducha.
Świadomość twej bezradności poprowadzi cię na głębię, która umożliwi autentyczną modlitwę. Dopiero modlitwa, która wypływa z ludzkiej biedy i totalnej zależności od Boga, jest prawdziwa.
Pokutujący złoczyńca nie miał żadnych cnót moralnych, które mógłby przedstawić Jezusowi, ale był ukrzyżowany razem z Nim. Sam całkowicie unicestwiony jedyną ucieczkę dla siebie znalazł w Jezusie.
Nie ma problemów nie do rozwiązania
Jeżeli każdy szczegół w twoim życiu widzisz w perspektywie Bożego planu miłości, twoje wnętrze napełnia się pokojem i harmonią, choć troski i kłopoty mogą być rozpoznawalne na zewnątrz. Dla chrześcijanina, mającego prawdziwą i głęboką wiarę, nie ma problemów nie do rozwiązania. Trudności na pierwszy rzut oka wydające się nie do pokonania, mogą być zawsze rozwiązane w wierze.
Kto wraz ze św. Pawłem wie, że nic na świecie, ani co wysokie, ani co głębokie, nie może nas odłączyć od miłości Bożej, która jest w Chrystusie Jezusie (Rz 8, 39), ten ma mocny grunt pod nogami, choćby nie wiem jakie przeciwności go spotykały.
To nie znaczy, że w życiu chrześcijan nie ma już miejsca na cierpienie i zaparcie się siebie. Kto głosi chrześcijaństwo jako drogę do postępu i wyzwolenia od wszelkiego cierpienia, jest mało wiarygodny.
Życie chrześcijańskie zawiera w sobie przecież branie krzyża Chrystusa na swoje ramiona i dobrowolne wyrzekanie się własnego egoizmu. Jednak chrześcijanin stoi prosto, choć ugina się pod ciężarem. Zmartwychwstały Pan, który pokonał wszelkie cierpienie i śmierć, jest niewidzialną siłą, podtrzymującą jego życie. Chrześcijanin to nie ktoś, kto kilkoma ruchami rąk pokonuje wszelkie trudności. Jednak wie, że jego życie niesie ktoś, kto sam dźwigał całe cierpienie, i który z miłością poddając się jemu, również je pokonał.
Twoje własne misterium
Bóg odsłonił tajemnicę swej istoty. W Nim wszystko jest zamknięte, nawet tajemnica twojej istoty.
Jeżeli tajemnica Trójcy Świętej nie przynosi ci żadnej większej radości, to może dlatego, ponieważ rozważasz ją od zewnątrz. Trójca Święta nabierze dla ciebie jeszcze głębszego znaczenia, jeżeli nie będziesz stał poza Nią. Ty jesteś w Niej zamknięty.
Tajemnica Trójcy Świętej i tajemnica Wcielenia nigdy nie mogą być rozdzielane. Syn staje się człowiekiem i wchodzi w czas po to, aby człowieka wprowadzić w życie Trójcy Świętej.
Ojciec rodzi cię w tej mierze, w jakiej jesteś w Synu i żyjesz Jego życiem. Stajesz się jak Syn, prześwietlony i przeniknięty Duchem Świętym. Jeżeli pozwalasz się wszczepić w prawdziwy krzew winny, w Chrystusa, stajesz się dzieckiem Ojca i narzędziem Ducha.
Misterium Trójcy Świętej jest twoim własnym misterium. To, co w tobie najgłębsze, nie jest jakąś przerażającą, nieznaną rzeczywistością. Kiedy wchodzisz w swoje niezbadane wnętrze, zbliżasz się do Trójcy Świętej. Jesteś zamknięty w życiu samego Boga, rytm Jego życia jest prawdziwym rytmem twojego.
Jeżeli coś z tego zrozumiałeś, to Trójca Święta nie jest już dla ciebie jakimś skomplikowanym przedmiotem spekulacji. Relacja miłości Ojca, Syna i Ducha staje się sensem i celem wszystkiego, czym jesteś i co czynisz.
Całe życie chrześcijańskie rozgrywa się w wiecznych objęciach Trójcy Świętej.
Pozwól, aby Bóg Cię niósł
Bóg, sam będąc wielkim, przedkłada małość ponad wielkość. To może nas zadziwia, ale czy w nas samych nie dostrzegamy czegoś podobnego? Choć nasza kultura zmierza ku temu, by wciąż czegoś dokonywać i umieć tyle, ile tylko możliwe, to jednak nie ludzie postępowi i mocni budzą naszą sympatię. Zdolni budzą podziw, ale nie miłość. Jednak kiedy uzdolniony człowiek odważy się pokazać swą małość i wrażliwość, wówczas łatwo zyskuje naszą sympatię.
Spontanicznie współczujemy tym, którzy odsłaniają swoje rany. Reagujemy tak najczęściej nie z miłości, ale z wyrachowania. To, że niełatwo nam polubić tych zdolnych, zależy chyba częściowo od tego, że boimy się, iż sami znajdziemy się w cieniu. Nie chcielibyśmy raczej, aby inni nas zasłaniali.
Lecz Bóg nie jest taki jak my. Jego miłość do tego, co małe, jest absolutnie czysta. On chce nam przekazać samego siebie, chce dać nam swoje życie. Wie, że możemy je przyjąć dopiero wtedy, kiedy sami się otworzymy, kiedy zaakceptujemy naszą zależność od własnej małości.
Jeżeli wydaje ci się, że możesz postąpić w życiu wewnętrznym, opierając się na własnych siłach, proszę bardzo, możesz spróbować. W drodze zobaczysz, jakie masz możliwości. Natomiast jeśli uważasz, że nie potrafisz, to dobrze. Wówczas bowiem Bóg ma szansę dać ci swoją moc. On zawsze chce nieść tych, którzy nie potrafią chodzić, ale oni muszą Mu na to pozwolić. Kiedy Bóg będzie cię niósł, szybciej dojdziesz do celu.
Najmniejszy spośród małych
Jezus sławi swego Ojca, że zakrył te rzeczy przed mądrymi, a objawił tym, którzy są jak dzieci (Mt 11, 25). Ta myśl streszcza całe orędzie chrześcijańskie.
Sam Jezus jest pierwszym z tych małych, który nauczył się tajemnic Ojca. Z dalszych partii tekstu wyraźnie wynika, że Jezus mówi o sobie: „Ojciec dał mi wszystko… nikt nie zna Ojca, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić” (w. 27).
Jezus jest małym dzieckiem Ojca. Już dlatego, że jest tak mały, Ojciec może się Mu objawić. To objawienie Jezus pragnie przekazywać dalej tym wszystkim, którzy są gotowi być tak mali jak On. „Uczcie się ode Mnie – mówi – bo jestem łagodny i pokornego serca” (Mt 11, 29), co jest synonimem maleńkości.
Być jak dziecko to być jak Jezus. On jest pierwszym spośród małych, mającym dostęp do tajemnic Ojca. Jego słowa, mówiące o tym, że najmniejszy w królestwie niebieskim jest większy od Jana Chrzciciela (Mt 11, 11), także w pierwszym rzędzie odwołują się do Niego. On jest najmniejszy pośród tych małych, którym przyszedł służyć.
Jezus odwraca nasze pojęcia. Zarówno dla Niego, jak i dla Jego Ojca, prawdziwa wielkość oznacza być małym, wybierać ostatnie miejsca, służyć. Pragnienie wielkości jest oznaką egoizmu. Jednak Bóg jest miłością, a charakterystyczne cechy miłości to dawanie siebie, bycie małym po to, aby ktoś drugi mógł wzrastać.
Prawdziwa miłość siebie
„Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” – mówi Pismo (Kpł 19, 18; Mt 19, 19).
W głębi swojego wnętrza każdy człowiek pragnie dla siebie tego, co dobre, prawdziwe i piękne. Jesteś stworzony jako istota nieskończona. Nosisz w sobie tęsknotę do głębszego pokoju, radości i miłości. Wszystko, co robisz, jest w gruncie rzeczy inspirowane tą tęsknotą, która właściwie jest tęsknotą do Boga.
Jeżeli przyjmujesz tę tęsknotę i coraz bardziej kierujesz ją na Boga, to tym samym zyskujesz prawdziwszą miłość siebie. A jeżeli nauczyłeś się kochać siebie głęboko i prawdziwie, to możesz też kochać bliźniego głęboko i prawdziwie.
W spotkaniu z innymi często ślepo wpatrujemy się w ich zewnętrzne cechy. Trzymamy się drugorzędnych spraw i nie zauważamy tego, co istotne. Najistotniejsza jest zawsze miłość. Jeżeli kochasz, to widzisz w drugim Chrystusa; widzisz życie Boże, wypływające z wnętrza drugiej osoby.
Jeżeli kochasz Boże życie w sobie, to rozpoznajesz je w drugim. Twoją miłością możesz to życie obudzić i uświadomić tym, których spotykasz.
Największą przysługę, jaką możesz wyświadczyć człowiekowi, to ucałować życie w tej boskiej miłości, jaka się w nim tli. Możesz to jednak zrobić tylko wtedy, jeżeli znalazłeś w sobie prawdziwą miłość. Najlepszym sposobem, byś nauczył się kochać bliźniego, jest szukać Boga we własnym sercu.
Inspiracje
Thomas Merton OCSO
Dojrzałość wymaga jakiegoś rodzaju samotności. (Siedem dni, 47)
* * * *
Nasza samotność, ale i nasza godność zawiera się w tym, że posiadamy własną, niekomunikowalną osobowość, osobowość, która jest nasza i tylko nasza, i taka pozostanie.
* * * *
Samotność nie jest wycofaniem się ze zwyczajnego życia. Nie jest oderwaniem się, nie jest ani wznioślejsza, ani lepsza niż zwykłe życie. Wręcz przeciwnie, samotność jest gruntem wszelkiego życia; jest prostą, bezpretensjonalną, w pełni ludzką czynnością, dzięki której codziennie podtrzymujemy nasze życie i dzielimy się naszymi doświadczeniami z paroma bliskimi przyjaciółmi. Lecz musimy nauczyć się poznawać i akceptować grunt naszego istnienia. Dla większości ludzi jest on nieznany i nie do pomyślenia, chociaż jest zawsze obecny. W konsekwencji ich życie nie ma żadnego centrum ani fundamentu.
(Siedem dni, 47)
* * * *
Prawdziwa samotność nie znajduje się na zewnątrz ciebie i nie jest nieobecnością ludzi ani dźwięków, lecz otchłanią otwierającą się w samym środku twojej duszy.
Ta otchłań wewnętrznej samotności rodzi się z głodu, którego nie jest w stanie nasycić żadna stworzona rzecz.
Prawdziwa droga do wewnętrznej samotności prowadzi przez głód, pragnienie, smutek, ubóstwo i tęsknotę, zaś człowiek, który odnalazł samotność, jest pusty i ogołocony, tak jakby ogołociła go śmierć.
Wyszedł poza wszelkie możliwe horyzonty. Nie ma już żadnego kierunku, w którym mógłby podążać. Jest to ziemia, której środek jest wszędzie, a krańce nigdzie. Odnaleźć ją można, nie podróżując, lecz trwając nieruchomo w miejscu.
A przecież z tej samotności biorą swój początek najgłębsze działania. To tu odkrywasz działanie bez ruchu, pracę będącą głębokim odpoczynkiem, wizję w mroku, a także, wykraczające poza wszelkie pragnienie, spełnienie, którego granice rozciągają się aż po nieskończoność. (Aby odnaleźć, 70)
* * * *
Między głębokim, transcendentnym ,ja”, które budzi się tylko w kontemplacji, a powierzchownym, zewnętrznym ,ja”, które powszechnie utożsamiamy z pierwszą osobą liczby pojedynczej, istnieje sprzeczność, której nie da się zredukować. Musimy pamiętać, że to powierzchowne ,ja”, nie jest naszym prawdziwym ,ja”. Jest ono naszą „indywidualnością” oraz naszym „empirycznym ja”, w istocie nie jest ono tą ukrytą i tajemniczą osobą, którą jesteśmy w oczach Boga. „Ja”, które pracuje w świecie, które myśli o sobie, obserwuje swoje reakcje i mówi o sobie, nie jest owym prawdziwym , „ja”, które zostało zjednoczone z Bogiem w Chrystusie. W najlepszym wypadku jest ono szatą, maską, przebraniem owego tajemniczego i nieznanego „ja”, które większość z nas odkrywa dopiero w chwili śmierci.
(Siedem dni, 65-66)
* * * *
Każdy z nas żyje w cieniu pewnej iluzorycznej osoby: naszego fałszywego „ja”.
Jest to ktoś, kim sam chcę być, lecz kto nie może istnieć, ponieważ Bóg nic o nim nie wie. A być nieznanym Bogu to stanowczo zbyt duża intymność.
Moje fałszywe i osobiste „ja” to „ja”, które pragnie istnieć poza promieniowaniem Boskiej woli i Boskiej miłości – poza rzeczywistością i poza życiem. Takie „ja” może być jedynie iluzją. (…)
Wszelki grzech zaczyna się od założenia, że moje fałszywe „ja”, „ja” istniejące wyłącznie w moich egocentrycznych pożądaniach, stanowi podstawową rzeczywistość życia, której podporządkowane jest wszystko inne we wszechświecie. I dlatego trwonię moje życie, próbując gromadzić przyjemności i doświadczenia, władzę, zaszczyty, wiedzę i miłość, by przyodziać to fałszywe ,ja” i przemienić jego nicość w coś obiektywnie rzeczywistego. Dlatego otaczam się kokonem doświadczeń i spowijam przyjemnościami i sławą jak bandażami, bym stał się widoczny sam przed sobą i przed światem, tak jakbym posiadał niewidzialne ciało, które może stać się widzialne jedynie wówczas, kiedy nałoży się nań coś widzialnego.
A tymczasem pod wszystkim, co nagromadziłem wokół siebie, nie kryje się nic. Jestem pusty w środku, a konstrukcja zbudowana z przyjemności i ambicji nie wspiera się na żadnym fundamencie. One nadają mi znamiona rzeczywistego istnienia, same jednak, przez swą przygodność, skazane są na zagładę. A kiedy znikną na dobre, zostanie ze mnie tylko nagość, pustka i próżnia, które powiedzą mi, że jestem jedną wielką pomyłką.
Tak więc jest tylko jeden problem, od którego zależą moje istnienie, mój pokój wewnętrzny i moje szczęście. Problem ten to odkryć samego siebie, odkrywając Boga. Jeśli Go znajdę, znajdę siebie, a jeśli odnajdę moje prawdziwe ,ja”, odnajdę także i Jego.
(Aby odnaleźć, 70-71)
* * * *
Ogrzewa nas ogień – nie dym. Przez morze przenosi nas okręt, nie kołysanie okrętu. Dlatego też tego, kim jesteśmy, należy szukać w niewidzialnych głębiach naszego istnienia, nie zaś w naszym zewnętrznym odbiciu widocznym w naszych zewnętrznych czynach. Musimy odnaleźć nasze prawdziwe „ja” nie w pianie, którą rodzi oddziaływanie naszego bytu na byty wokół nas, lecz w naszej duszy, będącej zasadą wszystkich naszych czynów.
(Aby odnaleźć, 55)
* * * *
Dociągam do pięćdziesiątki i coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że każdy dodatkowy dzień to po prostu darmo dany dar, i dlatego odprężam się i zapominam o przeszłości i przyszłości. „Ja”, które idzie z jednego dnia w kolejny, nie jest ważnym „ja”, a jego przyszłość ma niewielkie znaczenie. A to głębsze „ja” jest w wiecznej teraźniejszości. Jeśli któregoś dnia otworzą się drzwi z jednej rzeczywistości do drugiej, wówczas „ja” (kimkolwiek ono jest) będzie tym uradowane. Nie żałuję niczego z wyjątkiem grzechów, które i tak zostały wybaczone, i zapominam o przeszłości i nie ekscytuję się zbytnio ani teraźniejszością, ani przyszłością. […] (Życie w listach, 131)
* * * *
Czasem wezwanie do duchowej wolności i samotności może pojawić się w naszym życiu pod postacią upokarzającej choroby lub kalectwa. Kalectwo lub ułomności może samo stać się wolnością w takim stopniu, w jakim całkowicie upokarza całego człowieka. Nie mamy jednak odwagi dostrzec tego faktu lub przyznać się do niego i w ten sposób pozbawiamy siebie tej radości. Jak dobry był i jest dla nas Bóg, a my ciągle jesteśmy niewdzięczni.
(Aby odnaleźć, 65)
* * * *
Tylko ten, kto musiał zmierzyć się z rozpaczą, jest rzeczywiście świadom tego, że potrzebuje miłosierdzia. Ci, którzy nie potrzebują miłosierdzia, nigdy go nie szukają. Lepiej znaleźć Boga na progu rozpaczy, niż ryzykować życie w błogim samozadowoleniu, nigdy nie odczuwając potrzeby dostąpienia przebaczenia. (Aby odnaleźć, 20)
* * * *
Jest coś w głębi naszego bytu, co domaga się pełni i dopełnienia. Stworzeni do życia wiecznego, zostaliśmy tym samym stworzeni do aktu, który gromadzi w sobie wszystkie moce i zdolności naszego bytu, ofiarując je równocześnie i na zawsze Bogu. Ślepy instynkt duchowy, który podpowiada nam, że nasze życie posiada szczególną wagę i cel, i który przynagla nas do tego, byśmy znaleźli swoje powołanie, pragnie tym samym przygotować nas do podjęcia decyzji poświęcenia się w sposób nieodwołalny temu właśnie celowi. Jeśli człowiek traci poczucie przeznaczenia i celu, do którego został powołany, i odrzuca nadzieję na posiadanie jakiegokolwiek powołania w życiu – to albo już stracił wszelką nadzieję na szczęście, albo wkroczył na taką tajemniczą drogę powołania, którą rozumie jedynie Bóg.
(Aby odnaleźć, 20-21)
* * * *
Bóg jest w sposób niewidoczny obecny u podstawy naszego istnienia; nasza wiara i miłość wiążą nas z Nim, lecz pozostaje On zakryty przed pełnym arogancji spojrzeniem naszego dociekliwego umysłu pragnącego pochwycić Go i posiąść na stałe w akcie poznania, który dawałby nam w ł a d z ę n a d N i m. W rzeczywistości absurdalne i niemożliwe jest starać się pojąć Boga jako przedmiot, który nasz umysł byłby w stanie uchwycić i zrozumieć.
(Aby odnaleźć, 30)
* * * *
Milczenie w naszym życiu nie jest celem samo w sobie. Jest nam zadane, by służyć czemuś innemu. Milczenie jest matką mowy. Życie w milczeniu ma służyć ostatecznej deklaracji, którą można wyrazić w słowach, opowiedzeniu się za wszystkim, dla czego żyjemy. Życie i śmierć, słowa i milczenie, dane są nam ze względu na Chrystusa. W Chrystusie umieramy dla ciała i żyjemy dla Ducha. W Nim umieramy dla złudzeń i żyjemy dla prawdy. Mówimy po to, by Go wyznawać, i milczymy po to, by Go rozważać i wejść głębiej w Jego milczenie będące równocześnie milczeniem śmierci i wiecznego życia – milczeniem Wielkiego Piątku i pokoju wielkanocnego poranka.
(Aby odnaleźć, 55)
* * * *
Kontemplacja jest również odpowiedzią na wezwanie:
na wezwanie przychodzące od Tego,
który woła bezgłośnie,
a jednocześnie przemawia we wszystkim, co jest,
który przede wszystkim przemawia w głębi mojego istnienia:
albowiem my sami jesteśmy Jego słowami.
Lecz jesteśmy słowami, które mają Mu odpowiedzieć,
które mają być Jego echem,
a nawet w pewien sposób mieścić Go w sobie
i być Jego znakiem.
Kontemplacja jest owym echem.
Jest głębokim oddźwiękiem
w najgłębszym centrum naszego ducha,
w którym nasze życie traci swój oddzielny głos
i współbrzmi z majestatem i miłosierdziem
Tego, który jest Ukryty i Żyjący (Siedem dni, 43)
* * * *
Chrystus, którego szukamy, jest wewnątrz nas,
w naszym wewnętrznym ja,
jest naszym wewnętrznym ja,
a jednak zawsze nieskończenie nas przerasta.
Chrystus sam w sobie jest w nas kimś nieznanym i niewidzialnym.
Idziemy za Nim,
odnajdujemy Go,
i wtedy musi On zniknąć,
zaś my musimy iść dalej bez Niego.
Dlaczego?
Ponieważ Jego bliskość jest jeszcze większa.
Staje się On mną samym. (Siedem dni, 79)
* * * *
Właśnie w głębokiej samotności
odnajduję łagodność, z którą mogę naprawdę kochać mych
braci.
Im bardziej jestem samotny,
tym więcej mam dla nich uczucia.
Jest to uczucie czyste
i wypełnione szacunkiem
dla samotności innych.
Samotność i milczenie
uczą mnie kochać mych braci
za to, czym są,
a nie za to, co mówią. (Siedem dni, 105)
* * * *
Jeśli pozwolę Chrystusowi używać mego serca, by kochał On
w nim moich braci i siostry,
odkryję wkrótce, iż Chrystus, kochający we mnie i przeze mnie,
ujawni samego siebie w moich braciach i siostrach.
Odkryję również, że miłość Chrystusa w moich braciach
i siostrach,
odwzajemniając mi miłością,
odsłania obraz i rzeczywistość Chrystusa w mojej duszy. (Siedem dni, 83)
* * * *
Cóż jest moją nową pustynią? Imię jej jest „współczucie”. Żadna pustynia nie jest tak straszliwa, tak piękna, tak sucha i tak owocna jak pustynia współczucia. Jest to jedyna naprawdę pustynia, która zakwita jak lilia. (Spotkania, 72)
* * * *
Dusze są jak wosk czekający na pieczęć.
Wosk, który stopniał w woli Boga,
może z łatwością przyjąć pieczęć swojej tożsamości,
prawdę, którą miał się stać.
Lecz wosk, który jest twardy, suchy, łamliwy i bez miłości,
nie przyjmie pieczęci:
gdyż pieczęć, zstępując na niego,
zmiażdży go na proch.
Dlatego też, jeśli spędzisz swoje życie
usiłując uciec od żaru ognia,
który ma zmiękczyć cię, byś stał się swym prawdziwym ja,
i jeśli będziesz próbował ochronić swoją substancję przed
stopnieniem w ogniu –
jak gdyby twoją prawdziwą tożsamością był stan twardego
wosku –
pieczęć w końcu spadnie na ciebie i cię skruszy.
Nie będziesz mógł przyjąć swe prawdziwe imię i oblicze,
zostaniesz zniszczony przez wydarzenie, które miało być
twoim spełnieniem. (Siedem dni, 70)
* * * *
Jeśli naprawdę chcemy modlitwy, musimy dać jej czas. Musimy zwolnić nasze dążenie do ludzkiego tempa i wtedy będziemy mieli czas słuchać. I jak tylko zaczniemy wsłuchiwać się w to, co się dzieje, rzeczy same zaczną nabierać kształtu. Lecz by to zrobić, musimy mieć nowe doświadczenie czasu… Powodem, dla którego nie dajemy sobie czasu, jest poczucie, iż musimy się ciągle poruszać. Jest to prawdziwa choroba. Dzisiaj czas jest towarem, zaś każdemu z nas oddany jest on w hipotekę. (…) Musimy podejść do pojęcia czasu w nowy sposób. Żyjemy w pełni czasu. Każdy moment jest właściwym, Bożym czasem, Jego kairosem. Cała sprawa sprowadza się do ofiarowania sobie w modlitwie szansy uświadomienia sobie, iż mamy to, czego szukamy. Nie musimy za tym gonić. To jest tutaj ciągle i jeśli damy sobie czas, będziemy mogli to rozpoznać. (Siedem dni, 44-45)
* * * *
Musi być taka pora dnia, kiedy ten, kto planuje, zapomina o swoich planach i postępuje tak, jak gdyby nie miał żadnych planów.
Musi być taka pora dnia, kiedy ten, do którego obowiązków należy mówienie, milknie. Jego umysł przestaje formułować zdania i twierdzenia, on zaś pyta sam siebie: „Czy miały one jakiekolwiek znaczenie?”
Musi być czas, kiedy człowiek modlitwy zaczyna się modlić tak, jakby to była jego pierwsza modlitwa w życiu; kiedy człowiek mocnych postanowień odsuwa na bok swoje postanowienia tak, jakby wszystkie zostały złamane, i zaczyna się uczyć innej mądrości: odróżniania słońca od księżyca, gwiazd od ciemności, morza od suchego lądu i nocnego nieba od grzbietu wzgórza. (Aby odnaleźć, 60-61)
* * * *
W technologii jest pewien poziomy postęp, w którym wyruszamy z jednego punktu, by dojść do innego i jeszcze następnego. Lecz nie jest to sposób, w jaki buduje się życie modlitwy. W modlitwie odkrywamy, że już coś mamy. Zaczynasz tam, gdzie jesteś i pogłębiasz to, co już masz, i uświadamiasz sobie, że jesteś już u celu. Wszystko już mamy, lecz nie jesteśmy tego świadomi i nie doświadczamy tego. Wszystko zostało nam dane w Chrystusie. Wszystko, czego potrzebujemy, to doświadczyć tego, co już mamy. (Siedem dni, 44)
* * * *
Samotność jest nie tylko czymś negatywnym. To nie tylko nieobecność ludzi. Prawdziwa samotność jest udziałem w samotności Boga, który jest we wszystkich rzeczach. Jego samotność to nie nieobecność w jakimś miejscu, ale metafizyczna transcendencja.
(Spotkania, 70-71)
* * * *
Samotności nie znajduje się przez poszukiwanie jej poza miejscem, gdzie mieszkasz, ale przez pozostanie wewnątrz. Samotność nie jest czymś, co spodziewasz się odnaleźć w przyszłości. Raczej jest to pogłębienie teraźniejszości, i jeśli nie będziesz szukał tego w teraźniejszości, nigdy tego nie znajdziesz. (Siedem dni, 29)
* * * *
W języku ojców monastycyzmu wszelka modlitwa, czytanie, medytacja i wszelkie czynności życia monastycznego mają na celu c z y s t o ś ć s e r c a, bezwarunkowe i dokonujące się w całkowitej pokorze poddanie się Bogu, całkowitą akceptację nas samych i naszej sytuacji jako Jego woli. Oznacza to wyrzeczenie się wszystkich fałszywych obrazów nas samych, wszystkich przesadnych ocen naszych zdolności, po to, by być posłusznym woli Boga, która przychodzi do nas w trudnych zadaniach, jakie stawia przed nami życie w swej wymagającej prawdzie. C z y s t o ś ć s e r c a jest zatem powiązana z nową tożsamością duchową – z „ja”, które rozpoznajemy w kontekście realiów będących wolą Boga; czystość serca to będąca wynikiem oświecenia świadomość nowego człowieka jako przeciwieństwo nieprzejrzystych i raczej niezasługujących na szacunek fantazji „starego człowieka”. (Aby odnaleźć, 67)
* * * *
Życie kontemplacyjne musi zapewniać pewną przestrzeń wolności, ciszy, w której mogą wydostać się na powierzchnię nowe możliwości i ujawnić się nowe, wykraczające poza zwykłą rutynę wybory. Powinno stworzyć nowe doświadczenie czasu, czasu nie jako namiastki, jako bezruchu, lecz jako temps vierge – nie pustki, którą trzeba wypełnić, ani nie nietkniętej jeszcze przestrzeni, którą trzeba podbić i pogwałcić, lecz przestrzeni, która może czerpać zadowolenie z własnych możliwości i nadziei, i z własnej obecności dla samej siebie. Nasza w ł a s n y czas. Zarazem jednak niezdominowany przez nasze własne ego i jego żądania. I dlatego otwarty na innych – czas cechujący się w s p ó ł c z u j ą c ą miłością – zakorzeniony w poczuciu wspólnego wszystkim złudzenia i krytycznym nastawieniem do tego złudzenia. (Aby odnaleźć, 59)
* * * *
Jeśli chodzi o życie duchowe: tym, czemu sprzeciwiam się w kwestii „życia duchowego” jest to, że jest to część, sekcja, oderwana tak, jakby to była całość. To aberracja odrywać naszą „modlitwę” itp. od reszty naszego istnienia, jakbyśmy byli czasami duchowi, a czasami nie. Jakbyśmy mieli się poddać uczuciu, że nieduchowe chwile to całkowita strata. Tak wcale nie jest i ponieważ jest to aberracja, powoduje ogromne ilości niepotrzebnego cierpienia.
Nasze „życie w Duchu” obejmuje wszystko, a przynajmniej powinno obejmować. Po pierwsze, jest to odpowiedź wiary przyjmującej słowo Boga nie tylko jako prawdę, w którą należy wierzyć, ale także jako dar życia, którym należy żyć w całkowitym poddaniu i czystym zaufaniu. Następnie, implikuje to wierność i posłuszeństwo, ale całkowitą wierność i całkowite posłuszeństwo. Z chwilą, kiedy jestem posłuszny Bogu we wszystkim, gdzie jest moje „życie duchowe”? Poszło sobie, nie ma życia duchowego, jest tylko Bóg i Jego słowo i moja całkowita odpowiedź […]. (Życie w listach, 215-216)
* * * *
Musimy nauczyć się uświadamiać sobie,
że miłość Boga widzi nas w każdej sytuacji,
i szuka naszego dobra.
Jego niezgłębiona miłość szuka naszego przebudzenia.
(Siedem dni, 107)
* * * *
Prawdziwą podróżą naszego życia jest podróż wewnętrzna: jest ona sprawą wzrastania, pogłębiania, i coraz większego poddawania się twórczemu działaniu miłości i łaski w naszych sercach. (Siedem dni, 31)
* * * *
Całe nasze zbawienie zaczyna się na poziomie rzeczy powszednich, naturalnych i zwykłych.
(Siedem dni, 93)
* * * *
Nie chcemy być cały czas nowicjuszami w modlitwie. Musimy jednak wiedzieć jedno: aż do końca życia będziemy tylko nowicjuszami. (Aby odnaleźć, 67)
* * * *
Każdej minuty życie zaczyna się na nowo. Amen. (Aby odnaleźć, 59)
* * * *
Przytoczone fragmenty pochodzą z:
Esteher de Waal, Siedem dni z Thomasem Mertonem, Wydawnictwo WAM, Kraków 1997.
Henri J. M. Nouwen, Spotkania z Mertonem, Wydawnictwo WAM, Kraków 2005.
Thomas Merton, Życie w listach, W drodze, Poznań 2011.
Thomas Merton, Aby odnaleźć Boga. Antologia, W drodze, Poznań 2012.
„Orędzie kontemplatyków do świata”
Thomas Merton OCSO
Dom Francis Decroix, opat zakonu cystersów we Frattocchie, niedaleko Rzymu, został poproszony w roku 1967 przez Pawła VI o „orędzie kontemplatyków dla świata”. Papież zasugerował, że Thomas Merton mógłby być jednym z mnichów, do których można skierować prośbę o napisanie takiego orędzia. Dom Francis, zgodnie z prośbą papieża, w liście z 14 sierpnia poprosił o taki tekst do końca miesiąca. Merton napisał swój tekst 21 sierpnia, tego samego dnia, kiedy otrzymał list od opata. Wysłał go następnego dnia, dołączając do niego dodatkowe oświadczenie.
21 sierpnia 1967
Tego ranka otrzymałem Twój list z 14 sierpnia i zdaję sobie sprawę, że muszę odpowiedzieć na niego natychmiast, po to, by otrzymać od Ciebie odpowiedź przed końcem miesiąca. To nie zostawia mi czasu na myślenie i planowanie, i stąd muszę pisać szybko i spontanicznie. Muszę także pisać bezpośrednio i prosto, mówiąc dokładnie to, co myślę, i nie udając, że ogłaszam jakieś wspaniałe orędzie, które w rzeczywistości nie jest moje. Powiem, co potrafię. Nie jest tego dużo […].
[…] postaram się powiedzieć własnymi słowami, co osobiście, jako jednostka, muszę powiedzieć i zazwyczaj mówię mojemu bratu, który jest w świecie i który coraz częściej przychodzi do mnie ze swymi ranami, które często okazują się także być moimi. Ojciec Święty może być dobrym samarytaninem, lecz ja sam i mój brat w świecie, jesteśmy jedynie dwiema osobami, które wpadły w ręce zbójców i starają się zrobić, co w ich mocy, by wydostać siebie nawzajem z przydrożnego rowu.
Dlatego to, co piszę tutaj, piszę jako grzesznik do innego grzesznika i w żadnym sensie nie wypowiem się oficjalnie w imieniu „zakonu monastycznego” razem z jego zasługami, prestiżem i tradycją.
Przypuśćmy, że orędzie tak zwanego kontemplatyka do tak zwanego człowieka żyjącego w świecie może wyglądać tak:
Mój drogi bracie, przede wszystkim przepraszam Cię za to, że zwracam się do Ciebie, kiedy Ty nie zwróciłeś się do mnie i w rzeczywistości o nic mnie nie prosiłeś. I przepraszam Cię za to, że znajduję się za wysokim murem, czego Ty nie rozumiesz. Ten wysoki mur to dla Ciebie problem i być może problem także dla mnie. O, mój bracie! Być może pytasz mnie, dlaczego przebywam za nim, kierując się posłuszeństwem? Być może nie zadowala Cię już dłużej odpowiedź, iż przebywając za tym murem, mam ciszę, czas na refleksję, spokój serca. Być może pytasz mnie, jakie mam prawo do tego pokoju i ciszy, kiedy niektórzy socjologowie oszacowali, że jeszcze za czasu życia naszego młodszego pokolenia własny pokój będzie niesłychanym luksusem. Nie mam zadowalającej odpowiedzi: prawdą jest, jak mówi muzułmańskie przysłowie, że „kura nie znosi jaj na targu”. Prawdą jest, że kiedy przyszedłem do tego klasztoru, w którym jestem, przyszedłem w akcie buntu przeciwko bezsensownemu zamętowi życia, w którym było tyle działania, tyle ruchu, tyle bezużytecznego mówienia, tyle powierzchownej i niepotrzebnej stymulacji, że nie wiedziałem, kim byłem. Nie zmienia to tego, że moja ucieczka od świata nie jest wymówką skierowaną do Ciebie, który pozostajesz w świecie, nie mam prawa odrzucać świata w wyłącznie negatywny sposób, ponieważ jeśli tak zrobię, moja ucieczka nie doprowadzi mnie do prawdy i do Boga, lecz do osobistej, aczkolwiek bez wątpienia pobożnej iluzji.
Czy mogę Ci powiedzieć, że znalazłem odpowiedzi na pytania, które dręczą człowieka naszych czasów? Nie wiem, czy znalazłem odpowiedzi. Kiedy na początku zostałem mnichem, tak, byłem bardziej pewny „odpowiedzi”. Kiedy jednak dorastałem w życiu monastycznym i postępowałem dalej w samotności, stałem się świadom tego, że zacząłem dopiero szukać pytań. A jakie są te pytania? Czy człowiek potrafi nadać sens swemu istnieniu? Czy człowiek potrafi uczciwie nadać swojemu życiu znaczenie, przyjmując jedynie pewien zestaw wyjaśnień, które udają, że mówią mu, dlaczego świat się zaczął i gdzie się skończy, dlaczego jest zło i co jest konieczne do dobrego życia? Mój bracie, być może w mojej samotności stałem się w pewnym sensie poszukiwaczem dla Ciebie, poszukiwaczem na terenach, których nie jesteś w stanie zwiedzić – chyba że w towarzystwie swego psychoterapeuty. Zostałem wezwany, by badać pustynny obszar ludzkiego serca, gdzie nie wystarczają już wyjaśnienia i gdzie człowiek uczy się, że liczy się jedynie doświadczenie. Jałowa, skalista, mroczna kraina duszy, czasami rozświetlana dziwnymi ogniami, których ludzie się boją, i zaludniana widmami, których ludzie starannie unikają, z wyjątkiem swoich koszmarów. Na tym to terenie nauczyłem się, że człowiek nie może prawdziwie znać nadziei, jeśli wpierw się nie dowie, jak bardzo nadzieja podobna jest do rozpaczy. Język chrześcijaństwa mówi to od wieków w innych, bardziej zawoalowanych terminach. Jednak język chrześcijaństwa stał się tak zużyty i nadużyty, że czasami człowiek mu nie ufa; nie wiesz, czy za słowem „Krzyż” stoi doświadczenie łaski i zbawienia, czy tylko groźba kary. Jeśli moje słowo cokolwiek dla Ciebie znaczy, mogę Ci powiedzieć, że doświadczyłem Krzyża, który oznacza miłosierdzie, a nie okrucieństwo, prawdę, a nie oszustwo: tego, że prawda i miłość Jezusa są rzeczywiście prawdziwą dobrą nowiną, lecz w naszych czasach dochodzi ona do głosu w dziwnych miejscach. I być może dochodzi do głosu bardziej w Tobie niż we mnie; może Chrystus jest bliżej Ciebie, niż jest On bliżej mnie; mówię to bez wstydu lub poczucia winy, ponieważ nauczyłem się radować z tego powodu, że Jezus jest w świecie w ludziach, którzy Go nie znają, że działa w nich, kiedy uważają, że są daleko od Niego, jest moją radością, że mogę Ci powiedzieć, byś miał nadzieję, chociaż możesz myśleć, że spośród wszystkich ludzi, dla Ciebie nadzieja jest niemożliwa. Miej nadzieję nie dlatego, że sądzisz, iż możesz być dobry, lecz dlatego, że Bóg kocha nas niezależnie od naszych zasług i cokolwiek dobrego w nas, pochodzi z Jego miłości, nie z naszego własnego działania. Miej nadzieję, ponieważ Jezus jest z biednymi i wyrzutkami i być może pogardzanymi, nawet przez tych, którzy powinni ich szukać i troszczyć się o nich z największą miłością, ponieważ działają w imię Boga […]. Nikt na ziemi nie ma powodu, by tracić nadzieję, gdy idzie o Jezusa, ponieważ Jezus kocha człowieka, kocha go w jego grzechu i my także musimy kochać człowieka w jego grzechu.
Bóg nie jest „problemem” i my, którzy żyjemy życiem kontemplacyjnym, nauczyliśmy się przez doświadczenie, że nie można poznać Boga dopóty, dopóki człowiek stara się rozwiązać „problem Boga”. Starać się rozwiązać problem Boga to starać się zobaczyć własne oczy. Nie można zobaczyć własnych oczu, ponieważ za ich pomocą widzimy, a Bóg jest światłem, dzięki któremu widzimy – dzięki któremu widzimy nie wyraźnie zdefiniowany „przedmiot” zwany Bogiem, lecz wszystko inne w Niewidzialnym. Bóg jest zatem Widzącym i Widzeniem, lecz na ziemi nie jest widziany. W niebie jest Widzącym, Widzeniem i Widzianym. Bóg szuka siebie w nas, a jałowość i smutek naszego serca jest smutkiem Boga, który nie jest znany w nas, który nie potrafi odnaleźć siebie w nas, ponieważ nie mamy odwagi, by wierzyć bądź ufać niewiarygodnej prawdzie, że On mógłby żyć w nas i żyć tam, ponieważ taki jest Jego wybór i upodobanie. Jednak w rzeczy samej istniejemy jedynie po to, aby być miejscem, które wybrał na swoją obecność, swoje objawienie się w świecie, swoją epifanię. My jednak sprawiamy, że to wszystko staje się mroczne i niechlubne, ponieważ nie potrafimy w to wierzyć, nie chcemy w to wierzyć. Rzecz nie w tym, że nienawidzimy Boga, raczej nienawidzimy siebie, popadamy w rozpacz z naszego powodu; gdybyśmy któregoś razu zaczęli uświadamiać sobie, pokornie, lecz prawdziwie, rzeczywistą wartość naszego własnego „ja”, ujrzelibyśmy, że ta wartość jest znakiem Boga w naszym istnieniu, podpisem Boga na naszym istnieniu. Na szczęście miłość bliźniego, jaką ma do nas nasz bliźni, dana jest po to, byśmy mogli to sobie uświadomić. Albowiem miłość naszego brata, naszej siostry, ukochanej przez nas osoby, naszej żony, naszego dziecka, jest po to, byśmy ujrzeli tak wyraźnie, jak sam Bóg, że jesteśmy dobrzy. To właśnie miłość osoby, która nas kocha, moich braci lub mojego dziecka dostrzega we mnie Boga, czyni Boga wiarygodnym dla mnie we mnie samym. I to właśnie moja miłość do osoby, którą kocham, do mojego dziecka, mojego brata, daje mi zdolność do tego, by pokazać mu lub jej Boga w nim lub w niej samej. Miłość jest epifanią Boga w naszym ubóstwie. Życie kontemplacyjne jest zatem szukaniem pokoju nie w abstrakcyjnym wykluczeniu całej zewnętrznej rzeczywistości, nie w jałowym, negatywnym zamknięciu zmysłów na świat, lecz w otwartości miłości. Zaczyna się ono od akceptacji mojego własnego „ja” w moim ubóstwie i byciu blisko rozpaczy po to, by rozpoznać, że tam, gdzie jest Bóg, nie może być żadnej rozpaczy, a Bóg jest we mnie, nawet jeśli doświadczam rozpaczy. Że nic nie może zmienić miłości Boga do mnie, gdyż samo moje istnienie jest znakiem, że Bóg mnie kocha, a obecność Jego miłości stwarza mnie i podtrzymuje. Nie ma także żadnej potrzeby, by rozumieć, jak to możliwe, wyjaśniać to lub rozwiązywać problemy, jakie zdaje się to powodować. Albowiem w naszych sercach i u samej podstawy naszego istnienia jest naturalna pewność współistniejąca z samą naszą egzystencją; pewność, która mówi, że tak dalece, jak istniejemy, jesteśmy przenikani na wskroś poczuciem i rzeczywistością Boga, nawet jeśli mielibyśmy być całkowicie niezdolni, by w to uwierzyć lub tego doświadczyć w kategoriach filozoficznych, a nawet religijnych.
O, mój bracie, kontemplatyk to nie człowiek, który posiada ognistą wizję cherubinów niosących Boga w ich wyimaginowanym rydwanie, lecz po prostu ten, kto zaryzykował i postanowił zapuścić się umysłem w pustynię poza granice języka i poza idee, gdzie spotyka się Boga w na- ’ gości czystej ufności, innymi słowy, w poddaniu naszego ubóstwa i nie- pełności po to, by nie skupiać umysłu kurczowo na nas samych, jak gdyby myślenie miało sprawić, że istniejemy. Orędzie nadziei, które zatem proponuje Tobie, bracie, kontemplatyk, nie mówi, że musisz przebić się przez dżunglę języka i problemy otaczające dzisiaj Boga, lecz że niezależnie od tego, czy to rozumiesz, czy nie, Bóg kocha Cię, jest obecny w Tobie, żyje w Tobie, zamieszkuje w Tobie, woła Cię, zbawia Cię i proponuje Ci zrozumienie i światło, których nie da się porównać z czymkolwiek, co znalazłeś w książkach lub usłyszałeś w kazaniach. Kontemplatyk nie ma Ci nic do powiedzenia, poza tym, że chce Ci dodać otuchy i powiedzieć, że jeśli ośmielisz się zgłębić własne milczenie i zaryzykować podzielenie się tą samotnością z drugim, samotnym człowiekiem, który szuka Boga przez Ciebie, wówczas prawdziwie odkryjesz światło i zdolność zrozumienia, co jest poza słowami i poza wyjaśnieniami, ponieważ jest to zbyt blisko, by móc to wyjaśnić; jest to intymna jedność w głębi Twego własnego serca, ducha Boga i Twojego własnego, sekretnego, najgłębszego „ja” tak, że Ty i On jesteście prawdziwie Jednym Duchem. Kocham Cię, w Chrystusie.
Tekst pochodzi z książki Thomasa Mertona, Życie w listach (Poznań 2011). Opublikowany za zgodą wydawnictwa „W drodze”. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Milczenie pustyni
George A. Maloney SJ
Nie może być prawdziwego wzrastania w głębszej modlitwie i jedności z Bogiem bez milczenia na wszystkich poziomach naszej istoty – fizycznym, psychicznym i duchowym. Milczenie, zwłaszcza na poziomie duchowym, staje się wewnętrznym ubóstwem ducha, które Jezus błogosławił, mówiąc, że do ubogich w duchu należy królestwo niebieskie (zob. Mt 5, 3). Ubóstwo ducha to tyle, co życie na co dzień w stanie prawdy, który nazywamy pokorą. Duch objawia nam, gdy poniechamy wszelkiego swojego panowania nad Bogiem i nad pożądanym przez nas kształtem naszego życia, jak powinniśmy żyć w Bogu, który jest dla nas wszystkim. Osiągamy wówczas pełnię swojego prawdziwego „ja” w Jego miłości.
Karl Rahner pisze, co się dzieje, gdy zachowujemy milczenie:
„Jeżeli zachowujemy milczenie, jeżeli przebaczamy, jeżeli bez nagrody oddajemy się całym sercem i wyrzekamy się samych siebie, to sięgamy ku bezgraniczności, która przekracza wszelkie granice, jakie da się wyznaczyć, i która nie ma nazwy. Sięgamy ku świętej tajemnicy, która przenika nasze życie i stanowi jego podstawę. Mamy do czynienia z Bogiem”.
Bóg mówi swoje Słowo, które jest światłem, objawieniem, mową i znaczeniem, do tych, co dostrajają się do Niego, gdy w milczeniu wypowiada to Słowo. Mamy trwać w pełnym grozy oczekiwaniu na Boży niezasłużony dar Jego Słowa, które wypowiada, gdy oddajemy siebie Jego tajemniczemu darowi miłości. Zrozumieć ten podstawowy paradoks polegający na tym, że słuchamy Boga, który milczy, widzimy Go, nie widząc, oznacza zrozumieć swój ruch w stosunku do Boga jako przechodzenie od wiedzy do miłości.
Jeżeli ulegasz przemianie wewnętrznej i przyjmujesz otaczające Cię milczenie jako coś odległego, lecz obecnego, jeżeli przyjmujesz swoją pokorę i ubóstwo jako element swojej prawdziwej istoty, jeżeli przyjmujesz obecność Boga, która kocha Cię i uzdrawia, to znaczy, że żyjesz wiarą. To w sercu ogarniętym milczeniem uczysz się poznawać, że Bóg jest Bogiem, i uczysz się kochać Go jako swojego Ojca.
Milczenia a kontemplacja
Prawdziwa kontemplacja to w ostatecznym rozrachunku słuchanie w uległej miłości Słowa Bożego. Słowo to przemawia z głębi naszej istoty i w okolicznościach naszego codziennego życia. Nie może jednak być prawdziwego słuchania w miłości bez głębokiego milczenia. Milczenie jest w naszym współczesnym życiu jednym z artykułów pierwszej potrzeby. Nie możemy go jednak kupić. To prawda, że bogatych stać na to, by kupić sobie odosobnienie od tłumów na swoich prywatnych posiadłościach, z dala od hałasu i kurzu miejskiego. Milczenie jednak to coś więcej niż sam tylko brak hałasu.
Czy byłeś kiedyś w cichym lesie, gdzie słychać tylko lekki wietrzyk wiejący wśród sosen albo odzywający się od czasu do czasu głos ptaka? Jednak w Twoim wnętrzu mogło być wiele hałasu. Zmagałeś się psychicznie z jakimś problemem i nie miałeś w sobie wewnętrznego pokoju. Mogłeś też odczuwać wewnętrzny pokój pośród wielkiego hałasu zewnętrznego, na przykład jadąc metrem albo lecąc samolotem. Milczenie to było jak uspokajająca, twórcza siła, wypływająca z Twojego wnętrza. To tego rodzaju milczenia tak rozpaczliwie potrzebuje świat dzisiaj.
Poeta Henry Longfellow ujął to wewnętrzne milczenie jako wewnętrzną ciszę:
„Pracujmy więc ciężko dla wewnętrznej ciszy –
Dla wewnętrznej ciszy i wewnętrznego uzdrowienia;
Doskonałego milczenia, gdy usta i serce
Są cicho i nie ma już w nas własnych
Myśli niedoskonałych i próżnych opinii,
Lecz Jedyny w nas mówi, a my czekamy
w prostocie serca, by poznać
Jego wolę i w milczeniu ducha
Czynić Jego wolę i tylko ją czynić.”
Lęk przed samotnością
Aby zagłębić się we własne wnętrze, musimy zachować milczenie. Najtrudniej jest nam jednak o dyscyplinę. Opieramy się jej na każdym kroku. Zrobimy niemal wszystko, by „pozostać” na powierzchni, panując nad swoim życiem za pomocą władz dyskursywnych. Mamy możliwość ukształtowania każdej sytuacji według własnej oceny, zgodnie z własnym upodobaniem. Możemy naprawdę stworzyć swój własny świat. Wiele razy błędnie nazywamy to swoją władzą „twórczą”!
W rzeczywistości może to być nasza władza gubienia siebie i odsuwania od siebie procesu, dzięki któremu stajemy się uzdrowioną, zintegrowaną osobą, zasługującą na to miano, a także osobą, którą Bóg zna jako nas właśnie, gdy z głębi naszej istoty wzywa nas po imieniu (zob. Iz 43, 1). Po mistrzowsku unikamy konfrontacji z rzeczywistą osobą, jaką jesteśmy. Możemy grać w różne gry, zakładać maski, rozpraszają nas słowa i wartości, jakimi żyją ludzie wokół nas. Możemy nawet zająć się „odmawianiem” modlitw albo w tak zwanej „modlitwie milczenia” możemy nie chcieć zachować prawdziwego milczenia, by spojrzeć na swoje wewnętrzne uczucia. Nie patrzymy zarazem na światło i ciemność, które zmagają się z sobą, by nas posiąść. Dopóki dajemy się wciągać w takie gry, boimy się milczeć i być sam na sam z Bogiem. Boimy się spojrzeć do swego wnętrza i uczciwie poprosić o uzdrowienie Transcendentnego Boga, widząc, dzięki autentycznej samowiedzy, co trzeba uświęcić i przemienić.
Carl Gustav Jung omawia trudności, jakie pociąga za sobą opamiętanie się, ponieważ boimy się życia bardziej świadomego.
„Jest to akt opamiętania się, chwila, kiedy zbiera się chaotycznie rozrzucone, nigdy nie połączone z sobą elementy, to moment rozprawy z sobą samym, rozprawy wszczętej gwoli pełnego uświadomienia. […] Ten moment zastanowienia się nad sobą samym jest jednak, dla nieświadomego przeważnie człowieka, czymś nader trudnym, budzącym sprzeciw. Już sama natura ludzka wzdraga się przed procesem uświadomienia […].
Nie można dać czegoś, czego się nie ma. Kto zatem jest w stanie złożyć siebie w ofierze, czyli odsunąć egoistyczne roszczenie, ten musi takie roszczenie mieć; innymi słowy: musi zdawać sobie sprawę z tego, że takie roszczenie w nim zakiełkowało – musi to sobie uświadomić. […] Ofiarowując, człowiek dowodzi, że posiada samego siebie, ponieważ „ofiarować” nie znaczy „dać sobie zabrać” – jest to świadome, związane z aktem woli odstąpienie, czym dowodzimy, że dysponujemy sobą, czyli własnym »ja«”.
(C. G. Jung, Symbol przemiany w mszy, przeł. R. Reszke, Sen, Warszawa 1992, s. 84-85, 78)
Milczenie Boga
Aby zrozumieć twórczą moc, jaka kryje się w milczeniu, musimy zrozumieć trochę milczenie samego Boga. Dzisiaj niektórzy teologowie, kierując się psychiatrią głębi, mówią nie tylko o świetle Boga, lecz także o ciemności w Nim. U podstaw mocy stwórczej, powoływania do istnienia czegoś z niczego albo z chaosu, musi leżeć konfrontacja z tym, co nieokreślone, z obszarem ciemności.
Pierwszy list św. Jana określa Boga jako światłość i powiada, że nie ma w Nim ciemności. Jednak św. Jan dalej w tym samym liście mówi nam, że Bóg jest miłością. Bóg jest miłością, a milczenie jest doskonałym porozumieniem Ojca i Syna przez Ducha Świętego. W każdej relacji miłości konieczny jest element kenozy, czyli ogołocenia. Słowo kenoza używane przez św. Pawła znaczy, że Bóg wychodzi naprzeciw swojemu Synowi, wylewając na Syna wszystko, czym jest. Jezus Chrystus ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi, […] stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 7-8).
Bóg nie potrzebuje różnorodności i rozmaitości, by wyrazić swoją odwieczną ciągłość w miłości. On kocha i wylewa Siebie całkowicie w swoim jednym Słowie i to jedno Słowo otrzymuje pełnię Ojca w milczeniu jednego Słowa. Św. Paweł pisze: W Nim bowiem mieszka cała Pełnia: Bóstwo, na sposób ciała (Kol 2, 9).
Bóg nie tylko mówi swoje Słowo w milczeniu od wieków bez jakiejkolwiek przerwy, lecz również słyszy to Słowo w doskonałym milczeniu jako echo swojego własnego odzwierciedlonego piękna miłości. Poprzez milczące tchnienie miłości, którym jest Duch Święty, łączący Boga Ojca z Jego Synem, Ojciec Niebieski słyszy swoje Słowo nieustannie do Niego powracające. Słowo to powraca w doskonałym, wiecznym „tak” całkowitej, oddającej się miłości, którą znowu jest Duch Święty.
Twórcze milczenie Boże w naturze
Poprzez jedno Słowo Boże, jak pisze św. Jan w Prologu do swojej Ewangelii, całe stworzenie zostało powołane do istnienia. Góry i oceany, ptaki i zwierzęta, kwiaty i ziarna wysypały się w wielkiej obfitości spod palców Stwórcy – a wszystko to stało się w milczeniu. Gdy udaje nam się wydostać ze swoich zabieganych, rozdrobnionych światów, które pociągają nas w tak wielu kierunkach, budząc frustracje i lęki, i wkroczyć w milczenie Boga, jakie odnajdujemy w całej pierwotnej naturze, wówczas otwieramy się na głębokie uzdrowienie. Gdy wkraczasz w pierwotne nieskończone t e r a z Bożego spokoju, wkraczasz w etap b y c i a. Nie jest to stan bierności ani bezczynności. Nie poddaje się on pragmatycznym opisom. To tu życie i miłość zlewają się w tym samym doświadczeniu.
Jeżeli chcemy spotkać Boga na głębszym poziomie porozumiewania się niż poziom pojęciowy, musimy nauczyć się wkraczać w pełne spokoju milczenie Boga. Musimy nauczyć się korzystać z bogactwa samotności, jakie świat fizyczny ma nam do zaoferowania. To w takiej sytuacji Pascal zawołał: „Wieczne milczenie tych bezgranicznych przestrzeni budzi grozę w mej duszy”. W takich razach, gdy zaczynamy słyszeć miłość i piękno Boga, wylewające się w Jego milczeniu w całej naturze, możemy modlić się wraz z św. Augustynem:
„I niebo, i ziemia, i wszystko, co one zawierają, ze wszystkich stron wołają do mnie, abym Cię miłował. To orędzie stale rozbrzmiewa, zwrócone do wszystkich ludzi; nie mają więc żadnej wymówki”.
(Święty Austysn, Wyznania, przeł. Z. Kubiak, PAX, Warszawa 1978, s. 179)
Boże energie pulsują w całej naturze ożywionej – roślinach, drzewach, ptakach i zwierzętach, które wołają nieustannie do nas, hałaśliwych pielgrzymów na drogach życia: „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Gdy zaczynamy milczeć, odkrywamy, że Bóg jest naszym Bogiem, jak powiada psalmista (Ps 48 (47), 15). Bóg działa skutecznie w całej naturze, a cel swój osiąga w milczeniu. Jak cichutko porusza się motyl, mówiąc nam o Bogu, który kocha nas w milczeniu. Jakże cicho rośnie przez wieki olbrzymia sekwoja, wyciągając głowę ku swemu Stwórcy w milczącej czci i uwielbieniu.
Gdy dostrzegam, że moje życie zaczyna wypełniać chaotyczny ruch i zgiełk, usuwam się na pewną farmę w Georgii, gdzie kiedyś spędziłem trzy miesiące na modlitwie i pisaniu. Wieczorem doznawałem ukojenia i uzdrowienia, siedząc nad brzegiem jeziora i patrząc, jak słońce zachodzi za spokojne wody. Noc przynosiła pokój i odpoczynek całej naturze, a także mojemu wewnętrznemu „ja”. Ja i cała natura stanowiliśmy jedno w Źródle naszego wspólnego Stwórcy. Wczesny ranek przynosił żywą nadzieję w płomiennych kolorach mieniących się na rozsypanych po niebie chmurach. Ptaki zdawały się wykrzykiwać światu, by się obudził, ożył i napełnił ufną radością.
Chwile takie mogą być nieczęste dla mieszkańców miasta, musimy jednak znaleźć sposób na to, by czasem udać się w jakieś odosobnione miejsce i trochę wypocząć, jak zachęcał swoich uczniów Jezus (zob. Mk 6, 31). Dopiero w spokoju i ciszy możemy najpierw uświadomić sobie obecność Boga, a potem szczerze pozwolić Mu, by do nas mówił.
Choć chwile ucieczki na łono pierwotnej natury mogą być rzadkie w naszym miejskim życiu, powinniśmy nauczyć się odmieniać swoje „serca” i odnajdować Boga, który tchnie w milczeniu swoją uzdrawiającą miłością.
Milczące serce
Wszyscy jesteśmy stworzeniami Bożymi, uczynionymi na Jego obraz i podobieństwo (zob. Rdz 1, 26). W głębi, w samym środku Twojej najskrytszej istoty znajduje się centralne miejsce, które Pismo św. nazywa „sercem” człowieka. To tu Jezus kazał nam modlić się do naszego Ojca Niebieskiego:
„Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6, 6).
Jacąues-Benigne Bossuet we wzruszającym kazaniu pokazuje, że największa godność człowieka polega na posiadaniu duszy, która jest tchnieniem Boga, westchnieniem Bożego serca. Bóg tchnął w człowieka Ducha Świętego, by ustanowić dla niego niepowtarzalną żywą relację duch-Duch. „Nasza dusza jest także tchnieniem, westchnieniem płynącym z serca Bożego i Bóg czerpie z niego wielką przyjemność poza Sobą samym”.
Milczenie Boga pogłębia się i nasila bardziej, gdy łączy się On z Tobą, niż gdy działa w innych stworzeniach. Dając Siebie Tobie bardziej bezpośrednio w głębi Twojej istoty, w Twoim sercu, Bóg czyni to w milczeniu narodzin swojego Słowa przez płomienne spojrzenie Ducha Miłości. Jakże jednak musimy walczyć ze sobą, by zachować milczenie wobec milczącej miłości Boga! Pociąga to za sobą naszą rezygnację z własnego panowania nad swoim życiem. Musimy umrzeć dla swojego fałszywego „ja” po to, by odnaleźć swoje prawdziwe „ja” w Drugim, który przebywa w nas i jest nam bliski.
Nikos Kazantzakis tak pisze o decyzji, by poddać się Bogu: „Bóg jest ogniem, a ty musisz po nim chodzić […] tańczyć na nim. W tej chwili ogień staje się chłodną wodą. Nim jednak dojdziesz do tego momentu, co za walka, mój Boże, co za męka!”
Jest to walka o to, by wkroczyć w ciemność wiary, a tam – przyjąć milczącą obecność przebywającej w nas Trójcy Świętej. Św. Augustyn napomina nas: „Wejdź w siebie, to we wnętrzu człowieka znajduje się Prawda”. Gdy mamy odwagę przestać się bronić i zagłębić się w wewnętrzną ciemność, zyskujemy nowe doświadczenie – poznanie bez poznania. Oswoiwszy się trochę z modlitwą w milczeniu, bez słów i masek, uczymy się rezygnować z panowania nad sobą. Głębiej, spokojniej oddychamy psychicznie. Wydaje nam się, że dostaliśmy nowe, wewnętrzne oczy, które z miłością wpatrują się w Niego. W tym milczącym spojrzeniu poznajemy samych siebie w jedynej miłości Boga do nas. O wiele spokojniej słuchamy Boga, który komunikuje się z nami bez słów, obrazów czy jakichkolwiek form.
Nasza modlitwa w takim milczeniu przez pogłębienie wiary, którą wlał w nas Duch Święty, niesie z sobą wielki pokój, ponieważ dotykamy Boga, który pozostaje w samym środku naszej istoty. Nasza modlitwa jest teraz nie tyle czymś, co robimy, co raczej osiąganiem stanu istnienia. Jest to enstasis, stanie wewnątrz, modlitwa serca, która rozwija się w głębokim, wewnętrznym milczeniu. Stoję wobec Boga, w Jego świętej obecności, kochając Go bez słów ani obrazów. Jednak całość mojej istoty pozostaje w spokojnym stanie pełnego miłości oddania.
Milczenie – ciągły proces wzrastania
Milczenie ma wiele postaci. Istnieje cisza fizyczna zewnętrzna w stosunku do nas samych. Istnieje cisza fizyczna w naszym ciele – bezruch kończyn, milczenie języka. Istnieje też wiele postaci milczenia psychicznego – emocji, wyobraźni, pamięci, umysłu i woli. Największe jednak milczenie to milczenie naszego ducha, który łączy się z Duchem Bożym. „Serce rozmawia z sercem” w milczeniu, które jest językiem miłości oddającej siebie samego.
Jest to stan najbardziej rozwiniętej świadomości, wywołany wskutek zwiększonego wlania wiary, nadziei i miłości przez Ducha Świętego. To jedynie Duch Święty zapewnia nas, że jesteśmy zjednoczeni z Bogiem i naprawdę wzrastamy w większej miłującej jedności z Nim. To również Duch Święty przynosi owoce i daje nam swoje dary w naszych stosunkach z innymi. Nasze życie, teraz głębiej zakorzenione w tym, co ostateczne, odzwierciedla dokładniej niż na którymkolwiek wcześniejszym etapie wartość naszego życia modlitewnego.
Milczenie takie w naszym duchu jest darem Bożego Ducha miłości. Przebywający w nas Duch Święty uczy nas modlić się w głębi serca. „Miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5, 5). To przecież Bóg daje nam swojego Ducha Świętego (zob. 1 Tes 4, 8). Nasze ciało przez Jezusa Chrystusa stało się świątynią Ducha Świętego (zob. 1 Kor 6, 19).
Zupełnie nie jesteśmy w stanie modlić się do Boga w milczeniu, tak jak powinniśmy. Milczenie takie jest ciągłym procesem, w którym pozbywamy się panowania nad sobą samym i pozwalamy Duchowi Świętemu modlić się razem z nami. „Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami” (Rz 8, 26).
To Duch daje życie (J 6, 63). Odkupieńcze dzieło Chrystusa można ująć jako ciągły proces zachodzący w milczeniu naszych serc w głębokiej modlitwie. On wyzwala w nas Ducha, tak jak obiecał (zob. Łk 11, 13). Duch pozwala nam przekraczać ograniczenia w postaci słów i myśli o Bogu, byśmy przyjęli milczący język miłości. Jest to doświadczenie wykraczające poza wszystko, nad czym możemy zapanować albo co możemy zrobić swoimi ludzkimi siłami. Duch Jezusa posłany do naszych serc pozwala nam poznać Jego obecność i poddać się Jego miłości do Ojca i Syna (zob. J 14,17).
Wolność w duchu
Ten Duch przenika wszystko, nawet głębokości Ducha samego (1 Kor 2, 10). Uczy nas więc sam Boży Duch miłości, sprawiając, że stajemy się istotami „duchowymi”. Jeżeli w głębokiej modlitwie w milczeniu mamy dotknąć samej głębi Boga, może się to dokonać tylko przez Jego Ducha. „Podobnie i tego, co Boskie, nie zna nikt, tylko Duch Boży. Otóż myśmy nie otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który jest z Boga, dla poznania darów Bożych. A głosimy to […] pouczeni przez Ducha, przedkładając duchowe sprawy tym, którzy są z Ducha” (1 Kor 2, 11-13).
Kontemplować znaczy wykraczać poza swoje własne działanie, by poruszała nas wewnętrzna moc Ducha Świętego. Znaczy być ogarniętym przez strumień miłości Trójcy, Ojca, Syna i Ducha Świętego. W milczącej modlitwie serca – darze Ducha modlącego się w nas – wykraczamy poza uczucia, emocje, a nawet myśli. Duch jest tak niezwykle skuteczny, że czujemy, iż wszelkie nasze działania dokonywane za pomocą wyobrażeń lub rozumu mogą być tylko zgiełkiem, który zakłóca milczący przekaz od Boga w samym sercu naszej istoty.
Jeżeli czynię zgiełk, wypowiadając słowa i tworząc obrazy Boga, to ograniczam Jego wolność mówienia swojego Słowa, tak jak chce i kiedy chce. Gdy jesteśmy pogrążeni w głębokim milczeniu i pokornym poddaniu się Bogu, Duch Święty wyzwala nas, by Bóg mógł dawać nam Siebie z całkowitą wolnością i radością.
Milczenie – język najskrytszego „ja”
Zagłębiając się w milczeniu w swoje najskrytsze „ja”, nawiązujemy łączność z Bogiem uzdrowicielem. Dopóki żyjemy powierzchownie, rozpraszając się w zgiełku pośród świata o wciąż wzrastającej różnorodności, której towarzyszy bezsens, nie poznamy zdrowia ciała, duszy i ducha, których Bóg dla nas pragnie.
Wewnętrzne zdrowie przychodzi przez wyciszenie naszej odruchowej podatności na rozproszenia. Tak jak Maryja, Matka Boża, która otworzyła się przy Zwiastowaniu całkowicie na Ducha Świętego, jak zapisał to św. Łukasz w pierwszym rozdziale swojej Ewangelii, my również pozwalamy, by Słowo Boże rodziło się w głębi naszej istoty. Nasze „serce”, sam rdzeń naszej istoty, staje się łonem, które w ciszy i ciemności otrzymuje Słowo Boże. Ojciec Niebieski urzeczywistnia swoje Słowo w nas jeszcze delikatniej, jeszcze bardziej stopniowo.
Zasadnicza nauka chrześcijańska jest taka, że Bóg przez łaskę, swoje nie stworzone energie, jest obecny w nas. Jakże niewielu z nas jednak pragnie żyć w milczeniu stanowiącym środowisko i język, w którym dokonuje się ta łączność z Bogiem.
Brak nam dyscypliny i cierpliwości, niezbędnych, by troszczyć się o obecność Bożą w swojej podróży w głąb samych siebie. Cała dziedzina ascetyki, czyli podporządkowania naszej ogarniętej namiętnościami natury delikatnym poruszeniom Ducha Świętego, zakłada wagę milczenia jako niezbędnego przygotowania, jeżeli nasz duch ma osiągnąć doskonałą zgodność z Duchem Bożym.
Modlitwa jest słuchaniem, poddawaniem się Słowu Bożemu, które stale wypowiada przebywający w nas Ojciec przez swego Ducha. A milczenie jest językiem tego porozumiewania się. To wewnętrzne milczenie można też określić mianem „opamiętania się”. Oznacza ono wydobycie się ze swojego powszedniego rozproszenia i osiągnięcie „martwego punktu” uwagi, po to by mógł do nas mówić Bóg, tak jak tego pragnie.
Człowiek głębokiej modlitwy uczy się żyć w tym milczącym opamiętaniu się, skupieniu się na Bogu jako wewnętrznym ośrodku swojej istoty. To, co jeszcze oddziela nas od większego zjednoczenia z Bogiem, możemy wyeliminować, jeśli pokonamy w sobie zgiełk swojego stanu ograniczonej świadomości. Panujemy nad swoim życiem, pozwalając, by Bóg został w nim naszym przewodnikiem, gdy milczymy w swojej osłabionej kondycji.
Gdy osiągniemy ten stan wewnętrznego milczenia i opamiętania się, Duch Boży obdarza nas swego rodzaju wiedzą o Bogu, której zwyczajna świadomość nigdy by nam nie dała. Zmagając się z przeciwnościami i szukając po omacku w ciemności, zaczynamy „słyszeć” w milczeniu, widzieć „miłując, dążąc, na ślepo dostrzegając nagą istotę tylko Samego Boga”, jak pisze anonimowy autor Obłoku niewiedzy.
Milczenie jest językiem głębszej, wlanej modlitwy, którą Duch Święty daje biednym dzieciom Bożym, głodnym i spragnionym Słowa Bożego. W ostatecznym rozrachunku jest to zdolność do życia w tajemnicy. Ci, którzy wkraczają w tę tajemnicę, osiągają rzeczywistą łączność z Bogiem, głęboką miłość, pełne uzdrowienie i dojrzałość. Nieliczni są jednak gotowi zapłacić cenę za głębokie wejście w tajemnicę i pozostanie w niej. To Jezus, a nie Mojżesz, budzi Cię ze snu i pyta, czy chcesz wyjść z Egiptu. Będziesz jednak musiał przekroczyć Morze Czerwone i przez długi czas żyć na pustyni. Czy chcesz?
Fragment książki Manna na pustyni (Kraków 2010), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Czym jest modlitwa?
Tekst w tłumaczeniu….
Modlitwa Jezusowa
Teksty na temat Modlitwy Jezusowej
Teksty na temat modlitwy kontemplacyjnej
Polecamy:
www.modlitwa-jezusowa.pl
www.kristenmeditation.com
Modlitwa bycia (I)
Jacek Bolewski SJ
Copyright © 2007-2015 Prowincja Wielkopolsko-Mazowiecka Towarzystwa Jezusowego
Wszystkie prawa zastrzeżone
I. Wprowadzenie: Medytacja na Zachodzie
Nasze rozważania są poświęcone modlitwie, szczególnemu jej rodzajowi. Najpełniej określa ją tytułowe sformułowanie „modlitwa bycia”. Wymaga to wyjaśnienia, do którego przybliżamy się krok po kroku, wychodząc od innego określenia modlitwy – jako medytacji.
I.1. Moda na medytację
Medytacja stała się modna. Świadczy o tym nie tylko wielka liczba po święconych jej książek. Bardziej jeszcze aniżeli z książkowych tytułów i okładek słowo „medytacja” przyciąga z plakatów i ogłoszeń, rozwieszanych w miejscach najbardziej uczęszczanych naszych miast. Nawet u przechodniów, którzy nie wnikają w treść tych ogłoszeń, utrwalają się w pamięci pisane wielkimi literami słowa: MEDYTACJA, ewentualnie z dodatkiem innych jak TRANSCENDENTALNA, czy WSCHODNIA, czy ZEN… A kiedy wreszcie przechodzień zatrzyma się zaciekawiony i przeczyta resztę ogłoszenia, wtedy może się dowiedzieć o kursach i miejscach spotkań, gdzie wszystkim chętnym jest oferowane bliższe czy dalsze wtajemniczenie.
Moda na medytację przyszła do nas, jak wiele innych fenomenów, od strony Zachodu. Przytoczone hasła sygnalizują, że medytacja jest kojarzona z religiami Dalekiego Wschodu, zwłaszcza hinduizmu czy buddyzmu. Zainteresowanie Wschodem nie jest na Zachodzie nowe, datuje się od epoki oświecenia, gdy Europa zaczęła się odwracać od chrześcijaństwa, szukając innych postaci religii, bardziej „atrakcyjnych”. W intelektualnych kręgach modny był najpierw konfucjanizm, później filozofia hinduizmu, wreszcie buddyzm. Ten ostatni zyskał w minionym wieku wielką popularność w Stanach Zjednoczonych Ameryki, gdzie wydawało się zgoła, że zwłaszcza buddyzm zen odradza się w nowej postaci; znamienny był tytuł jednej z pozycji: „Zen – świt na Zachodzie”… (Philip Kapleau, Zen: Dawn in the West, 1979).Wschodni mistrzowie organizowali kursy medytacji, które wśród intelektualistów zachodnich cieszyły się wielkim uznaniem i stopniowo przeniosły się także do Europy. Pojawili się chrześcijańscy mistrzowie zen. Jednym z pierwszych był niemiecki jezuita Hugo Enomiya-Lassalle, który większość swego życia spędził jako misjonarz w Japonii, gdzie został uznany jako mistrz także przez buddystów i następnie prowadził kursy medytacyjne w różnych krajach Europy zachodniej, łącząc elementy buddyjskie i chrześcijańskie. Brałem udział w jego kursach w Niemczech, na przełomie lat 70. i 80. zeszłego wieku. Jedna z jego pierwszych prac nosi tytuł „Medytacja zen dla chrześcijan” (Wydawnictwo WAM, Kraków 2008; Zen – Meditation für Christen, Frankfurt am Main 1968).
Wszelka moda niesie z sobą ryzyko skupienia się na tym, co zewnętrzne, przemijające. Dlatego „modne” tendencje ciągle się zmieniają. Czy podobnie dzieje się z medytacją? Wydaje się, że w miarę upływu czasu rodzi się szansa, by pojmować ją coraz głębiej i lepiej, także dzięki spotkaniu wschodnich i zachodnich elementów. Przed powierzchownym rozumieniem ostrzegali już mistrzowie Wschodu. Jeden z nich, Gopi Kriszna, podczas spotkania z młodymi Niemcami tak odpowiedział na jedno z pytań dotyczących medytacji: „Im bardziej słucham Europejczyków mówiących o medytacji, tym bardziej czuję, że właściwie powinienem im odradzać jej uprawianie. Oni przecież nie rozumieją zupełnie, o co chodzi. Proszę poczytać w swoich świętych pismach, a znajdziecie to samo, co w na szych: Winieneś miłować twego bliźniego; winieneś miłować Boga; winieneś miłować twego bliźniego w Bogu. Wszystko inne jest zbyteczne. Nigdzie nie jest napisane: Winieneś medytować. Jeśli jednak chcesz miłować Boga i twego bliźniego, i odkryjesz wielką prawdę, że medytacja może tobie w tym pomóc, może się stać na tej drodze decydującą pomocą, wtedy winieneś medytować; jeśli zaś tego nie odkryjesz, winieneś ją zostawić w spokoju”.
Świadectwo hinduskiego mistrza odwołujące się do prawdy i praktyki chrześcijańskiej oznacza nie tylko: sens medytacji jest ostatecznie w tym, że prowadzi ona do wzrostu miłości Boga i bliźniego. Chodzi zarazem o rozproszenie różnych nieporozumień, do których „moda” na medytację stwarzała dodatkową okazję. Warto przyjrzeć się temu dokładniej.
I.2. Nieporozumienia co do medytacji
Najczęstszym może nieporozumieniem, spotykanym zwłaszcza u przeciwników „modnej” praktyki, jest zarzut, że medytacja stanowi ucieczkę od rzeczywistości. To prawda, że niektóre formy mogą sprawiać takie wrażenie. Ale podobny zarzut można by sformułować przeciwko wielu postaciom życia religijnego, które swoim stylem różnią się od tego, czym żyje większość… Z tego punktu widzenia „oderwaniem się” od rzeczywistości byłoby nie tylko życie zakonne, szczególnie w zgromadzeniach kontemplacyjnych; także wyjazd na rekolekcje czy dłuższy czas poświęcony modlitwie mógłby spotkać się z podobnymi zastrzeżeniami. Dlatego potrzebne jest głębsze spojrzenie.
Zauważmy najpierw, że samo pojęcie „medytacja” jest pochodzenia zachodniego, wywodzi się od łacińskiego słowa meditari, związanego z praktyką, która w zależności od dziedziny życia, gdzie bywa stosowana, może oznaczać: powtarzane ćwiczenie, wprawianie się do pewnej postawy życiowej, uczenie się na pamięć. W przypadku praktyki modlitewnej pierwszych pustelników i zakonników medytacja oznaczała najpierw głośne lub półgłośne, powtarzane recytowanie tekstu, głów nie Pisma Świętego. Powtarzanie miało na celu nie tylko nauczenie się na pamięć, ale także głębsze, egzystencjalne przyswojenie wypowiadanych słów. W tym sensie „medytacja” Pisma bywała porównywana do przeżuwania pokarmu przez zwierzęta, aby jego asymilacja była głębsza.
To pierwotne znaczenie odbiega od późniejszego, które rozpowszechniło się od średniowiecza w chrześcijańskich traktatach o modlitwie: „medytacja” stała się synonimem modlitwy myślnej w sensie rozmyślania, refleksji nad różnymi sprawami. Także dzisiaj mówienie o kimś, że medytuje, prowokuje na ogół do pytania: nad czym? albo: o czym? I może dlatego pojęciowym odpowiednikiem „medytacji”, o której mówi także św. Ignacy Loyola w swoich „Ćwiczeniach duchowych”, stało się w naszym języku „rozmyślanie” – a więc modlitwa myślna… Tymczasem nie tylko teksty Ignacego, ale także jego osobista praktyka modlitewna wskazują dobitnie, że Świętemu chodziło o bardziej całościowe pojmowanie modlitwy i medytacji. Świadczą o tym uwagi w „Ćwiczeniach” o potrzebie włączenia do medytacji nie tylko myśli, ale także woli, poszczególnych zmysłów i zewnętrznej postawy ciała – jednym słowem: całego człowieka. Także fakt, że Ignacy mówi często jednym tchem o „medytacji i kontemplacji” może sygnalizować szersze pojmowanie medytacji, która nie ogranicza się do „rozmyślania”, ale – zbliżając się do swego pierwotnego znaczenia – jest postacią modlitwy prostej i zmierzającej ku jeszcze większej prostocie przez integrację całego człowieka.
To prostsze pojmowanie medytacji wychodzi naprzeciw ujęciu wschodniemu, gdzie także liczy się nie tyle rozmyślanie, ile prosta, całościowa postawa skupienia na jednym. Okazuje się przy tym, że głębiej pojmowana medytacja nie jest oderwaniem się czy ucieczką od rzeczywistości, czyli nie stoi pod znakiem negacji, tylko przeciwnie: jej sens jest pozytywny, jako że zmierza ona do pełnego przyjęcia rzeczywistości, do pełnej akceptacji, którą zgodnie z intuicją hinduskiego mistrza możemy nazwać miłością, obejmującą Boga, bliźniego – i wszystko.
Wiele nieporozumień związanych z medytacją wiąże się z przeciwstawianiem ujęcia zachodniego i wschodniego. W świetle powyższych objaśnień widać, że rozpoznanie cech wspólnych wymaga głębszego spojrzenia, sięgającego do źródła. Poza prostotą i całościowym skupieniem na jednym, elementem wspólnym jest akcentowanie roli praktyki, powtarzanego wytrwale ćwiczenia. Spotyka się nierzadko krytyczne określanie wschodniej praktyki jako „techniki” medytacyjnej w odróżnieniu od zachodnich ćwiczeń, ale w obu przypadkach właściwsze jest mówienie o ćwiczeniach. Istotne jest bowiem nie to, co się „robi”, jak sugeruje słowo „technika”, tylko liczy się właściwa postawa duchowa, którą można różnie określać, także w zależności od tradycji religijnej. Mówiliśmy już o skupieniu, o miłości – do tego jeszcze wrócimy. Na razie skupmy się na medytacji jako modlitwie.
I.3. Medytacja jako modlitwa
Modlitwa wiąże się z wiarą w osobowego Boga, z którym można nawiązać osobistą relację. Wydaje się więc, że o modlitwie można mówić tylko w religiach pojmujących Boga osobowo. Jednak z chrześcijańskiego punktu widzenia osobowość Boga nie jest niczym oczywistym, jest tajemnicą, skoro nie można po prostu powiedzieć, że Bóg „jest osobą”, tylko raczej: „jest miłością” (1J 4,8.16), w której uczestniczy więcej osób. I dlatego także modlitwa jest czymś więcej niż naszym ludzkim zwracaniem się do Boskiej osoby. Jeśli o tym nie pamiętamy, grozi nam uproszczone pojmowanie modlitwy. Wyobrażając ją sobie jako nasze zwracanie się do Boga, podobnie jak zwracamy się do drugiego człowieka, traktujemy modlitwę jako nasze działanie, na które Bóg „powinien” odpowiedzieć. A wtedy możemy się dziwić, a nawet gorszyć tym, że prosimy Go o różne rzeczy, a On nam nie odpowiada. Tymczasem prawda o modlitwie jest taka, że na pierwszym miejscu nie zwraca się ona „do” Boga, jak gdyby nasze działanie miało nas do Niego przybliżyć, ale raczej od początku dokonuje się ona „w” Bogu, skoro „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). To znaczy: podstawą modlitwy nie jest nasze działanie, tylko Boże działanie w nas, uzdalniające nas do właściwego działania, także na modlitwie.
Rozważymy to jeszcze dokładniej, gdy przejdziemy do praktyki i teorii medytacji. Na razie wystarcza przeczucie, że modlitwa jest czymś więcej niż zwracaniem się „do” Boga. To nas otwiera znowu na głębsze pojmowanie medytacji, gdzie liczy się całościowe skupienie na jednym. Tym jednym może być, jak zobaczymy, właściwie cokolwiek, jakakolwiek część rzeczywistości, lecz istotna jest przy tym duchowa postawa, która jest otwarta na jedność całej rzeczywistości – na jedną rzeczywistość obejmującą wszystko – w najrozmaitszych postaciach. Samo to otwarcie się jako sedno medytacji może być określone jako modlitwa, wprawdzie niekoniecznie w sensie prośby czy dziękczynienia, ale głębiej – jako powierzenie siebie tajemnicy, która nas obejmuje, daje nam życie i wszystko, czego potrzebujemy. Nasze oddanie siebie jest aktem osobowym, otwarciem się na to, co w nas najgłębsze, najistotniejsze, zakorzenione i ugruntowane w ponadosobowej, wykraczającej poza ludzką osobę tajemnicy boskości, podstawie naszego osobowego człowieczeństwa.
Nazwanie medytacji modlitwą możemy uznać za chrześcijańskie dopełnienie ujęcia wschodniego. Dopełnienie polega na tym, że w medytacji jako całościowym skupieniu na jednym akcentujemy osobowy, dynamiczny wymiar otwarcia się na tajemnicę, która nie jest tylko „obojętnym”, statycznym tłem medytacji, ale sama działa w naszym działaniu, podtrzymuje to działanie, nadaje mu sens i kierunek. Postawa modlitwy oznacza tu naszą świadomość, że nie jesteśmy w medytacji sami, lecz obejmuje nas tajemnicza, Boska rzeczywistość, na którą próbujemy się otworzyć. I nie zajmujemy się sobą czy swoimi problemami, o których musielibyśmy informować Boga, żeby nam pomógł. Oddajemy siebie Jemu dzięki postawie medytacji, świadomi tego, że najważniejsze jest nie to, żeby On nas wysłuchał, bo On zawsze nas wysłuchuje. Najważniejsze jest, abyśmy raczej my Go wysłuchali, wsłuchali się medytacyjnie – modlitewnie – w daną przez Niego rzeczywistość, w której On sam jest obecny.
Medytacja jako modlitwa zaczyna się ćwiczeniami, czyli określonym działaniem, ale głębiej idzie o postawę, która ma stopniowo przenikać wszelkie nasze działanie. Tę postawę można określić w języku ignacjańskim jako bycie kontemplacyjnym w działaniu: in actione contemplativus. Innymi słowami zachęca do tego Jezus w Ewangelii, wzywając: „Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie” (Łk 21,36). Nieustająca modlitwa jest opisana jako postawa czujności, czyli uważnego otwarcia się na rzeczywistość, na działającego w niej Boga. Do takiej nieustającej modlitwy wzywa również Apostoł Paweł: „nieustannie się módlcie” (1 Tes 5,17). Tego właśnie uczymy się dzięki medytacji – w prostym i całościowym skupieniu się na jednym.
Modlitwa bycia (II)
Jacek Bolewski SJ
Copyright © 2007-2015 Prowincja Wielkopolsko-Mazowiecka Towarzystwa Jezusowego
Wszystkie prawa zastrzeżone
II. Praktyka medytacji
Zaczynamy od praktyki, od wskazówek co do działania jako ćwiczenia się w postawie medytacji. Postawa zmierza do prostoty, więc ona także musi być punktem wyjścia. Dalej opieram się częściowo na opisie, który przedstawiłem już przed laty w książeczce pod tytułem „Prosta praktyka medytacji” (Wyd. ‘m’, 1992). Opisana praktyka ma charakter uniwersalny, może być przyjęta nie tylko przez wierzących różnych religii, ale także przez niewierzących, poszukujących jednak głębszego doświadczenia rzeczywistości i jej tajemnicy. Mimo wszystko w opisie praktyki będę się odwoływał niekiedy do języka chrześcijańskiego, by na koniec, w ostatniej części o charakterze teoretycznym, głębiej uzasadnić opisaną praktykę.
II.1. Prostota – skupienie na jednym
Skoro medytacja prowadzi do postawy bycia kontemplacyjnym w działaniu, wyjdźmy od znanej sceny w Ewangelii, która zazwyczaj jest interpretowana jako przeciwstawienie działania i kontemplacji, tymczasem głębiej ukazuje drogę jedności. Dwie różne postawy są ukazane na przykładzie sióstr, Marty i Marii. Starsza Marta działa, przygotowując posiłek dla Gościa, natomiast Maria siedzi przy Nim i wsłuchuje się w Jego naukę. Pamiętamy słowa skierowane do starszej siostry: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego” (Łk 10,41n). Jezus nie mówi tu, co jest owym jednym, jedynie potrzebnym, ale z kontekstu wynika, że ma na myśli postawę Marii, która całkowicie wsłuchała się w Jego słowo, zamieniła się w słuch, gdy On mówił. Nie chodziło Jezusowi o przeciwstawienie z jednej strony modlitewnego słuchania czy wpatrywania się w Niego przez Marię, a z drugiej strony działania Marty, które przecież było potrzebne. Marcie jednak brakowało skupienia: zamiast za jąć się jednym, a więc w danej sytuacji swoją pracą dla Gościa, myślała ona równocześnie o czymś innym – nie tylko pogrążona w rozmai tych troskach, ale nadto rozproszona niechęcią wobec siostry oddanej inne mu zajęciu. Jezus więc upomniał ją, by pochwalić postawę skupioną na jednym i przeciwstawić ją postawie rozproszonej między wiele spraw i trosk. Bo ostatecznie tylko skupienie się na jednym – czy to w modlitwie, czy w pracy – jest drogą prowadzącą do Jednego, do jedności, w której także różnica między „jednym” (jako częścią) i „Jednym” (jako całością) znajduje dopełnienie.
Maryja, która pierwsza przyjęła Jezusa, pomaga w modlitwie skupionej na Nim. Po wstępnym przygotowaniu – w skupieniu uwagi na ciele i oddechu – można zacząć odmawiać „Zdrowaś” aż do słów: „… błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. I tu stajemy – trwamy w Imieniu. Dopiero gdy upłynie czas przeznaczony na modlitwę, pozostaje reszta: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz, i w godzinę śmierci naszej. Amen.”
Jak dokonuje się to dzięki medytacji jako modlitwie? Przypomnijmy, że pierwotnie medytacyjne skupienie na jednym odnosiło się do słowa Bożego, nie tyle rozważanego, ile powtarzanego spokojnie, by je sobie przyswoić, utożsamić się z nim całym sobą. Nawet jeśli słów powtarzanego tekstu Pisma było więcej, liczyło się zawsze jedno: zawarte w nich słowo Boże. Jego przyswojenie wymagało pełnego skupienia na nim samym, bez uciekania w obrazy, myśli, skojarzenia. Należało całkowicie zamienić się w słuch, jak Maria wsłuchana w Jezusa. Pustelnicy, którzy zaczęli praktykować medytację, zauważyli w końcu, że wystarczy powtarzanie jednego słowa, imienia Jezus, gdyż zgodnie z Pismem „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4,12).
Ta najprostsza forma medytacji wymaga stopniowego przygotowania. Nasza droga modlitwy przechodzi w życiu różne fazy, zmieniające się w miarę naszego dojrzewania. Jako dzieci skupiamy się na słowach czy obrazach, później włączamy do modlitwy nasze myśli, refleksje, uczucia. Jako dorośli mamy jednak trudności w skupieniu, zwłaszcza z opanowaniem myśli; również uczucia nam przeszkadzają, szczególnie te negatywne, związane z niechęcią, złością, frustracją, co zniechęca nas do wszystkiego, także do modlitwy. Tymczasem to wszystko – nasze myśli, przeżycia, codzienne doświadczenia – winno być włączone do modlitwy, jeśli mamy się rozwijać i otwierać całe nasze życie na działanie Boga. Można próbować integrować na różne sposoby całe nasze wnętrze w postawę modlitwy. Jednak integracja nie dokona się wtedy, gdy sami będziemy próbowali połączyć wiele składników naszego wnętrza w jedno. Medytacja wskazuje prostszą, skuteczniejszą drogę.
Medytacyjne skupienie na jednym zaczyna się od tego, o czym często zapominamy w naszej modlitwie. Próbujemy skupić się wewnętrznie, a zapominamy o naszym ciele czy też widzimy w nim przeszkodę. Skupienie, które próbowałoby odrywać się od ciała, nie byłoby pełne, nie prowadziłoby do prawdziwej jedności. Chodzi nie o wyłączenie, ale o włączenie ciała, o akceptację, która daje głębsze opanowanie, różne od dominacji na rzuconej „na siłę”. Dlatego droga do skupienia to nie zaciskanie powiek, zębów, marszczenie czoła czy inne formy napinania mięśni. To wszystko wywołuje dodatkowe na pięcie, powoduje zmęczenie i sprawia, że trudno jest dłużej wy trzymać w takiej postawie. Zresztą w ten sposób nie uspokoją się nawet nasze myśli. Znikną może na krótko, ale potem samo istniejące w nas napięcie wywoła nowe myśli, nie te, na które może czekaliśmy, by na nich się skupić, ale zwyczajne rozproszenia związane z nienaturalną postawą.
W jaki sposób włączyć ciało do naszej medytacji? Skoro najwyraźniejszą przeszkodą w skupieniu są różnorodne myśli oraz ich ruchliwość, to trudno szukać pomocy w samych myślach. Pomocą może być „wcielenie” myśli, „uwiązanie” ich przez związanie uwagi z ciałem. Zamiast poddawać się coraz to nowym myślom, można poddać się inaczej: dać się zatrzymać nieruchomości własnego ciała. Przyjęcie nieruchomej pozycji ciała ma ułatwić unieruchomienie, zatrzymanie również naszej uwagi: skupienie jej na jednym. Tym jednym może być na początku samo ciało. Najważniejsze w postawie ciała jest wyprostowanie kręgosłupa, poza tym przyjęcie takiej pozycji, by można było w niej wytrwać bez poruszania się przez czas medytacji. W tej mierze, w jakiej liczy się samo „wcielenie” naszej uwagi, nie jest właściwie istotne, czy skupiamy się na jednej jedynej, czy na różnych częściach ciała. Pomocne może być jednak zachowanie pewnego porządku: zauważenie najpierw tych części ciała, które w przyjętej postawie są uciskane, następnie stopniowe przesuwanie uwagi na inne części – od siedzenia w górę, wzdłuż wyprostowanego kręgosłupa czy rąk, następnie w dół – wzdłuż nóg itd. Ważne jest, by w poszczególnych miejscach zatrzymać uwagę przez chwilę, wyczuwając daną część, przyjmując obecne tam wrażenia (ucisku, ciepła, styku z ubraniem), a jeśli wyczuwamy na pięcie czy ból, próbujemy je przyjąć, bo sama ich akceptacja może je „rozładować”, przynajmniej na tyle, że zdołamy wytrwać w przyjętej postawie – w określonym wcześniej czasie.
To skupienie obejmujące ciało – z góry obejmuje więcej… Nie tylko dlatego, że samo skupienie jest działaniem naszego ducha. Już tam, gdzie się skupiamy na „samym” ciele, musimy zauważyć jego jedność z otoczeniem. Choćby wrażenia, jakich doświadczamy w kontakcie z odzieżą, z ziemią nie pozwalają nam „zamknąć” się w granicach własnego ciała. Także inne wrażenia zmysłowe, nie tylko dotyku, ale zwłaszcza słuchowe, przypominają nieustannie, że nie jesteśmy w naszym ciele sami – że jesteśmy wraz z nim zanurzeni w większej całości jednego, wielokształtnego świata. Szukamy jedności z ciałem nie przeciwko wielości świata, ale w otwarciu na jeszcze głębszą jedność – w nim i z nim.
Modlitwa ciała prowadzi dalej, głębiej… Następne ćwiczenie to skupienie wnikające w ciało – do oddechu. Zachowując dotychczasową postawę – zewnętrzną i wewnętrzną – skupiamy się na „jednym”, którego przejawem staje się teraz określony element naszego cielesnego życia: oddech. Można o nim powiedzieć, że jest w naszym ciele jego najmniej cielesnym, najbardziej duchowym elementem; dlatego gdy Pismo Święte mówi w sposób obrazowy o stworzeniu człowieka na Boże podobieństwo, jako cielesny znak tego podobieństwa wybiera własśnie oddech: Bóg ulepiwszy ciało pierwszego człowieka „tchnął w je go nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żyjącą” (Rdz 2,7). To tchnienie – nasz oddech – jest znakiem życia samego Boga, Jego Ducha. Przejście w naszym ćwiczeniu można tak opisać: gdy skupienie już objęło ciało – w jedności otwartej na otoczenie – wtedy może my zwrócić uwagę na oddech, dodatkowy znak jedności cielesno-duchoej i z otaczającym światem. Ważny jest sposób, w jaki łączymy uwagę z tym jednym – z tchnieniem życia. Oddech był w nas obecny już wcześniej, kiedy go nie zauważaliśmy. Dochodzi teraz otwarcie się na tę obecność. Nie chodzi o jakiekolwiek „sterowanie” oddechem, np. przez wydłużanie go czy inne sposoby wpływania na niego przez sam fakt, że go „obserwujemy”. Należy raczej zauważyć go takim, jaki jest; nie mamy go zmieniać, lecz włączyć się uwagą w jego faktyczny rytm: wdech – wydech. Nic więcej.
A jednak oczekuje nas więcej – w samym oddechu. Jego dwie różne fazy tworzą jedno tchnienie. Tajemnicza jedność, jakby nieruchoma w ciągłym ruchu wdechu-wydechu, daje się zauważyć w przejściu – między wdechem a wydechem. Wdychanie dostarcza nam powietrza, potrzebnego do życia. W pewnej chwili to wystarcza, po czym organizm usuwa – wydycha to, co mu szkodzi. Właśnie na tym przejściu możemy skupić uwagę: na powtarzającej się chwili „bezruchu”, chwilowego nasycenia powracającym, ciągle nowym obdarowaniem – życiem. A najpełniej skupiamy się wtedy, gdy każde tchnienie przeżywamy jak ostatnie: niosące nie chwilowe, ale pełne nasycenie – przejście do pełni Życia.
Przebyliśmy dwie fazy skupienia na jednym, najpierw na ciele, potem na oddechu. To przygotowuje na ostatnią fazę: złączenie oddechu z wymawianiem imienia Jezus. Powtarzanie Bożego imienia jest w wielu religiach drogą do zjednoczenia z samym Bogiem, który w tym imieniu objawia się, lecz i ukrywa. W chrześcijaństwie można by powtarzać imię Abba, Ojcze – w ślad za Duchem, który w nas się modli, poświadczając, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Ale w tradycji Ojców pustyni przyjęło się powtarzanie imienia Jezus: Bóg zbawia… Nie dano innego imienia, które zbawia…
Wymawianie imienia Jezusowego dopełnia wcześniejsze skupienie na ciele, na oddechu. Dochodzimy do medytacji w jej pełnym, wyraźnie chrześcijańskim wymiarze, związanym z Chrystusem – Jezusem. Gdy zaczynamy naszą medytację, na początku dobrze będzie poświęcić przynajmniej krótką chwilę na skupie nie obejmujące ciało, kończące się zatrzymaniem na oddechu; po tym przygotowaniu kierujemy naszą uwagę „dodatkowo” na imię Jezus. Ten „dodany” element pojawia się znowu podobnie jak wcześniej, kiedy „zauważyliśmy” sam oddech. Zaczynając wymawianie Imienia wewnętrznie, nie czynimy tego własnym głosem, ale w taki sposób, że jakby zauważamy „duchową” obecność Imienia w nas dopiero teraz, chociaż ono już wcześniej tu było. Wymawianie dokonuje się wraz z oddechem. Praktyka pokazuje, że najprostsze jest następu jące połączenie: wdech (krótszy) jest złączony z Je-, zaś wydech (dłuższy) jest związany z -zuuuus. Nic poza tym jednym: skupieniem na imieniu Jezus.
Zauważmy jeszcze: pierwotną postacią Jezusowego imienia jest aramejskie: Jeszua… Z pewnością tak właśnie posłyszała to imię Maryja w Zwiastowaniu (Łk 1,31). Trzy sylaby, dające dwa słowa, znaczące jedno: Bóg / zba-wia – Je/szu-a, z akcentem na końcu… Gdy powtarzamy w jedności z Matką Jezusa: Je-szuaaaa, w jedności wdechu (Je) i wydechu (szuaaa), otwieramy się na samego Boga i Jego zbawiające działanie.
Maryja, która pierwsza przyjęła Jezusa, pomaga w modlitwie skupionej na Nim. Po wstępnym przygotowaniu – w skupieniu uwagi na ciele i oddechu – można zacząć odmawiać „Zdrowaś” aż do słów: „… błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. I tu stajemy – trwamy w Imieniu. Dopiero gdy upłynie czas przeznaczony na modlitwę, pozostaje reszta: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz, i w godzinę śmierci naszej. Amen.”
Nie ulega wątpliwości, że Maryja modli się za nami „teraz” – w modlitwie, w której za Nią powtarzamy: Jeszua. W Nim owo „teraz” otwiera się na wieczność Boga. W upływającym czasie przybliżamy się z każdą chwilą do tej ostatniej, kiedy nastanie dla nas wieczne Teraz: Obecność uszczęśliwiająca w pełni. W każdym oddechu przychodzi – przypomnijmy – chwila „bezruchu”, nasycenia kolejną porcją tchnienia – życia. W skupieniu przeżywamy każde tchnienie jak ostatnie. W końcu czas ustanie: nadejdzie moment, kiedy podczas wdechu wymówimy jeszcze Je-, jednak okaże się, że reszta dopełni się w przejściu na drugą stronę – do życia, gdzie „wydech” będzie wytchnieniem, odpocznieniem w Bogu.
II.2. Niedziałanie – w otwarciu na głębsze działanie
Medytacyjne skupienie na jednym oznacza zredukowanie do minimum naszego działania. To „minimum” jest wcale niemałe, skoro obejmuje tyle różnych form skupienia (ciała, oddechu, Imienia). Jednak widzieliśmy, że samo skupienie dokonuje się nie pod znakiem działania, jakby dodatkowego wysiłku czy napięcia z naszej strony. Zarówno na oddechu, jak i na Imieniu mamy się skupiać tak, że po prostu się otwieramy na działanie „samego” oddechu i złączonego z nim Imienia, dołączając jedynie uwagą do tego, co dokonuje się niezależnie od nas. Tym „jednym”, którego nam potrzeba, nie jest żadne dodatkowe działanie, tylko czuwanie, cała uwaga skierowana ku temu, co się dzieje – w nas i poza nami. Nie skupiamy się jednak na „wszystkim”, tylko na jednym – ostatecznie na imieniu Jezus w jedności z oddechem.
To minimalne działanie jako niedziałanie z naszej strony jest otwarciem się na głębsze dzia łanie, które w nas się dokonuje. Poza naszym działaniem ukrywa się bycie, nie tylko nasze, ale także naszego Źródła, Początku. Do tego najgłębszego wymiaru medytacji jeszcze wrócimy. Na razie zatrzymajmy się na sensie niedziałania, czyli przyjrzyjmy się medytacji od strony negatywnej, a więc tego wszystkiego, co mamy w niej zostawić.
Tu jest miejsce na rozważenie trudności związanych z medytacją. Jako skupienie się na jednym jest ona bardzo prostą praktyką, jednak pojawiające się trudności pokazują nam, jak dalecy jesteśmy od prostoty. Podobnie dzieje się z niedziałaniem na medytacji: większość trudności z tą postawą bierze się stąd, że w naszym życiu jesteśmy nastawieni przede wszystkim na działanie, dlatego trudno je nam „ograniczyć”. Owszem, działanie jest ważne, ale ważniejszy jest duch, który je ożywia. Wiele jest w naszym działaniu elementów egoistycznych i dlatego potrzebujemy oczyszczenia. Brzmi to zniechęcająco: wchodząc na drogę medytacji musimy nastawić się nie tyle na „przyjemne”, ile na trudne doświadczenie oczyszczające – na „czyściec”. Ale „czyściec” jest nieuchronny na drodze do „nieba”, do pełnej jedności z Bogiem. Po twierdza to świadectwo mistyków i świętych – ludzi, którzy przeszli czyściec już na ziemi i dlatego umierając mogli się znaleźć w niebie.
Wspomnijmy słowa Kierkegaarda, które lubię powtarzać: to nie droga jest trudna, ale trudności są drogą. Trudności pojawiające się w medytacyjnej praktyce mogą być znakami na drodze, wskazując to wszystko, co dzieli nas jeszcze od prostoty.
Zacznijmy od trudności najbardziej zewnętrznych, związanych z postawą ciała. Dla niektórych sam bezruch – choćby przez krótki czas – jest torturą. Liczni są ci, którzy mają problem z zachowaniem prostej pozycji kręgosłupa. Do tego dochodzą rozmaite bóle odzywające się w ciele, napięcie w mięśniach, drętwie nie, cierpnięcie – listę można by przedłużyć. Niektóre z nich mogą pochodzić z niewłaściwej pozycji ciała, więc należy znaleźć taką, by można było w niej wytrwać przez czas medytacji. Często jednak bóle somatyczne wiążą się z napięciami wewnętrznymi, a tu zmiana pozycji niewiele by dała, bo pozostają one także po medytacji. W takiej sytuacji trzeba nie tylko wytrzymać, ale przyjąć ból, próbować go zaakceptować. Tu mamy okazję, aby po raz pierwszy doświadczyć, że trudności mogą wskazywać dalszą drogę. W naszym skupieniu obejmującym ciało wrażenie bólu może być sygnałem, nie tylko gdzie, ale i jak winniśmy skupić uwagę: akceptując ból, przyjmując go jako element ciała, istniejącego w nim napięcia – i dzięki takiemu nastawieniu „znosząc” ból. To „znoszenie” obejmuje dwie fazy, dwa znaczenia; jest nie tylko trwaniem i wytrwaniem w cierpieniu, ale może również oznaczać jego przezwyciężenie: jeżeli bowiem tak dalece je przyjęliśmy, że nie pragniemy nawet jego usunięcia, to znika też związane z tym pragnieniem napięcie duchowe – przestaje być istotne, czy ból jest, czy go nie ma, a wtedy istotnie przestaje on być…
Tego rodzaju doświadczenia przynoszą dodatkową motywację do kontynuowania medytacji, albowiem droga biegnie dalej. Więcej, dopiero teraz, kiedy skończyły się już problemy z postawą ciała, zaczynają się odsłaniać dalsze. Kiedy prosta pozycja nie sprawia już kłopotu (przynajmniej podczas medytacji), wtedy okazuje się, że głównym kłopotem jest postawa naszego ducha. Ujawniające się od tej strony trudności to z początku przede wszystkim rozmaite myśli, rozproszenia związane z naszą reakcją na wrażenia, na to, co się dzieje w otoczeniu czy w nas samych. Jest oczywiste, że samych wrażeń nie możemy uniknąć, skoro są one po prostu prze jawem naszej cielesności i zmysłowej komunikacji ze światem. Dla tego nie same wrażenia są „rozproszeniem”, ale nasza duchowa reakcja – zwłaszcza myśli czy obrazy, które pod ich wpływem sami tworzymy jako „dodatek” do wrażeń. Nasz brak skupienia możemy rozpoznać wówczas, kiedy nagle zauważamy, że nie wrażenia ciała, oddech czy imię Jezus zajmu ją naszą uwagę, ale coś innego: najczęściej rozmaite myśli czy obrazy. Kiedy to one nas absorbują, nawet tego nie zauważamy; po prostu tkwimy w nich „po uszy”, całkiem przez nie pochłonięci. Nasze pogrążenie w myślach zauważamy dopiero wtedy, kiedy błysk świadomości pokazuje nam, że „zapomnieliśmy” o oddechu czy Imieniu, które niejako zniknęły z pola naszej uwagi. Będziemy to wielokrotnie stwierdzać: chcieliśmy się skupić na jednym, a tym czasem tyle innych spraw, myśli, obrazów nam przeszkadza.
Na czym polega zatem oczyszczenie dokonujące się na medytacji? Nie jest to w pierwszym rzędzie „uspokojenie” czy „wyciszenie”, w którym dzięki skupieniu się na jednym przestają nas rozpraszać i niepokoić różne sprawy. Owszem, taki stan może się pojawić dość szybko niejako „na siłę”, kiedy naszą uwagę i energię poświęcamy na samo unikanie dodatkowych myśli – albo przez odpychanie (wypieranie!) tych, które się pojawiają, albo przez napięcie, które zamiast włączyć się do naszego skupienia na oddechu i Imieniu próbuje opanować je, prowadząc do sztucznej manipulacji. Wpędzając się w ten sposób w rodzaj „transu” można doświadczyć „przyjemnych” stanów i uważać je za owoc, którego się szukało. Ale zatrzymując się na tym, tracimy z oczu prawdziwy cel medytacji. Mówiąc obrazowo: nie prowadzą do niego „przyjemne” stany, którymi moglibyśmy się delektować, ale jedynym przewodnikiem jest trwanie przy Imieniu, bez zwracania uwagi na wszystko inne. Bo jedynie wówczas, kiedy nie damy się zwieść „syrenim głosom” nadzwyczajnych wrażeń, możemy się zbliżyć do głębszego pokoju – na drodze koniecznego wcześniej oczyszczenia.
Znakiem dokonującego się oczyszczenia może być nie pokój, ale… niepokój, jakby dodatkowo spowodowany czy wywołany przez medytację. Myśli i obrazy, które zaczynają w nas się kłębić, kiedy już przyzwyczailiśmy się do bezruchu ciała, nie oznaczają, że medytacja jest teraz mniej owocna; są raczej – raz jeszcze – trudnością daną jako znak w dalszym kierunku. Samo ich ujawnianie się jest wymownym znakiem postępu: ponieważ „działanie” medytacyjne ogranicza się do jednego (trwania przy Imieniu), dlatego to wszystko, co normalnie jest w nas tłumione przez naszą aktywność, może wydobywać się z ukrycia na powierzchnię. Naj pierw są to myśli, obrazy… Ale za nimi kryje się więcej. Jak dłu go poddajemy się myślom, czyli zamiast je pozostawić wchodzimy w nie działaniem naszego umysłu i rozwijamy dalej, tak długo nie może się ujawnić to, co się za nimi kryje. Natomiast im bar dziej pozwalamy się prowadzić samemu Imieniu, nie pozwalając, by wrażenia i myśli odrywały nas od Niego, tym bardziej myśli się uspokajają – same znikają, by ustąpić miejsca temu, co wcześniej właśnie przez nie się wyrażało. Pojawia się głębszy niepokój mieszczący się poza myślami – w sferze naszych uczuć.
Nie wystarcza oczyszczenie czy uspokojenie naszych myśli, skoro ich źródło tkwi w złożonej, dalekiej od prostoty postawie naszego ducha. Trudności pojawiające się w medytacyjnym skupieniu pokazują nam, jak bardzo jesteśmy niewolnikami naszych uczuć: to one opanowują nas i nasze działanie, chociaż (albo: dlatego że) nie zda jemy sobie z tego sprawy. Przypatrzmy się uważniej temu, co w nas się dzieje podczas medytacyjnych rozproszeń. Jeśli np. zaczyna się odzywać niepokój, to kryje się on i próbuje znaleźć ujście w rozmaitych myślach, jakie nam podsuwa. Przypominają się sprawy, które nas niepokoją, niepewność co do przyszłości – i od razu pojawiają się najrozmaitsze wersje możliwych wydarzeń. Gubimy się w tych myślach, rozważamy problemy, jakie z nimi się wiążą, ale nie zdajemy sobie sprawy, że te myśli tak długo się nie uspokoją, jak długo będzie w nas tkwił głębszy niepokój, który się za nimi kryje i w nich się przejawia. Podobnie jest, kiedy budzi się w nas uczucie niechęci czy złości. Wtedy też nasuwają się od razu myśli, w których te uczucia szukają znowu ujścia i wyrażenia się; może to być nie chęć do określonych osób, które nam się teraz przypominają, albo nasza niechęć może się skierować przeciwko samej medytacji, tak że zaczynamy rozważać, czy nasze ćwiczenia mają sens, czy nie byłoby le piej poświęcić ten czas na działanie przynoszące „coś konkretnego”. I tak dalej – przykłady można by znowu mnożyć bez końca.
Proces medytacyjnego oczyszczenia wymaga zatem rozróżnienia, coraz wyraźniejszego w miarę posuwania się na tej drodze pomiędzy: z jednej strony myślami, obrazami, po prostu różnymi „przedmiotami” pojawiającymi się w naszym umyśle, a z drugiej strony uczuciami, które w nas tkwią i szukają tego „przedmiotowego” wyrazu. To rozróżnienie jest istotne i dodatkowo tłumaczy, dlaczego naszą modlitwę można by określić jako „poza przedmiotową”. Bo chociaż pojawiają się w niej różne „przedmioty” – myśli i obrazy rzeczy oraz osób – to jednak nasza uwaga kieruje się poza nie, nie pozwalając, aby to one nas absorbowały, ale zwracając się dalej – ku jednemu, głębiej ku Jednemu. O ile pierwszy krok polega na tym, aby nie pochłaniały nas myśli, o tyle drugi krok wymaga uwagi, aby nie pochłaniały nas uczucia, które się spoza nich zaczynają wydobywać: ani te „przyjemne”, ani te trudne, przygnębiające. Także uczucia, początkowo skryte poza „przedmiotami” myślowo-wyobrażeniowymi, mogą się nam nasuwać jako „przed miot” naszej uwagi – jako „czyste” (bo uwolnione od myśli czy obrazów) stany. Jednak niezależnie od tego, czy te stany są przyjemne, czy nieprzyjemne, nie trzeba się skupiać na nich jako głębszym, bar dziej subtelnym „przedmiocie”, lecz zwracamy się dalej tylko ku jednemu, w stronę Imienia. Tylko imię Jezus jest „przedmiotem” naszej uwagi jako znak Tego, w którym „przedmiotowe” i „poza przedmiotowe”, ludzkie i Boskie łączy się w jedności „bez zmieszania”, ale i „bez rozdzielania”.
Trudności, które ujawniają się w trakcie medytacji, mają ambiwalentny charakter; mieszają się w nich elementy zła i dobra. Są one przejawem pomieszania obecnego w naszym wnętrzu i w całym życiu. Nie chodzi jednak w medytacji o „przedmiotowe” rozróżnianie tego, co jest dobre, od tego, co złe, skoro nie mamy się tu zajmować żadnym przedmiotem, poza jednym tylko Imieniem. I jedno tylko wymaga nieustannego rozeznawania: czy trwamy przy Imieniu, czy też nasza uwaga „uciekła” w inną stronę. W tym sensie na medytacji złe nie są przed mioty, które absorbują naszą uwagę, ale złe jest to, że odwracają nas one od trwania przy Jezusie. Bo w ten sposób ujawnia się istotny brak naszej duchowej postawy: jesteśmy tak dalecy od prostoty, że nawet przez krótki czas medytacji nie jesteśmy w stanie skupić się na jednym. Wprawdzie uznajemy Jezusa jako Pana, ale kiedy próbujemy poddać się Jego panowaniu, wtedy się ujawnia, jak bardzo jesteśmy opanowani przez inne sprawy. Nie jesteśmy wolni prawdziwie, tj. wolnością, której źródłem jest sam Chrystus. I tylko On może nas uwolnić, jeśli trwając przy Nim poddajemy się Jego oczyszczającemu działaniu.
Trwanie przy Jezusie w Jego imieniu nie jest wzywaniem Go, ani zwracaniem się do Niego; jest raczej stwierdzaniem Jego obecności – tego, że jest w nas i przy nas: JEZUS, Jeszua. Medytacja przypomina, że On w swoim Duchu jest w nas najgłębiej, w Nim bowiem wszyscy zostaliśmy stworzeni (1Kor 8,6; Ef 2,10). Dlatego na medytacji wystarcza jedno działanie z naszej strony: trwanie przy Nim jako ciągłe poddawanie się Jego działaniu, które nas oczyszcza i sprawia, że nie tylko nasze działanie, ale nasze bycie staje się na Jego obraz.
II.3. Bycie – w uważności, w obecności
Przechodzimy do najgłębszego wymiaru medytacji: skupienie na jednym w postawie niedziałania jako otwierania się na działanie Jezusa jest otwarciem się na samo bycie, nasze i Tego, w którym i dzięki któremu jesteśmy. Mówiliśmy już o medytacji jako nasłuchiwaniu, najpierw oddechu, głębiej imienia Jezus. Odwoływaliśmy się w ten sposób do jednego ze zmysłów, do słuchu. Nie chodzi jednak tylko o słuchanie, ale też o patrzenie, a jeszcze lepiej o czujne nastawienie wszystkich zmysłów, całej naszej uwagi. Można określić tę postawę jako uważność albo zauważanie. Dalej odwołam się do rozważań węgierskiego jezuity Franza Jalicsa, którego mogę najpełniej uważać za swojego mistrza duchowego. Gdy mówi on o medytacji, ma na myśli opisaną wyżej praktykę a przede wszystkim czas na nią poświęcony; w tym sensie używa określenia „pół godziny medytacji” albo rozważa, „co działo się podczas medytacji”. Jednak samą prostą modlitwę woli nazywać kontemplacją, dlatego jego wielka, wspaniała książka nosi tytuł „Rekolekcje Kontemplatywne” (Wydawnictwo WAM, Kraków 2007; Kontemplative Exerzitien, Würzburg 1994). Idea o. Jalicsa jest ignacjańska: medytacja w swej najprostszej, pierwotnej postaci prowadzi do kontemplacji, dlatego dalsze nasze rozważania wskazują dopełnienie praktyki opisanej wcześniej.
Łacińskie contemplari wiąże się z oglądaniem, uważnym patrzeniem, zauważaniem. Dlatego w opisie kontemplacji Jalics wychodzi od refleksji nad zauważaniem. Przypomina, że wszelkie zachowanie ludzkie dokonuje się w trzech krokach: zauważyć, myśleć, działać.
Na początku stoi zawsze zauważenie – w najogólniejszym sensie percepcji. Istnieje percepcja zmysłowa jak słuchanie, dotyk, smakowanie, widzenie i węch. Duchowa percepcja nazywana jest uświadomieniem sobie, uprzytomnieniem, przyjęciem do wiadomości. To wszystko odpowiada łacińskiemu słowu perceptio i polega na tym, że dociera do nas jakaś część rzeczywistości.
Po zauważeniu następuje myślenie. To nasza pierwsza reakcja na to, co zauważyliśmy. Umieszczamy zauważoną rzeczywistość w uporządkowanych ramach i dokonuje się to przez dyskursywne myślenie rozumu: reflektowanie, porównywanie, analizowanie, planowanie i wybieranie albo decydowanie.
Trzeci krok to wykonanie. Nasze przemyślenia przekuwamy w czyny. Stajemy się aktywni i wykonujemy działanie.
Te trzy sposoby zachowania następują po sobie w sposób konieczny. Nikt nie może zmienić ich struktury.
W naszym nowoczesnym i pełnym pośpiechu świecie proces ten traci coraz bardziej równowagę. Nadmiernie są akcentowane drugi i trzeci krok i spychają one zauważanie w sposób wyraźny na dalszy plan. Ledwie tylko coś zauważamy, rzucamy się natychmiast w myślenie, rozważanie, ocenianie i często w rozpamiętywanie. Na końcu tych rozważań pojawia się przeważnie wniosek, że z wieloma rzeczami się nie zgadzamy i wszystko chcielibyśmy zmienić. W ten sposób odsłania się w nas „wielki aktywista”, popadający w gorączkową nadaktywność. Brakuje miejsca na uważność.
Ale to właśnie uważność ostatecznie prowadzi do Boga. Kontemplacja jest oglądaniem. W życiu wiecznym nie będziemy o Bogu rozmyślać, ale Go oglądać. Nie będziemy także zaangażowani z Bogiem w zewnętrznej aktywności, tylko oglądać Go i miłować. To co w niebie będzie naszym jedynym zajęciem, zaczyna się już na ziemi. Początkowo jednak nie zauważamy Boga, albowiem nasz niespokojny rozum i nasza gorączkowa aktywność odwracają nas od uważności. By się przygotować na łaskę kontemplacji, musimy nauczyć się zauważać.
Być uważnym znaczy stać się świadomym. Uważność jest sprawą duchową, jest aktywnością świadomości. Pozostać w uważności znaczy także pozostać w obecności. W przeszłość i w przyszłość przenosimy się przez myśli i życzenia. Co istnieje w chwili (mgnieniu oka), jest obecnością. Przeszłość była i przeszła. Pozostało z niej tylko wspomnienie i oddziaływanie. Przyszłość jeszcze nie przyszła. Być ukierunkowanym na rzeczywistość oznacza: być w obecności, teraźniejszości. Bóg jest dostępny w obecnej teraźniejszości. Dlatego w duchowości benedyktyńskiej opisuje się cel duchowej drogi jako „przebywanie w Bożej obecności”. Ale ponieważ na ogół żyjemy w przeszłości i przyszłości, musimy się nauczyć pozostawać w obecności. Stała uważność wobec obecności poprowadzi nas ku obecności Boga.
Zauważać, być świadomym, istnieć i być w obecności to praktycznie synonimy.
Uważność nie ulega zmęczeniu jak myślenie i działanie. Kiedy pracowaliśmy naszymi rękami albo naszym rozumem, wtedy musimy sobie pozwolić na przerwę, żeby odpocząć. Uważność jest najwyższą formą odpoczynku. Gdyby tak nie było, musielibyśmy w życiu wiecznym regularnie planować ferie, byśmy mogli odpocząć od oglądania Boga. Nie, uważność odświeża i regeneruje nasze siły. Kto prawdziwie odpoczywa, dochodzi stopniowo do kontemplacji. A kto wchodzi w kontemplację, odpoczywa.
Uczymy się uważności w taki sposób, że spróbujemy przebywać dłużej w obecności bez wchodzenia w myślenie, bez przechodzenia do działania. Na tym polega trudność naszego uczenia się. Wszyscy ludzie w sposób konieczny zauważają, ale po ułamku sekundy znowu zaczyna działać nasz umysł. Przez to odwracamy naszą uważność od zauważania ku naszym ideom. Musimy się uczyć przebywania w uważności.
To zakłada wielki zwrot. Jesteśmy zaproszeni do tego, by pozostawić na medytacji myślenie i działanie, byśmy mogli zwrócić się ku zauważaniu. Gdy reflektujemy się, że mimo wszystko ulegliśmy rozproszeniu i popadliśmy w świat naszych myśli, powracamy natychmiast do zauważania. Chodzi o męczącą, drobiazgową pracę, która wymaga pełnego włączenia się człowieka. Jest ona stałym zadaniem, które aż do kresu drogi podlega ciągłemu pogłębianiu.
Te rozważania Jalicsa pozwalają lepiej pojąć jedność medytacji jako skupienia na jednym i niedziałania – z kontemplacją, w której zarówno skupienie, jak i niedziałanie przejawiają się w postawie uważności. Zauważanie nie tylko poprzedza czasowo myślenie i działanie, ale stanowi podstawę poznania, gdyż głębiej aniżeli myśli czy wykonane dzieła otwiera człowieka na samo bycie. Dlatego tym, co dzięki kontemplacji zauważamy, jest właśnie bycie, to co jest i nas otacza oraz przenika, sama rzeczywistość, ostatecznie Bóg. Nie myślimy o Bogu, nie próbujemy Go sobie wyobrażać; gdy jesteśmy po prostu w pełni uważni, wtedy także najpełniej jesteśmy – w jedności z pełnią bycia, Tym, który JEST. Ale tę postawę wcielamy na medytacji w konkretny sposób: nasza uważność opiera się zauważaniu Imienia złączonego z oddechem. Sam Jalics przywiązuje większą wagę do zauważania Imienia w jedności z odczuwaniem złożonych dłoni, później zaś, już po napisaniu książki, do odczuwania innej części ciała, symbolizującej duchowe centrum człowieka… Zawsze jednak liczy się przede wszystkim uważność, która nie wdaje się w żadne myśli, w żadne działanie poza jednym: otwieraniem się w oddaniu Jezusowi w Jego imieniu.
Uważność złączona z imieniem Jezus jest otwieraniem się na bycie Boże, które jest pełnią działania (w Bogu bycie i działanie są jednym). Wyjaśnia się głębiej medytacyjna praktyka wcześniej opisana. Pamiętamy, że należało zostawiać wszystkie myśli. Następnie, gdy poza myślami ujawniły się w nas ukryte głębiej uczucia, obowiązywała ta sama zasada: zostawiać je, skupiając uwagę na Imieniu. Jednak uczucia trudniej jest zostawić, bo po prostu tkwią głębiej i silniej na nas działają. W tej fazie medytacji nasza próba pozostawienia uczuć potrzebuje wsparcia w gotowości do przecierpienia ich i „znoszenia”. Wszelka próba działania na uczucia prowadzi do wyparcia ich, a więc nie rozwiązuje problemu, bo jako wyparte uczucia nie znikają, tylko się kryją, dalej na nas wpływają i nieustannie powracają. Pomaga zauważanie ich połączone z gotowością do ich przyjęcia – mocą oddania się Jezusowi, który jako działający w nas głębiej może nas uwolnić.
Gdy docieramy na medytacji do sfery naszych uczuć, zwłaszcza tych ciemnych i negatywnych, wtedy naszą spontaniczną reakcją jest myślenie i działanie. Pytamy siebie, skąd pochodzą te ciemności, dlaczego są i jak moglibyśmy je usunąć. Przez to stajemy się aktywni i popadamy znowu w nasz stary zwyczaj myślenia i działania. Tymczasem medytacja kontemplacyjna wskazuje inną, skuteczną drogę. Trzeba pozostać przy zauważaniu w jedności z Imieniem. Wtedy wchodzimy głębiej w siebie, w ciemną warstwę, która powoduje cierpienie. Musimy to cierpienie dopuścić i wytrzymać. Ale co w ten sposób jest przecierpiane w jedności z Jezusem, jest odkupione. Już nie wraca. Z głębi naszego bycia, ku któremu jesteśmy zwróceni, wychodzi nam naprzeciw tyle światła i siły, że zyskujemy odwagę, by iść dalej.
Na zakończenie praktycznej części rozważań uczyńmy krok w stronę teoretycznego jej uzasadnienia, znowu powołując się na Jalicsa. Nasze bycie, do którego poza myśleniem i działaniem prowadzi medytacja, to najbardziej pierwotna część naszej istoty. Jej aktualna sytuacja może być opisana z odwołaniem się do biblijnej opowieści o stworzeniu. Jalics tak ją interpretuje:
W opowieści o stworzeniu czytamy, że Bóg stworzył człowieka i widział, że to było dobre (Rdz 1,31). Człowiek żył w harmonii z Bogiem i z całym stworzeniem. Po określonym czasie Adam i Ewa zgrzeszyli. Po tym zostali wypędzeni z raju (Rdz 3,1-24). Tego nie należy rozumieć tak, że w odległej przeszłości dwoje ludzi zostało wygnanych z pewnego miejsca. Raczej idzie o opis aktualnego stanu człowieka. W opisie stworzenia nasza obecna rzeczywistość przybiera szatę opowieści o historii. Chce ona powiedzieć, że każdy z nas nosi w sobie dobry rdzeń. Tam człowiek jest całkowicie, jest zdrowy, ma świadomość, jak jest kochany i podtrzymywany przez Boga; tam doświadcza, kim jest w Bogu. Ten pierwotny stan został uzmysłowiony w obrazie raju czy ogrodu Eden (Rdz 2,4b-25).
Następujący po tym grzeszny upadek ma wyrazić, że wokół dobrego rdzenia nałożyła się ciemna warstwa(Rdz 3,1-24). Nie jest ona tym, co w człowieku najgłębsze. Jest ona drugą rzeczywistością, która doszła i tylko skrywa dobry rdzeń. Nie należy ona do istoty człowieka. Jest to wyrażone w ten sposób, że ogród Eden nie został zlikwidowany, tylko człowiek został z niego wygnany. Anioł z błyskającym mieczem ognia zagrodził dostęp do raju, żeby człowiek nie mógł do niego wrócić. Przyszłe miejsce człowieka zostało opisane jako miejsce cierni, wysiłku, bólu i śmierci. Człowiek musiał pokonywać wszystko mozolnie, w pocie czoła. To oznaczało dla niego życie pełne nieznośnego cierpienia. Podobnie jak raj, także ta przestrzeń życiowa jest ludzką rzeczywistością. Jest ciemną warstwą, która nałożyła się wokół naszego dobrego rdzenia i którą możemy codziennie przeżywać.
Aby żyć w mniejszym bólu, człowiek okrywa swój męczący stan skorupą. Ucieleśnia ona opór przeciwko przecierpieniu ciemności. Jest ona mechanizmem obronnym par excellence. Ta skorupa spoczywa jak płyta betonowa na naszej ciemnej warstwie i przez to również na naszych uczuciach. Bez uniesienia tej płyty nie możemy dotrzeć do naszych uczuć a w konsekwencji do naszego dobrego rdzenia. Żyjemy na powierzchni naszego bycia, bez dostępu do naszego dobrego rdzenia, do ogrodu Eden, który także teraz jest w nas obecny.
Medytacja kontemplacyjna jako proste zauważanie wszystkiego, co jest, prowadzi krok po kroku w stronę tego dobrego rdzenia. Przede wszystkim uczy właściwej postawy w obliczu blokującej nas skorupy i po jej zauważaniu – w przejściu przez ciemną warstwę negatywnych uczuć. Nie musimy sami działać, tylko trwać w zauważaniu. Wtedy wszystko dzieje się mocą dobrego rdzenia w nas, gdzie jest i działa Bóg, a my coraz pełniej na Niego się otwieramy.
Modlitwa bycia (III)
Jacek Bolewski SJ
Copyright © 2007-2015 Prowincja Wielkopolsko-Mazowiecka Towarzystwa Jezusowego
Wszystkie prawa zastrzeżone
III. Wizja – teoria medytacji
Poświęciliśmy wiele uwagi praktyce, bo tylko dzięki wytrwałemu ćwiczeniu możemy dotrzeć do tego, co w nas najgłębsze, Boże, i na tej drodze przemienić się dzięki działającemu w nas Bogu. Przechodzimy teraz do wizji, czyli teorii (theoria znaczy po grecku przede wszystkim: oglądanie – z wielką uwagą), która pozwala uzasadnić medytacyjną drogę. Trzymamy się, podobnie jak w dotychczasowych rozważaniach, wizji biblijno-chrześcijańskiej, aby pod koniec uwydatnić jej uniwersalny wymiar.
III.1. Początek i centrum człowieka „na obraz” Boga
Wyjdźmy jeszcze raz od wizji Jalicsa jako podsumowania naszego obecnego stanu. Mamy wewnętrzny dobry rdzeń, przez który moglibyśmy doświadczyć, kim jesteśmy w Bogu i kto jest w nas Bogiem, jak jesteśmy przez Niego miłowani i noszeni, jak jesteśmy dziećmi Boga, świątynią Ducha Świętego i członkami Chrystusa, jak mieszka w nas cała Trójca Święta. Ponad tym zdrowym rdzeniem leży ciemna i bolesna warstwa grzechu, która broni nam dostępu do naszego dobrego rdzenia. W ucieczce przed naszą ciemną warstwą wznieśliśmy barykadę, którą tu nazywamy skorupą. Ma nas ona chronić przed naszymi ciemnościami i umożliwić nam mniej bolesny sposób życia. Ceną tego jest oddzielenie nas także od naszego prawdziwego wewnętrznego bycia, od naszej najgłębszej tożsamości w Bogu.
Dodajmy: biblijny opis początku człowieka to nie tylko teologiczna wizja pierwszych ludzi, ale także wizja naszego centrum, tego co w każdym z nas jest najgłębsze. Dobry rdzeń ludzkiej istoty to nasze bycie „na obraz” Boga. Dosłownie Pismo Święte mówi ustami samego Boga o stworzeniu człowieka „na Nasz obraz” (Rdz 1,26). Uderzają tu dwie sprawy. Z jednej strony liczba mnoga w samym Bogu, co zapowiada tajemnicę Trójcy Świętej jako misterium Jednego w osobowej wspólnocie. Z drugiej strony wyrażenie „na obraz” oznacza więcej aniżeli to, że człowiek jest obrazem Boga. „Na obraz” oznacza: „według obrazu” Bożego, czyli według obrazu ukrytego w samym Bogu. Zatem w jednym Bogu jest obraz, według którego uczynił On człowieka. Pierwsi ludzie byli jedynie kopią tego obrazu, natomiast on sam objawił się dopiero w Człowieku, Jezusie Nazarejczyku, który jako jednorodzony Syn Boży po prostu jest widzialnym obrazem Boga, jak Go określają różne wypowiedzi Nowego Testamentu (por. Kol 1,15; Rz 8,29). Dopiero dzięki Niemu dopełnia się prawda o stworzeniu, bo możemy poznać, co znaczy „bycie na obraz Boga”. Wystarczy wpatrzeć się w Jezusa i naśladować Go, do czego On sam wzywa w Ewangelii. Jednak naśladowanie nie znaczy kopiowania – stylu Jego życia czy Jego postawy. Chodzi raczej o zjednoczenie się z Nim jako żyjącym obecnie (niewidzialnie!) w jedności Ducha Świętego z Ojcem, aby dzięki tej jedności stać się nowym, osobistym obrazem niewidzialnego Boga. Dlatego Stary Testament nie pozwalał na tworzenie wizerunków Boga, gdyż On sam stworzył wzór swojego obrazu – w żywym człowieku, przy czym Nowy Testament dopowiada, że obraz jest najdoskonalej zrealizowany – wcielony! – w Jezusie.
W centrum naszego bycia, do którego prowadzi medytacja, to co ludzkie otwiera się na swoje źródło w Bogu. Włączamy się w tajemnicę Boga-Człowieka, w tajemnicę Bosko-ludzkiej jedności, która w Jezusie została określona jako jedność „bez zmieszania” i „bez rozdzielania” natury Boskiej i ludzkiej. Określenia mają charakter negatywny, mówią, czym ta jedność nie jest: ani dualizmem, rozdzielającym Stwórcę i stworzenie, ani panteizmem, mieszającym obie rzeczywistości. Czym owa jedność jest pozytywnie? Na pewno tajemnicą, poza ludzkimi słowami, myślami, wyobrażeniami, uczuciami… To po prostu jest nasze bycie zanurzone w Byciu, w którym „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Właśnie Bycie najpełniej określa Tego, który JEST osobowo, tak że może powiedzieć o sobie JESTEM (por. Wj 3,15). W tym imieniu zawierają się wszystkie dopowiedzenia, które pojawiają się później, zwłaszcza to najważniejsze, że „jest miłością”. Miłość objawia bowiem osobową tajemnicę Bycia w jedności wielu osób, których wspólnota nie jest ich „anihilacją” czy „rozpuszczeniem” w jedności jak kropla czy fala w morzu, tylko dopełnieniem.
Powróćmy jeszcze do zauważenia, że w Bogu bycie i działanie są jednym. Oznacza to, że Boska pełnia Bycia jest jednością dynamiczną, jednak inaczej aniżeli w czasie, gdzie działania następują po sobie. W odwiecznym Byciu wszystko dzieje się „jednocześnie”, jak gdyby nie było żadnego działania. Obrazowe wyrażenie tej prawdy znajdujemy znowu w biblijnej wizji stworzenia jako Bożego działania, które dopełnia się w odpoczynku, w samym byciu (por. Rdz 2,2). Skoro jesteśmy „na obraz” Boga, to również nasze działanie winno wypływać z centrum, w którym „odpoczywamy”, będąc u Boga. Dzięki medytacji stajemy się tacy – kontemplacyjni w działaniu.
III.2. Egocentryzm i rozproszenie
Biblijna wizja prezentuje nie tylko stworzenie człowieka i jego sens, ale także grzech jako ludzkie działanie, które zwraca się przeciw samemu człowiekowi, gdyż odwraca go od Boga. Przez grzech człowiek oddalił się od swego pierwotnego, najgłębszego centrum: od Boga i od siebie. Ludzkie wnętrze, stworzone na obraz Boga, nie znikło wprawdzie, lecz utraciliśmy do niego dostęp, i dlatego wydaje się nam, że nasze „ja” jest autonomiczne, bo nie zauważamy jego źródła, samego Bycia. Chcemy być „sobą” dzięki temu, co „sami” robimy czy myślimy, nie zauważając, że jeśli staramy się wyróżnić, odróżnić od innych, ciągle pozostajemy od nich zależni. Żyjemy i działamy powierzchownie, próbujemy dotrzeć do naszego wnętrza z pomocą psychologii czy innych nauk, ale nie docieramy do głębi, bo przestało nas interesować bycie, jego tajemnica.
Nasze odwrócenie się od centrum po pierwszym grzechu jest nie tyle „wygnaniem” z niego przez Boga, ile naszą własną migracją, przemieszczeniem, w którym umieszczamy nasze centrum gdzie indziej – w sobie czy w świecie, w każdym razie nie w Bogu. Dlatego naszą sytuację związaną ze skutkami grzechu pierworodnego można określić jako pojawienie się w życiu człowieka nowego centrum: oprócz początkowego, teocentrycznego, w którym nasz dobry rdzeń pozostawał ukierunkowany na Boga, pojawił się w nas egocentryzm, ukierunkowanie na siebie.
Na medytacji przeżywamy wiele przejawów egocentryzmu: zamiast skupić się na Imieniu, krążymy nieustannie wokół różnych „własnych” spraw, myśli, uczuć. Nasze troski ukierunkowują nas na samych siebie. Wyrażają one zawsze „moje” zatroskanie, „moje” obciążenie, które „ja” muszę dźwigać. Tworzymy sobie świat troski, w którym ego jest na pierwszym miejscu, jakby było bogiem. Podobnie jest z naszymi marzeniami, tworzącymi świat, w którym ja jestem w centrum i wszystko jest mi poddane, może być kształtowane według mojej woli. Także nasze chęci, związane z określonymi pragnieniami, są pożywką dla egocentryzmu. Dalej przejawia się on w upartym stawianiu na swoim. Uparty jest człowiek, który absolutnie wszystko osądza ze swego egoistycznego punktu widzenia i chce bezwzględnie przeforsować swoje własne interesy. Wreszcie przejawem egocentryzmu są negatywne uczucia, które też kierują nas ku nas samym. Kto odczuwa lęk, widzi tylko swoje zagrożone ja. Kto czuje wściekłość, przeżywa bezsilność, że nie może uczynić zadość swojemu ja. Kto żywi pogardę, widzi tylko, że jest lepszy albo wie więcej aniżeli osoba pogardzana. Podobnie można pokazać w przypadku każdego negatywnego uczucia, w jaki sposób odzywa się w nim nasz egocentryzm.
Jalics przypomina, że Pismo Święte i teologia dzielą egocentryzm na trzy grupy: żądza posiadania (chciwość), żądza władzy i żądza chwały. Jezus pragnie nas odkupić, otwierając nas ponownie na postawę teocentryczną: podnosi nas z naszej żądzy posiadania, władzy i chwały ku oddaniu siebie, nabożeństwu i ku wielbieniu Boga. Jasną ilustrację znajdujemy w modlitwie „Ojcze nasz” (Mt 6,9-13). Prośby tej modlitwy zaczynają się od opisanych postaw. Jezus wzywa nas, ludzi żądnych posiadania, byśmy mówili: „Przyjdź królestwo Twoje”. Tym samym mówimy: „Nie nasze królestwo, o Panie, ale Twoje królestwo niech się rozwija między nami”. Jako pełni żądzy władzy narzucamy własną wolę innym ludziom. Jezus uczy nas mówić: „Nie moja wola, o Panie, ale bądź Twoja wola”. Przede wszystkim jednak modlimy się: „Nie moje imię, o Panie, ale święć się imię Twoje”. Na tym polega nasze wyrzeczenie się własnej chwały wobec wielbienia Boga. Jakby to jeszcze nie było dosyć, powtarzamy jeszcze raz trzy elementy teocentryzmu: „Bo Twoje jest królestwo (posiadanie) i potęga (władza) i chwała (cześć)”.
Zauważmy wreszcie, że egocentryczne zwrócenie się ku sobie jest odwróceniem porządku teocentrycznego, w którym jedność otwarta jest na wielość. Po grzechu także wielość odwróciła się od jedności – pojawiły się podziały, bo człowiek oddzielił się od Boga. Miejsce słusznego rozróżnienia w obrębie jedności zajęło rozdzielenie. Ludzie rozproszyli się. Dlatego także na medytacji trapią nas rozproszenia jako znak, że nie radzimy sobie z wielością, bo jesteśmy dalecy od jedności – z Bogiem, naszym osobowym centrum, a w konsekwencji z innymi ludźmi.
III.3. Przez uczucia do miłości Boga
Powracamy do naszego prawdziwego centrum drogą medytacji. Zostawiamy wszystko co nas odwraca od Imienia, zwracamy się do Niego – ze wszystkim… Potrzeba tylko Jednego, dlatego na medytacji próbujemy dać temu pełny wyraz. Nasz egocentryzm przejawia się nierzadko także w intencji, jaka towarzyszy medytacji. Wielu szuka w niej „wyciszenia”. Mają dość zagonienia, chcą nabrać do niego dystansu. Inni decydują się na medytację w nadziei, że poprawi jakość ich pracy. Jeszcze inni szukają jasnych myśli i właściwych decyzji. Niektórzy chcą zyskać siłę uzdrawiającą. Często idzie o to, by ożywić tlące się ledwie albo wygasła uczucia religijne. Wielu zamierza przepracować swoją przeszłość, zmienić sposoby swego postępowania albo zastanowić się nad przyszłością. Czasami szuka się w medytacji rodzaju terapii. To wszystko wskazywałoby, że szuka się Bożych darów, a nie Boga. Natomiast medytacja jako modlitwa kontemplacyjna polega na szukaniu tylko Boga i na ufności, że On doda nam wszystko, czego potrzebujemy (Mt 6,33). To szukanie nie jest działaniem, ale oddaniem się Bogu całym sobą, swoim byciem. Bycie dla Boga jest najgłębszym i najczystszym oddaniem siebie – jest istotą medytacji.
Samo bycie jako nasz rdzeń, z którego wypływa właściwe działanie, jest najbliższe pełni Bycia – Boga. On po prostu JEST, a jeśli wymaga to jeszcze dopowiedzenia, to liczy się jedno: „jest miłością”. Boże bycie miłością odzwierciedliło się w doskonałym obrazie – w Jezusie z Nazaretu, my zaś, jako stworzeni w Chrystusie, nie tylko jesteśmy, ale jesteśmy miłowani. Znamy słowa św. Pawła ze słynnego hymnu o miłości, gdzie na początku stwierdza, że bez miłości: „byłbym niczym” (1Kor 13,2). Tę prawdę przeżywamy nierzadko w naszym życiu negatywnie: czujemy brak miłości, ze strony innych i również u siebie, a wtedy pojawia się poczucie bezsensu: nie ma po co żyć… Ale negatywna strona kryje prawdę, której pełnię – pozytywną – mamy dopiero odkryć. Owszem, bez miłości byłbym niczym, ale przecież nie jestem niczym, tylko jestem, a więc: jestem umiłowany. Mówiąc inaczej: moje bycie na obraz Tego, który JEST, i jest miłością, jest byciem objętym miłością, pochodzącym z miłości i w niej się dopełniającym.
Medytacja prowadząca do rdzenia naszego bycia doprowadza także do miłości. W swej encyklice Deus caritas est Benedykt XVI rozróżnia dwa jej rodzaje – grecki eros i biblijną agape – nie przeciwstawiając ich, ale przedstawiając, że eros, obejmujący namiętność i uczucia, dopełnia się w agape jako oddaniu siebie miłowanej osobie. Nie wolno poprzestać na uczuciach, bo są w nas również uczucia negatywne, przeszkadzające w oddaniu siebie. Dlatego droga ku agape prowadzi przez oczyszczenie uczuć, oddanie ich Jezusowi, żeby On nas oczyścił. Człowiek odnowiony dzięki medytacji, czyli kontemplacyjny w działaniu, całkowicie jest, a to znaczy: jest otwarty na miłość-agape; przyjmuje ją od Boga i przekazuje dalej.
O tym, że medytacja ściśle wiąże się z miłością, świadczy Jezus, odpowiadając na pytanie o „pierwsze ze wszystkich przykazań”. Za Starym Testamentem powtarza On: „Pierwsze jest: ‘Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą’. Drugie jest to: ‘Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego’. Nie ma innego przykazania większego od tych” (Mk 12,29-31). Odpowiedź Jezusa nie mówi na pozór nic nowego – niczego ponad to, co można było znaleźć w Piśmie już wcześniej. A jednak… Chociaż słusznie odnajdujemy w Jego słowach prymat przykazania miłości – Boga i bliźniego, to za mało uwagi zwracamy na to, jak ta miłość jest opisana. Tak właśnie: jako skupienie na jednym, w którym wszystko się zawiera.
Wszystko zaczyna się od postawy: „Słuchaj”… Nie tak, jak słucha się na ogół, „jednym uchem”, ale z całą uwagą, jak zasłuchana w słowa Chrystusa Maria. Skupienie, które się wyraża w tej postawie, jest do prawdy wyrazem jednego: „Pan, Bóg nasz, jest jeden”. Jedność Boga to fundamentalna prawda wiary, nie tylko w Starym, ale i w Nowym Testamencie. I chociaż dopiero w Nowym można było przyjąć, że jedność Boga nie wyklucza wielości w Nim samym, skoro Jego istotą jest miłość, to przecież już w Starym Przymierzu można znaleźć odbicie tej prawdy w człowieku jako obrazie Boga. Bo właśnie miłość człowieka, przykazana w dal szych słowach, odsłania się jako jedność w wielości, jako scalenie w jedno wszystkiego, czym człowiek jest: w miłowaniu „całym sercem, całą duszą, całym umysłem, całą mocą”. Cztery określenia sprowadzają ce się do jednego: Boga należy miłować całkowicie – w całości skupiając się na Jednym. Reszta – wszystko inne – jest konsekwencją tej jednej postawy: w skupieniu na Jednym – na Bogu jedności i miłości – człowiek jednoczy się w miłości z sobą samym i ze swoimi bliźnimi.
Wyjaśnia się związek, na który zwrócił naszą uwagę hinduski mistrz: między medytacją a miłością. Obie postawy są w istocie tym samym: skupieniem na jednym, w którym jest cały człowiek. Przyswojenie sobie takiej postawy wiąże się najpierw z relacją do Boga: To On jest w pierwszym rzędzie Tym, który jako jeden i jedyny Pan za sługuje na postawę pełnej uwagi i całkowitego oddania. Jednak po stawa ta nie odnosi się tylko do Niego. Prawdziwa miłość, jaką ukazuje nam przy kazanie miłości, jako postawa całkowitej uwagi obejmuje w sposób nierozdzielny Boga i człowieka: miłość Boga i miłość bliźniego – to w gruncie rzeczy jedna miłość, także (ostatecznie) dla tego, że Bóg złączył się nierozdzielnie z człowiekiem, sam stał się naszym bliźnim w Jezusie Chrystusie. I dlatego wszystko, co czynimy z całkowitą, skupioną na jednym uwagą, jest skupieniem się na Jednym, który objawia się w naszym świecie jako Bóg wcielony – w Jezusie, a w świetle Jego prawdy – w każdym człowieku.
Poznanie Jezusa przez Imię…
Jacek Bolewski SJ
Naprawdę wystarczy jedno: poznanie Jezusa. Czy to pojmujemy? Pomocą jest odkrywanie duchowości ignacjańskiej, której istotę stanowi właśnie On – Jezus. Oto zbliżamy się do końca książki, pełnej rozważań i świadectw. Otwieraliśmy się na różne wymiary „Ćwiczeń duchowych” i duchowości, która jest ich owocem. Uważny czytelnik zauważył, iż autor, czyli ja, często powracał(em) do modlitwy imienia Jezus. I to nie przypadek. Ona bowiem – w swym całkowitym skupieniu na Jezusie – najpełniej wyraża drogę duchowości św. Ignacego. Zatem ostatnie rozważanie, poświęcone w całości tej modlitwie, może służyć jako podsumowanie całej książki pod hasłem: „Zająć się Ogniem”.
O poznaniu Jezusa wypowiedział się najgłębiej Apostoł, który poznał Go w olśnieniu, tajemniczym oślepieniu w drodze do Damaszku. Po latach Paweł dopowiedział, iż odtąd, przypomnijmy sobie: „…wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego”. Zastrzega się jednak Apostoł: „Nie [mówię], że już [to] osiągnąłem i już się stałem doskonałym, lecz pędzę, abym też [to] zdobył, bo i sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa” (Flp 3,7 n.l2).
Mamy tu streszczone doświadczenie chrześcijaństwa. Najważniejsze już się dokonało, stając się początkiem i fundamentem drogi. Poznanie Jezusa Chrystusa zostało rozpoznane jako „najwyższa wartość”, a wszystko inne – podporządkowane najwyższej wartości – zaczyna się porządkować. Otwiera się droga, którą Paweł przyrównuje do biegu – ze spojrzeniem w całości zwróconym ku mecie, bez odwracania się do tyłu czy rozpraszania się tym, co z boku. Metą, ale i drogą do niej prowadzącą jest właśnie poznany Jezus – poznawany coraz bliżej. Apostoł używa znamiennego obrazu, właściwie gry słów: „pędzę, abym zdobył, bo sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa”. Ten obraz ukazuje, że droga zdobywania Jezusa jest owocem zdobycia przez Niego. Paweł pędzi, ale nie własną mocą, tylko pędzony – lepiej: unoszony przez Jezusa, którego zdobyczą stał się pod Damaszkiem. I dopiero na końcu drogi Apostoł otworzy się w pełni na zdobycz – samego Jezusa. Przeczuwa docelową jedność, gdy wyznaje, powtórzmy: „Żyję już nie ja, lecz Chrystus we mnie” (Ga 2,20).Wiemy, że poznanie w sensie biblijnym znaczy intymną bliskość, współżycie (1)… Dlatego najwyższa wartość poznania Chrystusa wyraża się w największej bliskości Boga z człowiekiem – objawionej w Jezusie, przez Niego zaś oferowanej wszystkim ludziom. Jak otworzyć się na Boży dar i związane z nim poznanie? Nowy Testament udziela kolejnej wskazówki: By poznać osobiście Boga w Jezusie, który zdobywa mnie jako „Pan mój i Bóg mój” (por. J 20,28), potrzebny jest dar Ducha Świętego, jako że nikt „nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: «Panem jest Jezus»” (1 Kor 12,3). A zatem dać się opanować Jezusowi znaczy: przyjąć Ducha, który najgłębiej i najpełniej o Nim świadczy. Przenikający „wszystko, nawet głębokości Boga samego” (1 Kor 2,10), Duch Święty przenika także nasze wnętrze. Tu kryje się następna wskazówka, związana z modlitwą. Jest ona działaniem obecnego w nas Ducha. Sami – zgodnie ze słowami Pawła – „nie umiemy się modlić tak, jak trzeba”. W tej sytuacji pociesza przypomnienie, że „sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami. Ten zaś, który przenika serca, zna dążenie(2) Ducha” (Rz 8,26n), wie, że dochodzi w Nim do głosu – jak w Jezusie – dziecięce poddanie się Ojcu, w którym i my „możemy wołać: «Abba, Ojcze!»” (Rz 8,15).
Tak odsłania się sens modlitwy jako drogi poznania Jezusa Chrystusa: jest ona ciągłym otwieraniem się – siebie – na działającego w nas Ducha, który prowadzi do wnętrza Boga – w jedności z Synem i Ojcem. Owszem, liczy się nasze działanie, ale niejako wsłuchane, włączone w działanie Bożego Ducha. Możemy powiedzieć obrazowo, że zająć się taką modlitwą znaczy: zająć się Ogniem. A szczególną postacią modlitwy, dzięki której suche drewno naszej ułomności może zająć się Boskim ogniem i rozżarzyć w płomieniu Bosko-ludzkiej miłości, jest modlitwa imienia Jezus.
Poznanie przez Imię
Wcielenie Boga w Jezusie jest uwieńczeniem i dopełnieniem Objawienia Starego Testamentu. Dlatego zbliżenie do modlitwy imienia Jezus wymaga, by zatrzymać się wcześniej – w miejscu, gdzie Bóg objawił po raz pierwszy – Imię. Mojżesz ujrzał zrazu na pustyni zadziwiający fenomen: „jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego”. Zatem „powiedział do siebie: «Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?» Gdy zaś Pan ujrzał, że Mojżesz podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał Bóg do niego ze środka krzewu: «Mojżeszu, Mojżeszu!» On zaś odpowiedział: «Oto jestem.» Rzekł mu Bóg: «Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą». Powiedział jeszcze Pan: «Jestem Bogiem Ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba»” (Wj 3,2-6).
Taki był początek – objawienie świętości ziemi w ognistym krzewie, jednocześnie przypomnienie, że Objawiający się jest Bogiem ojców. Ale gdy Mojżesz usłyszał dalej o swej misji wobec Izraelitów, uznał, że wie jeszcze za mało. Pyta, co winien odpowiedzieć, gdy zostanie zapytany o imię Boga, który go posłał. Znamy słowa Bożej odpowiedzi: „«JESTEM, KTÓRY JESTEM». Tak powiesz Izraelitom: «JESTEM, Bóg ojców waszych, Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba posłał mnie do was. To jest imię moje na wieki»” (Wj 3,14n). Tajemnicza odpowiedź! Skoro Izraelitom nie wystarczyło, że objawiający się jest Bogiem ojców, i chcą wiedzieć więcej, muszą usłyszeć jakby mniej – że objawiający się JEST. Kim jest? Tym, któ¬ry jest. Słowo mówiące mniej objawia paradoksalnie więcej. Imię JEST i JESTEM wyraża osobowe bycie w takiej pełni, że wszystko się w niej zawiera. Mówiący JESTEM nie tylko jest Bogiem patriarchów – z przeszłości. JEST – nie przestaje się objawiać – w każdej chwili, która przychodzi – w przyszłości, przybliżającej się i realizu¬jącej dzięki Jego przychodzeniu. Imię kryje zatem tajemnicę – istnienia w pełni, objawianej w czasie stopniowo aż do „pełni czasu”. Dalsze dzieje odkryją wyraźniej, Kim jest Ten, który jest – kiedy w pełni czasu „zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty… zesłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: «Abba, Ojcze!»” (Ga 4,4.6).
Jam jest… Jestem… Imię znane ze Starego Testamentu pojawia się w Nowym – w ustach Syna, zwłaszcza w Ewangelii Jego umiłowanego ucznia. Często słyszymy dopowiedzenia: Jam jest – chlebem życia, światłością świata, zmartwychwstaniem, drogą, prawdą, życiem(3)… Gdy jednak określenie zjawia się w najczystszej postaci, w samym „Ja jestem” Jezusa, wtedy najwyraźniej objawia się Jego Boska moc – w kroczeniu po wodzie (J 6,19n) czy w pojmaniu Go (J 18,5n). W tym ostatnim wypadku, gdy Jezus osobiście wyszedł naprzeciw i zapytał swych przeciwników, kogo szukają, w odpowiedzi na ich słowa: „Jezusa z Nazaretu”, rzekł: „Ja jestem”. Ewangelista wspomina: „Skoro więc rzekł do nich: «Ja jestem», cofnęli się i upadli na ziemię”. Tutaj – po raz ostatni przed męką – Jezus objawia swoje bóstwo, później ukryte, by zajaśnieć z mocą w Zmartwychwstaniu. Tajemnicze wydarzenie przypomina wcześniejsze Przemienienie, w którym promieniowanie bóstwa stało się „momentalnie” tak uderzające. Przychodzi także na myśl objawienie w krzewie przemienionym przez ogień – tajemniczy znak Boskiego „Ja jestem”, przenikającego i uświęcającego ziemską rzeczywistość, a zarazem zapowiedź przyszłego, pełniejszego złączenia bóstwa z człowieczeństwem, które się dokonało w Jezusie.
Tak objawia się nie tylko Jezus jako Syn Boży, lecz i Ojciec, o którym Jego Jednorodzony mógł powiedzieć uczniom: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca”… Właśnie „Ja jestem” Syna rzuca nowe światło na „Ja jestem” Boga, w którym odsłania się nie pojedynczy „podmiot”, ale tajemnicza jedność Osobowej wspólnoty. Dla żydów tajemnica Boskiego imienia pozostawała w ukryciu, pielęgnowanym przez odmowę posługiwania się nim i wymawiania go.
Wiedzieli, że poznanie Imienia umożliwia bliską relację z Osobą, dlatego z lęku przed zbyt wielką bliskością Boga zatrzymywali się na progu tajemnicy. Przy całym nabożeństwie do tajemnicy Tego, który jest, zatrzymano jakby to JEST w określonej formie, formule; jak gdyby objawione Imię mogło zdefiniować (ograniczyć!) już ostatecznie Boską istotę. Zabrakło otwarcia się na przyszłość, przychodzenie Boga w ludzkim czasie. Dumni ze swego pochodzenia synowie Abrahama nie rozpoznali „czasu nawiedzenia swego” w Jezusie. Owszem, umieli rozpoznać Jego „roszczenie”, gdy bowiem usłyszeli od Niego: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem”, wtedy „porwali… kamienie, aby je rzucić na Niego” (J 8, 58n). Wydało się to bluźnierstwem, o które później wyraźnie Go oskarżyli: „że Ty będąc człowiekiem uważasz siebie za Boga” (J 10,33). Nie rozpoznali, że sami bluźnili – skazując Boga na śmierć… Nie wiedzieli, co czynią – nie wytrzymali Bożej bliskości, przekraczającej wszelkie pojęcie.
Dla nas jako chrześcijan imię Boga przyjęło nową postać, i to niejedną… Jego JEST czy JESTEM pozostaje aktualne, dopełniając się dzięki Jezusowi. Gdy modlił się On przed męką: „Ojcze, …objawiłem imię Twoje ludziom” (J 17,1.6), nie miał na myśli tylko imienia Ojca, znanego przecież i stosowanego do Boga wcześniej. Nowe objawienie Imienia wiązało się w sposób istotny z Jezusem jako Synem i świadczącym o Nim – Duchem Świętym. Wiele jest przeto postaci Imienia. Dla chrześcijan jednak – odróżnionych od innych przez wiarę w Chrystusa Jezusa – właśnie Jego imię stało się szczególnie bliskie, znaczące. Tym imieniem nie jest „Chrystus”, oznaczający tytuł i sam z siebie nie różniący chrześcijan od żydów. Odróżnia nas wiara, że Chrystus oczekiwany od wieków objawił się w Jezusie z Nazaretu. Wyznając z pomocą Ducha Świętego, że to Jezus jest Panem, chrześcijanie mogli doświadczyć Jego mocy i świadczyć o niej przez cuda, dokonane „w Jego imię”. W tym Duchu, po cudownym uzdrowieniu człowieka chromego od urodzenia, Piotr uroczyście zaświadczył przed Sanhedrynem: „niech będzie wiadomo wam wszystkim i całemu ludowi Izraela, że w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka – którego ukrzyżowaliście, a którego Bóg wskrzesił z martwych – że przez Niego ten człowiek stanął przed wami zdrowy. … I nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4,10.12).
Tak, imię Jezus objawia tajemnicę Jego osoby. Wymownie wyraża to nowy Katechizm Kościoła, który wspominając o rozmaitych tytułach, odnoszących się do Jezusa Chrystusa, dodaje: „Jednak imieniem, które zawiera wszystko, jest właśnie imię, które Syn Boży otrzymuje w swoim Wcieleniu: JEZUS. Ludzkie wargi nie są w stanie wypowiedzieć Boskiego Imienia, ale Słowo Boże, przyjmując nasze człowieczeństwo, powierza je nam i możemy Go wzywać: «Jezus», «JHWH zbawia»” (KKK 2666). W tym miejscu, zanim przytoczymy dalsze słowa, zauważmy przejście, wskazane w Katechizmie między dawnym imieniem w jego pierwotnej postaci JHWH a danym w tajemnicy Wcielenia imieniem Jezus. Imię Syna Maryi, zwiastowane „z góry” przez anioła, nie było nowe. Nosiły je w Starym Testamencie także wybitne postaci, które znamy pod imieniem Jozuego, następcy Mojżesza, czy Jezusa, syna Syracha, autora księgi znanej pod tym ostatnim imieniem (por. Syr 50,27). A zatem imię Jezusa z Nazaretu nie miało za Jego życia nic uderzającego, jak gdyby nie pamiętano, że kryje się w nim nie tylko imię JHWH, ale i zbawienie. Gorszyło nie imię, które nosił Jezus, ale to, że objawił On ukrytą w nim tajemnicę, mówiąc o sobie: Jam jest… I właśnie w jedności z Jego objawieniem imię Jezus odsłoniło się w nowym świetle, stając się wyróżnioną drogą poznania Jego osoby – przez modlitwę.
Modlitwa Imienia Jezus
Powróćmy do Katechizmu, który tak oto streszcza wspomnianą tajemnicę: „Imię Jezus obejmuje wszystko: Boga i człowieka oraz całą ekonomię stworzenia i zbawienia. Modlić się, mówiąc «Jezus», oznacza wzywać Go, wołać do Niego w nas. Tylko Jego imię zawiera Obecność, którą oznacza. Jezus jest Zmartwychwstałym i ktokolwiek wzywa Jego Imienia, przyjmuje Syna Bożego, który go umiłował i siebie samego wydał za niego” (KKK 2666). Zauważmy znowu, że te słowa przynoszą najgłębsze uzasadnienie modlitwy imienia Jezus, i to w najprostszej postaci – powtarzania samego imienia. Dopiero na tym tle Katechizm wspomina inne formy, rozwijające najprostszą modlitwę: „To bardzo proste wezwanie wiary zostało rozwinięte w tradycji modlitwy w różnych formach na Wschodzie i na Zachodzie. Najczęstszym sformułowaniem, przekazanym przez mnichów z Synaju, z Syrii, z góry Athos jest wezwanie: «Panie, Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami grzesznymi!» Łączy ono hymn chrystologiczny z Flp 2, 6-11 z błaganiem celnika i żebraków o przejrzenie. Przez to wezwanie serce współodczuwa nędzę ludzi i miłosierdzie ich Zbawiciela” (KKK 2667).
Katechizm nie poświęca więcej uwagi dziejom tej modlitwy, która w naszych czasach została upowszechniona w przytoczonej formie (z odniesieniem do pojedynczej osoby: „zmiłuj się nade mną grzesznym”) zwłaszcza przez anonimowe, spisane w języku rosyjskim „Opowieści pielgrzyma” (4). Wszystkie tradycyjne postacie tej modlitwy są przedstawione w Katechizmie jako rozwinięcie wzywania samego imienia JEZUS. Ono jedno wystarcza, skoro w Nim jest wszystko. W podobnym duchu Katechizm ukazuje dalej: „Wezwanie świętego imienia Jezus jest najprostszą drogą nieustannej modlitwy. Często powtarzane z pokorą przez skupione serce, nie rozprasza się w «wielomówstwie» (Mt 6, 7), lecz «zatrzymuje słowo i wydaje owoc przez swą wytrwałość» (por. Łk 8,15). Jest możliwe «w każdym czasie», ponieważ nie jest ono czynnością obok jakiejś innej, ale czynnością jedyną, mianowicie miłowaniem Boga, który ożywia i przemienia wszelkie działanie w Chrystusie Jezusie” (KKK 2668)
Do powyższych racji, przemawiających za najprostszą postacią modlitwy imienia Jezus, można dołączyć inne jeszcze. Wprawdzie nie brakuje nadal autorów, którzy preferują wersję rozbudowaną. Swoją polemikę z prostym wymawianiem Imienia łączą oni z obawami przed tym, co nazywają wschodnimi „technikami” czy „praktykami duchowymi”(5); można więc odnieść wrażenie, że boją się skojarzenia wymawianego Imienia z „mantrą”(6). Jednak właśnie najprostsza forma modlitwy imienia Jezus pozwala pojąć jej specyficzny sens chrześcijański. Liczy się najpierw skupienie modlitwy na Jezusie, skoro: „Jedynie Chrystus jest drogą modlitwy chrześcijańskiej” (KKK 2664). W Jego imieniu zawiera się prawda o Bogu, który JEST – zbawiający – w sposób, odsłaniający się konkretnie w jedności z osobą Zbawiciela. Dlatego wzywając imienia JEZUS, otwieramy się na Jego zbawienie, bez potrzeby dodatkowego zapewniania, że potrzebujemy Jego zmiłowania… Skupiam się w całości na Nim i Jego zbawczym działaniu, przez które mnie zdobył. Jak Apostoł, nie patrzę za siebie czy w siebie, przypominając sobie własną grzeszność, ale jako zdobyty przez Jezusa kieruję się w całości ku Niemu. Wymawiając Jego imię – trwam w Nim i jestem w drodze – w samym Jezusie.
Modlitewne wytrwanie w imieniu Jezus jest zarazem najpełniej modlitwą „w Jego imię”. W Ewangelii Chrystus nie wzywa nas, byśmy się modlili do Niego. W centrum Jego życia i nauczania był Ojciec. I dlatego w odpowiedzi na prośbę uczniów, aby nauczył ich modlić się, powierzył im i nam modlitwę zaczynającą się od słów: „Ojcze, niech się święci Twoje imię”(7)… Tak On sam rozpoczynał swoją modlitwę, która w tym jednym się streszczała: ,Abba, Ojcze” (Mk 14,36). Nie wyklucza to konkretnych próśb, o czym świadczy zarówno modlitwa samego Jezusa, jak i Jego zachęta, byśmy wszystkie nasze sprawy powierzali Bogu. Jednak istotne są dwie dodatkowe wskazówki. Pierwsza wskazuje właśnie sens prośby do Ojca w imię Jezusa: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna” (J 16,23n). Znamienne słowa! Najpierw oznaczają, że wszelki dar Ojca przychodzi do nas w imię Jezusa, czyli dzięki Jego pośrednictwu. Dalej przeto, by skutecznie się otworzyć na Boże dary, mamy włączyć Jezusa do, naszych próśb – od początku. Czynimy to, gdy modlimy się „w imię Jezusa” tak bardzo, że cała nasza modlitwa sprowadza się do wymawiania imienia Jezus. Nie musimy wtedy „dodatkowo” zwracać się do Ojca. Gdy bowiem powtarzamy JEZUS, włączamy się w Jego relację z Ojcem, z którym Jednorodzony Syn jest najgłębiej zjednoczony.
Dopełnia się to w świetle drugiej wskazówki o modlitwie, jaką mamy kierować do Ojca. Gdy Jezus powierzył uczniom słowa Modlitwy Pańskiej z jej konkretnymi prośbami, wtedy wskazał jeszcze jedną, która będzie z pewnością wysłuchana. Posłużył się najpierw obrazem rodziców, nie odmawiających dzieciom istotnych rzeczy, dodał: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11,13). Właśnie Duch Święty – noszący również imię Obietnicy – Daru Ojca(8) – nie tylko będzie nam dany, ale jest obecny w ukryciu w samej prośbie do Ojca o Jego Dar. Odsłania się tu pełniejszy sens przytoczonych słów Apostoła o Duchu Świętym, który wspomaga i naszą modlitwę: jeśli czyni to, gdy nie wiemy, jak się modlić, tym bardziej umacnia nas, gdy wyraźnie się na Niego otwieramy. Skoro wiemy, że w ukryciu – w głębi naszego serca – Duch Święty pobudza nas do synowskiej modlitwy: „Abba, Ojcze”, możemy świadomie włączyć się w tę modlitwę. Czy jednak wystarczy powtarzanie imienia Ojca – streszczające Modlitwę Pańską, jednoczące z Synem i Duchem Świętym? Oto co przypomina Katechizm: nasza modlitwa „ma dostęp do Ojca tylko wtedy, gdy modlimy się «w imię» Jezusa” (KKK 2664). I czy nie dokonuje się to najpełniej, gdy właśnie w Jego imieniu szukamy oparcia dla naszej modlitwy?
Pojmujemy w ten sposób istotnie chrześcijański, trynitarny sens modlitwy imienia Jezus. Trwanie przy Nim w Jego imieniu nie jest właściwie wzywaniem Go, ani zwracaniem się do Niego; jest raczej stwierdzaniem Jego obecności – że jest w nas i przy nas: JEZUS. On sam – zjednoczony z Ojcem w Duchu Świętym – włącza nas i prowadzi do pełni wspólnoty z Bogiem. Odsłania się jeszcze raz jedność drogi z celem – coraz pełniejsza w nas obecność Jezusa, by – zgodnie ze wskazaniem Chrzciciela – On wzrastał, a ja się umniejszał (J 3,30), aż po końcowe, pełne życie w Nim. A wtedy, zdobyty przez Niego bez reszty, znajdę w Nim samym ostateczną zdobycz – „najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego”.
Bliskość ognia
W Ewangelii umiłowanego ucznia, gdzie znajdują się słowa o modlitwie „w imię” Jezusa, znajdujemy również obraz modlitwy Jego imienia. To nie przypadek, że spotykamy go pośród wypowiedzi, w których Jezus objawia się słowami: „Ja jestem”… Ostatni, siódmy obraz, niejako podsumowujący wcześniejsze dopowiedzenia, wskazuje: „Ja jestem prawdziwym krzewem winnym” (J 15,1 nn)… Jako Ten, który w poprzednim obrazie rzekł o sobie, że jest „drogą, prawdą i życiem”, Jezus opisuje teraz, jak to się dokonuje: tak, że trwamy w Nim – winnym krzewie – jak latorośle. Skoro prawdą jest On, to trwając w Nim jako prawdziwym winnym krzewie jesteśmy na dobrej drodze, czerpiąc od Niego życie. Istotne jest zatem trwanie w Jezusie. Jego znakiem są najpełniej owoce, które dzięki jedności z Nim przynosimy. Jednak aby świadczyć o Nim owocami, trzeba doświadczyć oczyszczenia. Jest ono działaniem Ojca, który w obrazie Jezusa występuje jako pracujący przy winnym krzewie. Syn mówi o swym Ojcu: „Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy”. Nie wystarczy trwać, ale trzeba wytrwać w Jezusie właśnie w oczyszczeniu, które wiąże się z cierpieniem – działaniem w nas Ognia – samego Boga. Dlatego Jezus usilnie prosi: „Wytrwajcie we Mnie, a Ja w was” (15,4).
Ostatnie słowa są zagadkowe, jakby niepełne, dlatego bywają zazwyczaj uzupełniane: „Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was”… Ale to wydaje się znaczyć, że dopiero wtedy, gdy my wytrwamy, także Jezus będzie w nas trwał – jak gdyby nasze wytrwanie w Jezusie było warunkiem Jego trwania w nas. A tymczasem Ewangelia jako Dobra Nowina poświadcza, że jest odwrotnie: Jesteśmy zdolni trwać i wytrwać w Jezusie tylko dlatego, że On trwa w nas. Dobitnie wyraża to List umiłowanego ucznia, który streszcza Ewangelię w zdaniu: „Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim”, a dalej, aby nie było wątpliwości, dodaje: „My miłujemy, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował” (1J 4,16.19). Innymi słowy, nasze trwanie w Chrystusie i Jego miłości wskazuje, że On trwa w nas, aż do końca miłując i nie ustając w przyciąganiu nas – także (zwłaszcza!) wtedy, gdy próbujemy się od Niego odciąć. Obecna w Jego słowie prawda dopełnia się: „Wytrwajcie we Mnie – a przekonacie się, że Ja trwam w was i że to jest fundamentem waszego trwania i wytrwania”, ponieważ – uzupełnia Jezus – „beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5).
To jeszcze nie wszystko, co zawiera się w obrazie naszego trwania w Jezusie. Na czym polega oczyszczenie, które jako cierpienie stanowi próbę, wymagającą wytrwania? Wiąże się to, jak wspomnieliśmy, z działaniem Ognia – samego Boga. Jezus obrazowo tak o tym mówi: „Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie” (15,6), Nie musimy tu myśleć o wycięciu całej latorośli(9). Nasze oczyszczenie nie staje się konieczne dlatego, że choć trwamy w Chrystusie, to jednak nie całkowicie, jak gdyby nasza latorośl obciążona była suchymi, bezowocnymi gałązkami. Właśnie one wymagają odcięcia i spalenia. Jeżeli tym, który pracuje przy latorośli, jest Ojciec, to również ogień pochodzi od Niego. Tym oczyszczającym ogniem Bożej miłości jest Duch Święty, jak ukazują biblijne obrazy – najpierw zapowiadające chrzest „Duchem Świętym i ogniem”(10), a potem ukazujące spełnienie, zwłaszcza w oszałamiającym zesłaniu Ducha Świętego w dniu Pięćdziesiątnicy. Boski ogień otwiera III Bożą miłość, ale zanim w pełni ją przyjmiemy, musimy być gotowi przejść przez oczyszczenie, trwające właściwie przez całe życie – aż nasze ziemskie trwanie w Chrystusie zakończy się całkowitym wytrwaniem w Jego miłości.
Cała reszta z obrazu winnego krzewu i latorośli rozświetla jeszcze bardziej sens trwania w Jezusie, naświetlając także praktykę modlitwy Jego imienia. W szczególności Chrystus wskazuje owoce trwania w Nim i mówi, że właśnie na to wybrał uczniów: „by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje” (15,16). To poświadcza jedność – modlitwy „w imię” Jezusa i trwania w Jego imieniu. Jednak od strony praktycznej istotne są wskazówki dotyczące oczyszczenia, gdyż ono właśnie jest najtrudniejszym doświadczeniem i próbą na drodze wytrwania do końca. Nie wchodząc w specyficzne trudności, związane z praktyką tej modlitwy(11), zauważmy: przejście przez oczyszczający ogień Bożej miłości to jakby przejście przez „czyściec”, nieuchronny na drodze do nieba, do pełnej jedności z Bogiem. O nieuchronności tego doświadczenia świadczą mistycy i święci – ludzie, którzy przeszli czyściec już na ziemi i dlatego mogli się znaleźć w niebie – umierając. A co nas czeka? W gruncie rzeczy – to samo! Dobrze wyrażają to słowa Jezusa, przekazane w apokryficznej Ewangelii Tomasza: „Kto jest blisko mnie, blisko jest ognia, a kto jest daleko ode mnie, daleko jest od królestwa”(12). Bliskość Ognia w Jezusie wskazuje na Ducha Świętego, który Go wypełniał za życia, by po śmierci dopełnić Jego dzieło. Dopełnienie dokonuje się przez to, że Duch – zgodnie z obietnicą Jezusa – prowadzi nas „do całej prawdy” (J 16,13), to znaczy: do „całego Jezusa”, bo przecież On jest prawdą. Właśnie Duch umożliwia nam pełne poznanie Jezusa – nie tyle w Jego historycznej postaci, która przeminęła, ile w Jego tajemniczej aktualnej rzeczywistości, pełnej dynamizmu, skoro w Kościele kształtuje się i wzrasta Ciało Chrystusa. To nas prowadzi do refleksji nad aktualną postacią poznania Jezusa Chrystusa.
„Pan jest Duchem…”
Przypomnijmy: nikt „nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: «Panem jest Jezus»”. Wypowiedź Apostoła nie jest odosobniona, wskazuje fundament jego osobistego poznania Chrystusa. Przełom, jakiego doświadczył on u bram Damaszku, wiązał się z oczyszczeniem uprzednich wyobrażeń o Jezusie Chrystusie. Wydawało mu się wcześniej, że zna dostatecznie z jednej strony żydowską wizję Chrystusa, z drugiej strony Jezusa, by to wystarczyło do prześladowania chrześcijan – wyznających nie tylko, że Jezus jest Chrystusem, ale i Panem, Synem Ojca. Tymczasem okazało się, że poznanie Szawła było błędne. Nowe poznanie przyszło przez oczyszczenie – w świetle palącym jak ogień – i znaczyło gruntowną przemianę, radykalną jak śmierć. Odnowiony w tym doświadczeniu Paweł przejrzał – odrzekł się „starego człowieka”, żyjącego i poznającego „według ciała”. Gdy później mówił o swym nowym poznaniu, przyznawał: „a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe” (2 Kor 5,16n). I wspominając o żydach oraz ich trwającym dalej błędzie, dodawał: „aż po dzień dzisiejszy, gdy czytają Mojżesza, zasłona spoczywa na ich sercach. A kiedy ktoś zwraca się do Pana, zasłona opada. Pan zaś jest Duchem…” (2 Kor 3,15-17a).
Urwaliśmy wypowiedź Apostoła, bo jego stwierdzenie zaiste zaskakuje. Nowe poznanie Chrystusa jest możliwe jedynie w Duchu Świętym dlatego, że świadczy o nowej rzeczywistości samego Jezusa po przejściu przez śmierć. Odtąd – od Zmartwychwstania – nie można oglądać Go cieleśnie tak, jak w Jego ziemskim życiu. Cielesność Zmartwychwstałego jest innego rodzaju, do tego stopnia, że Paweł może śmiało powiedzieć: On „jest Duchem”! Oczywiście, właściwe pojmowanie tej wypowiedzi wymaga uwolnienia się od niewłaściwych wyobrażeń o nowej, zmartwychwstałej cielesności. Paweł opiera się na własnym doświadczeniu spod Damaszku. W swoim osobistym świadectwie, przekazanym w Listach, opisuje to zdarzenie jako zjawienie się Zmartwychwstałego (1 Kor 15, 8), wskazując zarazem wewnętrzny charakter owego zjawienia, w którym spodobało się Ojcu „objawić Syna swego we mnie” (Ga 1,16). Nie było to „widzenie” jakiejś określonej postaci, jednej z wielu, jakie Zmartwychwstały przybierał, aby się ukazać uczniom. Pawłowi było dane doświadczenie światłości, która dla ziemskich oczu była nie do zniesienia – „widzieć” ją, znaczyło „nic” nie widzieć, oślepnąć (Dz 9,8). Ale już Augustyn zauważył: „Gdy św. Paweł nic nie widział, widział Boga”(13). Możemy dodać: Gdy nic nie widział oczyma cielesnymi, widział Zmartwychwstałego w Jego nowej, niewidzialnej cielesności. Dlatego mógł przyjąć w końcu, że nowa cielesność zmartwychwstania daje się pojąć jedynie w Duchu jako „ciało duchowe” (1 Kor 15,44).
Nie znaczy to, że duchowa rzeczywistość zmartwychwstałego Pana pozostaje całkiem niewidzialna. Z jednej strony może przyjmować określone postacie przez działanie na zmysły wizjonerów, choć samo znikanie tych postaci wskazuje, że nieprzemijające widzenie duchowej cielesności będzie możliwe dopiero wówczas, gdy w przemienionej rzeczywistości dopełni się również nasza cielesność(14). A z drugiej strony doświadczenie Zmartwychwstałego pod Damaszkiem oznacza, że można Go rzeczywiście zobaczyć w Jego Ciele – Kościele. Słowa, które towarzyszyły tajemniczemu widzeniu: „Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 9,4), ukazywały wszakże: prześladowanie wyznawców Jezusa jest prześladowaniem Jego samego. To znaczy: kto widzi chrześcijan jako członki Ciała Chrystusa, ten widzi samego Zmartwychwstałego, choć i to widzenie wymaga wiary, światła Ducha Świętego. Dlatego po słowach: „Pan jest Duchem”, ukazujących niewidzialny, duchowy charakter obecnej Jego rzeczywistości, Paweł może wspomnieć o widzeniu: „My wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską jakby w zwierciadle; za sprawą Ducha Pańskiego, coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu” (2 Kor 3,18). Widzenie tego rodzaju zostało porównane przez Apostoła do widzenia Mojżesza, którego twarz jaśniała, gdy powracał ze spotkania z Tym, który JEST (por. 2 Kor 3,7). Ale także Mojżesz oglądał Go w sposób tajemniczy: „Przez wiarę… jakby widział Niewidzialnego” (Hbr 11,27). Nasze widzenie jest obecnie podobne. Gdy oglądamy „jasność Pańską jakby w zwierciadle”, widzimy „niejasno”, tylko „po części”. Dopiero w przyszłości „poznam tak, jak i zostałem poznany” (1 Kor 13,12) – bo wtedy zdobędę Jezusa tak całkowicie, jak On mnie zdobył…
Ostatnie słowa przypominają znów o modlitwie imienia Jezus. Jest ona przecież otwieraniem się na Jezusa, który już mnie zdobył, właśnie dzięki trwaniu w Jego imieniu to zdobycie przez Niego pogłębia się, bym i ja zdobył Go w całości. Wzrastanie w Jego poznaniu znaczy rosnącą bliskość, coraz większe współ-życie, w którym nie tylko coraz jaśniej Go poznajemy, ale sami „coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu”. Dokonuje się to, jak Apostoł przypomina, „za sprawą Ducha Pańskiego”, gdyż obraz Jezusa, do którego się upodabniamy, pozostaje niewidzialny, duchowy. Dlatego Paweł wiąże nasze upodabnianie się do Pana ze stwierdzeniem, że jest On Duchem. Innymi słowy, nie mamy się upodabniać do Jezusa według naszych wyobrażeń o Nim, ale On sam w swoim Duchu ma tego dokonać, od nas oczekując jedynie, że w Nim trwamy. Wprawdzie na początku naszej drogi różne wyobrażenia o Jezusie, zwłaszcza gdy są oparte na Ewangelii, pomagają zbliżyć się do Niego. Jednak w dalszej drodze liczy się nie to, jak sobie wyobrażamy Jezusa historycznego, ale jak upodabniamy się do Niego jako żyjącego teraz, a zatem zmartwychwstałego, który przestał się zjawiać w przemijających wizjach swej duchowej cielesności, bo pragnie się wcielać w naszym życiu – w nas jako członkach swego Ciała. Drogą staje się modlitwa – trwająca nie przy wyobrażeniach o Jezusie, choćby najbardziej pobożnych, ale przy Jego imieniu. W Nim zawiera się cała niewyobrażalna, przebogata rzeczywistość Pana, który jest Duchem.
Dopełnienie Wcielenia
Duchowy charakter nowej rzeczywistości Zmartwychwstałego i Jego cielesności nie znosi Wcielenia, aleje wypełnia. Wcielony Bóg to nie tylko Jezus Chrystus, pojedyncza Osoba, skoro żyje nadal Jego Ciało – Kościół. Wcielenie dopełnia się w Ciele Chrystusa – w Kościele, by przezeń objąć i całe stworzenie. Rozważmy dokładniej ten wymiar poznania Jezusa w jedności z modlitwą Jego imienia.
Skupialiśmy się dotąd na poznaniu Jezusa, który żyje obecnie – zasadniczo niewidzialny jako przebywający w „niebie” z Duchem Świętym w Ojcu, jednak w tymże Duchu dający się widzieć także na ziemi, w Kościele. Współczesne trudności co do poznania Chrystusa wiążą się właśnie z Jego współczesnością – w Ciele, które stanowi Kościół. Wydaje się, jakoby łatwiej było poznać Jezusa kiedyś, w takiej postaci, jaką spotykamy w Ewangeliach – w Jego cielesności sprzed 2000 lat – aniżeli później w ciele Kościoła. Dlatego popularyzuje się hasło: Jezus tak, Kościół nie! Mamy tu jakby przeciwieństwo postawy Szawła: jak on walczył z Kościołem przeciw Jezusowi, tak dzisiaj zwalcza się Kościół w imię Jezusa. Jednak obie postawy nie są przeciwne, ale zbieżne. Także dzisiejszy przeciwnik Kościoła mógłby posłyszeć z ust Jezusa: Dlaczego Mnie prześladujesz? Ale Bóg się nie powtarza. Wystarczy „raz na zawsze” to, co przekazał przez Pawła: nie da się oddzielić Jezusa od Kościoła. Kto poznaje Chrystusa tak, że Go przeciwstawia Kościołowi, ten poznaje nie w Duchu, ale „według ciała”, podobnie jak Szaweł przed nawróceniem. I dopiero przemiana, prowadząca do nowego poznania, pozwala nie gorszyć się cielesnym wymiarem Kościoła i dostrzec w nim Ciało Jezusa.
Nie wystarcza zatrzymanie się przy Jezusie poznanym na podstawie Ewangelii. Wiadomo, że już ewangeliczne świadectwo zrodziło się w Kościele – jako spojrzenie na Jezusa w świetle wiary – dzięki pomocy Ducha Świętego, działającego z mocą począwszy od Zmartwychwstania. Świadectwo przekazane przez uczniów, pierwszych wierzących, ułatwia nam obecnie przybliżenie się do Jezusa. Wprawdzie możemy sobie wyobrażać, że gdyby nam było dane żyć w czasach działalności Jezusa w Palestynie, wtedy jako Jego współcześni moglibyśmy Go poznać pełniej, całkiem bezpośrednio, na pewno byśmy w Niego uwierzyli. Jednak to tylko wyobrażenie, bo nie wiemy, jaka byłaby naprawdę nasza reakcja na spotkanie z rabbim z Nazaretu, tak odmiennym od obowiązujących wyobrażeń. Może by nas gorszyła Jego cielesność, zwyczajność, tak trudna do przyjęcia dla znających Go „jakoś” mieszkańców Nazaretu czy wielu innych Jego współczesnych… Istnieje związek między zgorszeniem cielesnością Jezusa przed 2000 laty a gorszeniem się w obliczu Jego Ciała – Kościoła. Związek nie znaczy tożsamości, gdyż o Jezusie wierzymy, że był bezgrzeszny, natomiast Jego Kościół – święty jako Ciało Chrystusa – składa się z członków, ulegających grzeszności. Jednak i współcześni Jezusa nie przyjmowali Jego bezgrzeszności, więcej, uważali Go za bluźniercę, który za swój grzech słusznie zasłużył na krzyż. A zatem, jak wtedy mogło się wydawać, że grzeszność unicestwiła ciało ziemskiego Jezusa, tak i dzisiaj: o wiele bardziej widoczna grzeszność członków Kościoła wydaje się przybliżać jego koniec. I co pomoże w tej sytuacji zatrzymanie się przy historycznym Jezusie, który skończył na krzyżu?
Pomoc istnieje mimo wszystko… Zatrzymanie się przy Jezusie tych ludzi, których Kościół w swej konkretnej postaci odrzuca gorszy, może być istotnie wyjściem. Bo Jezus nie ogranicza się do Kościoła, który widzimy, lecz Jego działanie – w jedności z Duchem Świętym – rozciąga się dalej i głębiej. Owszem, zadaniem Kościoła jest prowadzić ludzi do Jezusa, jednak u podstawy tego prowadzenia jest znowu działanie Jezusa w Duchu Świętym – i dlatego bardziej fundamentalne jest stwierdzenie, że to Jezus prowadzi do Kościoła. Mamy tu analogiczną sytuację, jak w relacji między Jezusem a Maryją, personifikacją Kościoła. Z jednej strony znana jest formuła: per Mariam ad Jesum (przez Maryję do Jezusa), popularna w pobożności maryjnej i stosowana jako argument, że nabożeństwo do Maryi jest drogą do Jezusa. Z drugiej strony mówi się: per Jesum ad Mariam (przez Jezusa do Maryi). Gdy pewnego razu księża dyskutowali w obecności arcybiskupa Wojtyły, która z formuł jest słuszniejsza, on włączył się do dyskusji ze stanowczym stwierdzeniem: „Oczywiście, że bardziej prawidłowa jest formuła per Jesum ad Mariam, bowiem trzeba najpierw uwierzyć w Jezusa jako Syna Bożego, cała zaś godność Maryi płynie stąd, że jest Jego Matką”(15). Co do analogicznej formuły per Jesum ad Ecclesiam (przez Jezusa do Kościoła), możemy pójść dalej. Kto zatrzymał się przy postaci Jezusa znanej z Ewangelii, ten w gruncie rzeczy – choćby jeszcze tego nie przyjmował – otwiera się na Chrystusa, prowadzącego do Kościoła. Wystarczy, że to zatrzymanie się przy Jezusie nie będzie statyczne, czysto formalne, ale stanie się żywą więzią, postawą z określonymi konsekwencjami w życiu. Wtedy z czasem okaże się, że człowiek, który tak uchwycił się Jezusa, w gruncie rzeczy został uchwycony przez Niego poprowadzony – do Kościoła widzialnego i jeszcze dalej…
Wyróżnioną postacią zatrzymania się przy Jezusie jest modlitwa Jego imienia. W samym imieniu zawiera się pełnia, z której wszystko inne wynika. Na przykład: skoro JEZUS jest imieniem Boga wcielonego, to modlitwa w Jego imieniu musi wyrażać prawdę o przyjęciu przez Boga ludzkiego ciała. Dlatego wszystkie tradycyjne formy tej modlitwy włączają do niej ciało. Przypomnijmy: liczy się całościowy charakter postawy modlitewnej – skupienie się na jednym(16). Ostatecznie tym jednym – Jednym – jest Bóg. Ale Jego wcielenie znaczy, że właśnie Jezus może być i jest drogą naszego modlitewnego skupienia, obejmującego całe ciało, całego ducha – wszystko. Całościowa postawa, praktykowana w modlitwie, włącza zatem w prawdę o Wcieleniu nas samych, nasze życie. Tą drogą powracają do Kościoła ci, którzy odwrócili się od niego, by szukać odnowy na drodze medytacji jako całościowej postawy skupionej na jednym. Ich świadectwo jest wymowne: Wcielony Bóg, którego poznają dzięki modlitwie w swojej ludzkiej cielesności, daje się rozpoznać także w Kościele – Ciele Chrystusa(17).
Przypomnijmy po raz ostatni słowa Pawła: „Żyję – już nie ja, lecz Chrystus we mnie”. To jest cel drogi: jedność z wcielonym Bogiem staje się tak wielka, że przeniknięty przez Niego człowiek patrzy na świat i ludzi Jego spojrzeniem. Przemieniony człowiek doznaje przemiany także w poznaniu Jezusa: jest ono poznaniem Go (jako „przedmiotu” ) tak intymnym i wewnętrznym, że staje się Jego poznaniem w sensie podmiotowym. Nie chodzi tu znów o wyobrażenie, w jaki sposób poznawał świat i ludzi Jezus z Nazaretu. Liczy się Jego aktualne bycie i działanie w ludziach oddanych Mu, przez których On sam – w jedności z Duchem Świętym – dopełnia dzieło zapoczątkowane we Wcieleniu. W tym sensie zapewniał uczniów, że po swym odejściu będzie przez nich dokonywał „większych dzieł” aniżeli wcześniej (por. J 14,12). A to nowe działanie – mocą Ducha Świętego – wiąże się także z pełniejszym poznaniem Jezusa z Nazaretu, o którym świadczy Ewangelia.
Jezus Ewangelii
Powracając do Ewangelii, cofamy się niejako do Jezusa jako „przedmiotu” refleksji chrześcijańskiej. Prosta modlitwa imienia Jezus otwiera specyficzne spojrzenie na Niego, wypływające nie tyle z rozważania tekstów, ile z intuicji rodzącej się w trwaniu przy Nim samym i stopniowo – niejako „przy okazji” – rzucającej swoiste światło także na świadectwo Ewangelii. By podkreślić intuicyjny, zarazem osobisty charakter tego spojrzenia, owocu modlitwy imienia Jezus, przejdę znowu do wypowiedzi we własnym imieniu…
Mam oczywiście nadzieję, że wizja nie jest subiektywna w zawężającym znaczeniu, jakby stwarzającym Jezusa na swój własny obraz, ale jest obiektywnym wyrazem osobistego poznania Go przez autorów Ewangelii – Jego świadków. Od razu wyznam, że najbliższy pośród ewangelicznych świadków jest mi ten, który odważa się – siebie nazwać umiłowanym uczniem Jezusa. Nie przypadkiem właśnie w jego Ewangelii znajduje się najpełniejszy obraz modlitwy trwania przy Panu, wcielonym Bogu. Umiłowany uczeń był żywym przykładem tego trwania – nie tylko spoczywając na piersi Jezusa podczas Ostatniej Wieczerzy czy stojąc u Jego boku pod krzyżem, ale już od początku swego powołania. Sam opisał swe pierwsze spotkanie z Jezusem, a w jego świadectwie pojawia się kluczowe słowo właśnie „trwanie” (od greckiego czasownika: menó – trwam, pozostaję, przebywam). Oryginalne słowo greckie tak jest bogate w znaczenia, że – polski przekład, wybierając każdorazowo jedno z nich, nie oddaje pierwotnej jedności. Znamy np. potoczne brzmienie pierwszego pytania dwóch uczniów (Andrzeja i pozostającego w ukryciu autora Ewangelii) wobec Jezusa, którego wskazał im Chrzciciel: „Rabbii – to znaczy: Nauczycielu – gdzie mieszkasz?” (J 1,38). A tymczasem, odwołując się do tego znaczenia greckiego pojęcia, które słusznie zostało wybrane w polskim przekładzie, mówiącym w przypadku winnego krzewu o „trwaniu” w nim latorośli, moglibyśmy przełożyć: „Nauczycielu – gdzie trwasz? (rabbi – didaskale – pou meneis)”. I gdy na Jego zaproszenie: „Chodźcie, a zobaczycie”, przyszli uczniowie poszli za Nim, oto co nastąpiło: „zobaczyli, gdzie trwa (pou menei) i z Nim wytrwali (par autó emeinan) owego dnia. Było to około godziny dziesiątej” (J 1,39).
Ten początek – tak dokładnie utrwalony w pamięci – naznaczył w decydujący sposób całą dalszą drogę poznania Jezusa przez umiłowanego ucznia. Wiadomo, że jego Ewangelia najpełniej ukazuje tajemnicę Syna – w relacji do Ojca. Pierwsze doświadczenie, gdzie Jezus trwa, wiązało się pewnie z określonym miejscem, które wtedy zamieszkiwał. Ale później miało się okazać, zgodnie ze słowami samego Jezusa: „Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć” (Łk 9,58). Jego trwanie, które od początku zaintrygowało ucznia, było – jak odsłoniło się później – trwaniem w Ojcu. Jezus mówi o tym pośrednio w obrazie, w którym określa siebie w odróżnieniu od żydów, uważających siebie za wolnych, a jednak zniewolonych: „Niewolnik nie trwa w domu (ou menei en te oikia) na zawsze, lecz Syn trwa na zawsze (menei eis ton aióna)” (J 8,35). Jego domem jest – oczywiście – „dom Ojca”, o którym mówi później uczniom, obiecując im przygotowanie miejsca (J 14,2nn). Wzywa także: „Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie” (14, ] 1). Znamienne jest przy tym, że Jezus podkreśla nie tylko swoje trwanie w Ojcu, ale także – jeszcze wyraźniej – trwanie Ojca w Nim, gdy wskazując na swoje dzieła dodaje: „Ojciec, trwający we Mnie (en emoi menón), On sam dokonuje tych dzieł” (J 14,10). A wcześniejsze świadectwo Chrzciciela, tak istotne dla Jezusa, wskazywało ponadto Ducha Świętego, nie tylko zstępującego na Niego, lecz trwającego (pozostającego) w Nim (to pneuma… menon ep’ auton – 1,33) – jako znak wyróżniający Syna Bożego (1,34).
Dla Jezusa przeto w oczach umiłowanego ucznia trwanie Ojca jest fundamentem trwania w Nim Syna. Owszem, trwanie jest wzajemne, jednak wzajemność ma jakby swój punkt wyjścia – właśnie w Ojcu. Podobnie została opisana – przypomnijmy – wzajemność naszego trwania w Jezusie: Jego trwanie w nas umożliwia nasze trwanie w Nim. Opis tej relacji w obrazie winnego krzewu i latorośli dopełnia się w słowach modlitwy, która kończy w czwartej Ewangelii spotkanie z uczniami podczas Ostatniej Wieczerzy. Jezus łączy tu w jedno: swoją relację z Ojcem i jedność uczniów, o którą się modli, „aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby oni stanowili w Nas jedno” (17,21). I jeszcze wyraźniej: „aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy. Ja w nich, a Ty we Mnie!” (17,22n). Mówiąc inaczej: O ile wcześniej obraz winnego krzewu opisywał obustronne trwanie Jezusa z uczniami, podczas gdy Ojcu przypadła rola pracującego przy krzewie, o tyle teraz Ojciec jest włączony do obrazu bardziej wewnętrznie – jako trwający w Synu Jego trwaniu w nas, abyśmy także w Nim trwali i wytrwali.
W ostatniej Ewangelii mamy jeszcze jedną wypowiedź o jedności Jezusa z Ojcem, który pracuje. Przypomnijmy: „Ojciec mój pracuje aż do tej chwili i Ja pracuję”(18). Jezus uzasadnia tymi słowami swoje „łamanie” szabatu, wskazując żydom, że poza Bożym „odpoczynkiem”, o którym mówi starotestamentowa wizja stworzenia (Rdz 2,2n), kryje się nieprzerwana „praca” Stwórcy, nie tylko podtrzymująca świat w istnieniu, ale prowadząca w końcu do wcielenia właśnie w Jezusie. To On jako wcielony Logos, od początku przenikający stworzenie (J 1,1-4), objawia najpełniej Stwórcę i Jego działanie. Tak o tym mówi dalej: „Syn nie mógłby niczego zdziałać sam od siebie, gdyby nie widział działającego Ojca; co bowiem On czyni, to czyni również Syn” (J 5,19). Te słowa objawiają tajemnicę więzi Syna z Ojcem. Oznaczają, że najbardziej „samodzielne” działanie Jezusa (gdy działa „sam od siebie” ), nie jest niczym innym, jak wiernym obrazem działania Boga Ojca. Wolność Syna wyraża się w absolutnym posłuszeństwie wobec Ojca. Dlatego „łamanie” szabatu, w którym żydzi widzieli brak posłuszeństwa wobec prawa, było wyrazem głębszego posłuszeństwa wobec Ojca – prawdziwej wolności Syna.
Tajemnicze słowa Jezusa mówią jeszcze więcej… Ojciec objawia się nie tylko w działaniu Syna, lecz i w Jego niedziałaniu. Są to chwile, kiedy Jezus, owszem, widzi Ojca, ale jako niedziałającego. Wtedy sam także nie działa – w przekonaniu, że tego właśnie w danej sytuacji Ojciec od Niego oczekuje. Nie jest to zwykła bierność, banalne „nicnierobienie”, lecz aktywne, czujne trwanie w Ojcu w oczekiwaniu Jego działania. W Ewangelii umiłowanego ucznia Jezusa znajdujemy więcej przykładów tej postawy – czy to w Kanie Galilejskiej, gdzie nie śpieszy się On bynajmniej z interwencją, czy w scenie z niewiastą pochwyconą na grzesznym uczynku, gdzie jakiekolwiek działanie Jezusa – zgoda czy niezgoda na ukamienowanie – byłoby wejściem w pułapkę zastawioną przez Jego przeciwników. Zatrzymajmy się przy tym ostatnim przypadku, gdy Jezus długo nie udzielał odpowiedzi, nachyliwszy się tylko i pisząc „palcem po ziemi” (J 8,6). Czasami wyjaśnia się, że istotne było to, co pisał – i że widząc napisane słowa Jego przeciwnicy zaczęli się wycofywać, jak gdyby zobaczyli spisane na piasku swoje grzechy… Tymczasem nie pisanie było znaczące, ale powstrzymanie się od natychmiastowej reakcji, jakiej oczekiwali żydzi. Dla Jezusa nie działanie stało na pierwszym miejscu, tylko trwanie w Ojcu – w tym wypadku wiązało się ono najwyraźniej z niedziałaniem, obrazem którego stało się działanie tak nieuchwytne, jak pisanie na piasku… Dzięki wytrwaniu w tej postawie rozwiązanie przyszło jakby samo – najpierw jako słowo („Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień” – 8,7), następnie w reakcji zawstydzonych przeciwników Jezusa. Wreszcie przyszło dopełnienie, w którym działanie Syna było już wyraźnie działaniem Ojca – w słowie przebaczającej miłości: „Nikt cię nie potępił? … I ja ciebie nie potępiam. – Idź, a od tej chwili już nie grzesz!” (8,1 On).
To wszystko było zapowiedzią przejścia, które najpełniej objawiło tajemnicę trwania Syna w Ojcu – jako niedziałania najbardziej aktywnego, znoszącego grzech mocą miłości. Przejście dokonało się przez krzyż – a właściwie przez Ukrzyżowanego, którego trwanie w Ojcu przeszło najwyższą próbę, gdy do końca wytrwał w Jego tajemniczym niedziałaniu, jakby bezsilności Bożej miłości. Dopiero Zmartwychwstanie miało wyraźnie zaświadczyć o sile, która w ukryciu działała w Ukrzyżowanym już na krzyżu – właśnie w Jego miłości, znoszącej cierpliwie zadane jej cierpienie. Sam Ukrzyżowany był objawieniem, jak o tym zaświadczył współukrzyżowany z Nim „ostatni” złoczyńca, „pierwszy” w Jego królestwie po śmierci (por. Łk 23,42n), czy setnik, który właśnie na krzyżu rozpoznał w Nim Syna Bożego (Mk 15,39). Wystarczyło trwanie Syna w obliczu śmierci – Jego wytrwanie do końca w Ojcu i Jego miłości.
Miłość wytrwała
Czy jednak istotnie krzyż objawia miłość Ojca? Czy raczej nie jest jej zaprzeczeniem? Objawienie – jak wierzymy – dokonało się w Ukrzyżowanym. A skoro Jezus zapewnił wcześniej: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca”, to rozpoznanie na krzyżu miłości aż do końca w Synu znaczy zarazem uznanie miłości Ojca – najpierw okazanej przez Jezusa, gdy powierzył Ojcu siebie, oddając w Jego ręce swego ducha (Łk 23,46), następnie objawionej w odpowiedzi Ojca – we wskrzeszeniu Syna. Zanim to nastąpiło, Jezus ukazał z krzyża i pozostawił jeszcze jeden znak miłości. Zaświadczył o nim – jakżeby mogło być inaczej! – umiłowany uczeń, jedyny z uczniów, który wytrwał pod krzyżem aż do końca. Wcześniej usłyszał z ust Jezusa razem z innymi: „Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!” (J 15,9). Jako ten, który wytrwał, uczeń umiłowany mógł przyjąć nowy, ostatni znak trwania miłości Jezusa – w synowskiej relacji nie tylko do Boskiego Ojca, lecz i do ludzkiej Matki, Maryi.
Znamy ostatnie słowa Jezusa do ucznia trwającego pod krzyżem: „Oto Matka twoja” (J 19,27). Dopełnia się tu wcześniejsze słowo do Maryi, której Syn wskazał ucznia jako syna: „Niewiasto, oto syn Twój” (19,26). Wytrwanie w miłości Jezusa jawi się w nowym świetle – w jedności z Jego Matką. Nasze bycie synem Matki Jezusa można tak opisać: „Według tych, którzy mają o Niej słuszne zdanie, Maryja nie miała innych synów poza Jezusem; kiedy więc Jezus mówi do swojej Matki: «Oto syn twój», a nie: «Oto ten człowiek jest także twoim synem», wtedy chce powiedzieć: «Oto Jezus, którego zrodziłaś». Faktycznie bowiem, jeśli ktoś doszedł do doskonałości, nie żyje już on, lecz żyje w nim Chrystus, i właśnie dlatego, że żyje w nim Jezus, jest o nim powiedziane do Maryi: «Oto syn twój», Chrystus”(19). Innymi słowy: Dodatkowym znakiem trwania Jezusa w nas jest nasze trwanie w relacji do Jego Matki jako naszej… Gdy Ją przyjmiemy „do siebie”, jak umiłowany uczeń, Ona pomoże nam wytrwać w Synu – w Jego wzrastaniu w nas aż do pełni, którą pragnie On osiągnąć w każdym członku swego Ciała.
Ostatni znak Jezusa z krzyża prowadzi do Maryi – w sensie przytoczonej formuły: per Jesum ad Mariam. Doprowadzeni do Matki, razem z Nią przybliżamy się jeszcze bardziej do Syna, tak że nabiera sensu dopełniająca formuła: per Mariam ad Jesum. Obie formuły tworzą krąg, otwierający na pełnię prawdy w Ewangelii umiłowanego ucznia: w ostatnim słowie Jezusa wskazującym Matkę spełnia się ostatnie słowo Matki wskazujące Syna: „Uczyńcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2,5). Możemy dopowiedzieć: uczyńcie zwłaszcza to, co wam powiedział na końcu i przyjmijcie mnie do siebie jako Matkę. Warto pamiętać o tym i w modlitwie imienia Jezus, zwłaszcza że to Maryja przyjęła jako pierwsza zarówno Imię, jak i zwiastowaną razem z nim Osobę. Dlatego przypomnę radę, do której sam się stosuję w praktykowanej modlitwie imienia Jezus: Po wstępnym przygotowaniu, obejmującym ciało, zaczynam odmawiać modlitwę „Zdrowaś” aż do słów: „…błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. W tym momencie zatrzymuję się przy Imieniu, które wystarcza… Dopiero gdy kończy się czas przeznaczony na modlitwę, odmawiam resztę – w nadziei, że nawet jeśli ze swej strony przechodzę do innych zajęć, trwa modlitwa Matki „teraz, i w godzinę śmierci naszej”…
Urwałem znowu, gdyż „Amen” obejmie niebawem całe niniejsze rozważania. Zamiast podsumowania szukam obrazu, który najpełniej wyraziłby treści dotąd przedstawione. Skoro kilka obrazów już się pojawiło, może da się je połączyć w jeden… Wyjdźmy od winnego krzewu i latorośli – symbolu trwania w Jezusie, szczególnie w modlitwie Jego imienia. Ten obraz okazał się w naszej refleksji otwarty na dopełnienie: z jednej strony przez włączenie doń Ojca nie tylko jako „pracującego”, ale jako trwającego w Synu, zatem i winnym krzewie; z drugiej strony przez uwzględnienie, że ogień palący gałązki trawi je nie tylko, gdy zostały odcięte, znajdując się na zewnątrz krzewu, ale pali wewnętrznie – w oczyszczeniu, jakiemu latorośle podlegają właśnie wtedy, gdy trwają w krzewie. Posuwając się dalej i łącząc elementy z obu stron, otwieramy się na głębsze spojrzenie: Winny krzew – Jezus, w którym trwamy – jest od wewnątrz trawiony przez ogień miłości Ojca, który działa w oczyszczającym nas i uświęcającym działaniu Ducha Świętego. Tak oto – w miarę naszego zajmowania się winnym krzewem, obrazem modlitwy imienia Jezus – krzew zajmuje się ogniem i staje się płonącym krzewem! Obraz, który w Starym Testamencie – na górze Horeb – wyrażał tajemnicę Bożego JESTEM, a w Nowym Testamencie – na górze Przemienienia – rozciągnął się na trwanie bóstwa w człowieczeństwie Jezusa, dopełnia się nieoczekiwanie w płonącym krzewie winnym – obrazie naszego trwania we wcielonym Bogu.
Tajemniczy krzew płonie, ale się nie spala. Modlitewne trwanie w Jezusie, w ogniu Bożej miłości, wypala w człowieku jedynie to, co go zamyka na miłość. Oczyszczenie jest nieuchronne, byśmy w końcu zdobyli miłość tak, jak zostaliśmy przez nią zdobyci. Przychodzi w modlitwie imienia Jezus moment przejścia: staje się jasne, że siła modlitwy nie pochodzi od człowieka, lecz jest daną mu pomocą, darem Ducha Świętego. Rosyjski pielgrzym opisał to w słowach: „…wreszcie poczułem, że modlitwa już sama, bez żadnego z mej strony pobudzenia, dokonuje się i dźwięczy w mym umyśle i sercu, nie tylko gdy czuwam, ale i we śnie – nic jej nie przerywa, nawet na najmniejszą chwilkę, cokolwiek bym czynił(20). I w tej „samoistnej” modlitwie pielgrzym widzi działanie Ducha Świętego, który nie tylko przychodzi z pomocą naszej słabości, gdy nie umiemy się modlić, ale jest obecny w powszechnym „wzdychaniu” całego stworzenia tęskniącego do wolności (por. Rz 8,20n). Dlatego człowiek przemieniony dzięki modlitwie, pojmuje także „mowę” stworzenia. Wszystko, co go otacza, mówi mu, że „istnieje właśnie dla ludzi, świadczy o Bożej miłości do człowieka, modli się i wyśpiewuje chwałę Boga”.
Zajmując się wytrwale modlitwą imienia Jezus, zajmujemy się Ogniem, który On przyniósł na świat, aby zapłonął… Otwieramy się na poznanie miłości, największy dar, bez którego „wszelkie poznanie” byłoby daremne (1 Kor 13,2). Ten dar – ogień miłości wcielonego Boga – jest „zachłanny”, pragnie objąć nasze życie w całości – nie tylko w jasnych elementach, łatwych do przyjęcia, lecz i ciemnych, odpychających… Jezus przyjął i przyjmuje wszystko w naszym człowieczeństwie, przeniknął i przenika do końca złoża grzeszności, której brzemię nas odczłowiecza, gdyż oznacza współżycie z grzechem i zdradę Boga. Gdy jednak odwracamy się od Niego, zamykamy na Jego poznanie, Jezus nie przestaje poznawać w nas swoich sióstr i braci, dzieci jednego Ojca. Jego poznanie jest niezmiennie bliskością, miłością, znoszącą nasze brzemię, zachowującą przy życiu. Jeśli nawet „odmawiamy wierności, On pozostaje wierny, bo nie może sobie zaprzeczyć” (2Tm 2,13). Istotą Jego jest miłość, która „cierpliwa jest, łaskawa jest… wszystko znosi” (IKor 13,4.7). Dlatego Jezus, który to objawił, zachęca do wytrwania – w Jego miłości – trwania w Jego imieniu. Powtarza: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna”. „Zaprawdę, zaprawdę” brzmi po łacinie: Amen, amen… Czy potrzebujemy jeszcze jednego, końcowego Amen?
(1) W tym sensie np. Adam „poznał” Ewę – por. Rdz 4,1 (w tłumaczeniu J. Wujka).
(2) Tak należy tu przełożyć greckie fronema, podobnie jak w Rz 8,6.7.
(3) Por. J 6,35.48; 8,12; 11,25; 14,6.
(4) Por. polskie wydanie: Szczere opowieści pielgrzyma przedstawione jego ojcu duchownemu, przeł. A. Wojnowski, Wyd. W drodze Poznań 1988.
(5) Taka polemika, co prawda dyskretna, jest obecna we wstępie do: Filokalia. Teksty
o modlitwie serca, przeł. i opr. ks. J. Naumowicz, Wyd. Benedyktynów Tyniec – Wyd. «m» Kraków 1998, s. 28.30.38.42.
(6) Por. B. Kondrusik, Modlitwa Jezusowa – mantra chrześcijan?, „Przegląd Powszechny” 5/1998, 196- 210.
(7) Łk 1 l,2nn. Ta krótsza wersja modlitwy, którą przekazał Łukasz, uchodzi za jej pierwotną formę, rozbudowaną przez Mateusza (Mt 6,9-13).
(8) Por. Łk 24,49: Dz 1,4: 2,33 (Obietnica); Dz 8,20; 11,17 (Dar).
(9) Wiąże się to z kwestią, czy możliwe jest całkowite „odcięcie” człowieka od Chrystusa. W odniesieniu do chrześcijan Apostoł wyraża nadzieję, że to niemożliwi – por. Rz 8,35nn.
(10) Łk 3,16; także Jezus mówi z myślą o Duchu i o chrzcie, zanurzającym w śmierć: „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię” (Łk 12,49nn).
(11) Więcej w: Prosta praktyka medytacji, s. 69nn.
(12) Fragment 82; por. ks. M. Starowieyski (red.), Apokryfy Nowego Testamentu, t. I, TN KUL Lublin 1980, s. 131.
(13) Słowa te cytuje Mistrz Eckhart, dodając: „Lepiej będzie, jeśli przestawię te słowa
i powiem: «Gdy św. Paweł widział nic (nicość), widział Boga’”: Mistrz Eckhart, Kazania…, s. 448.393n.
(14) Więcej w moim artykule: Teologiczne aspekty jawień maryjnych: K. Pek MIC (red.), Objawienia maryjne. Drogi interpretacji, Wyd. Ks. Marianów Warszawa 1994, s. 52-68.
(15) Według: Karol Wojtyła i «Tygodnik Powszechny». Z ks. A. Bardeckim rozmawia A. Sporniak, „Tygodnik Powszechny” 14/1999, s. 6. Ks. Bardecki relacjonuje dalej: „Niemniej, ze względu na to – kontynuował (abp K. Wojtyła] – iż polski katolicyzm charakteryzuje się dużym kultem Matki Bożej o silnym zabarwieniu uczuciowym, w praktyce duszpasterskiej rzeczywiście bywa w ten sposób, że poprzez nabożeństwo do Matki Boskiej człowiek dochodzi do Jezusa. Jako przykład podał Częstochowę”.
(16) Więcej w: Prosta praktyka medytacji, s. 35nn.
(17) Por. świadectwa z kursów medytacyjnych w: Od hathąjogi do modlitwy Jezusowej, „List” 5/1999, s. 8-12.
(18) J 5,17. Por. rozdział: Ignacjańska wizja stworzenia, w: Zająć się ogniem… , s. 127-170.
(19) Orygenes, In Johannem 1,4; por. I. de la Potterie, Maria…, s. 240.
(20) Szczere opowieści…, s. 50. Dalsze sformułowania: tamże, s. 53.48.
Fragment książki Jacka Bolewskiego Zająć się ogniem. Odkrywanie duchowości ignacjańskiej (Kraków 2001), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Kontemplacyjna faza ignacjańskich Ćwiczeń duchowych
Franz Jalics SJ
1.Wprowadzenie
Poszukiwanie kontemplatywnych form modlitwy stało się dzisiaj znakiem czasu. Wielu ludzi tęskni za kontemplacją, a gdy ich tęsknota nie znajduje żadnego zaspokojenia w Kościele, zwracają się w swoich poszukiwaniach do religii wschodnich. W czasach Ignacego jednak było inaczej. Czy nie jest to cudowne, że Ignacy w swojej książeczce Ćwiczeń, w zwięzły i jasny sposób rozwinął swego rodzaju wprowadzenie do modlitwy kontemplatywnej?
Mój sposób dawania Ćwiczeń opisałem w książce, którą opublikowałem przed ośmioma laty. W książce tej starałem się uniknąć wszystkiego, co mogłoby sprawić, że czytelnik nie znający Ćwiczeń duchownych, mógłby czuć się nieswojo. Niniejszy artykuł powstał z konieczności ukazania, w jakiej relacji są moje kontemplatywne rekolekcje w stosunku do Ćwiczeń Ignacego. Ograniczę się do książeczki Ćwiczeń oraz do literackiego rozumienia jej tekstu. Najpierw wyjaśnię całościową koncepcję ignacjańskich rekolekcji i ukażę przy tym miejsce dzisiejszej praktyki rekolekcji z indywidualnym prowadzeniem. Następnie zajmę się najważniejszymi fragmentami książeczki Ignacego, które odnoszą się do kontemplatywnej fazy Ćwiczeń. Artykuł jest zakończony podsumowaniem i paroma uwagami końcowymi.
2. Całościowa koncepcja ignacjańskich Ćwiczeń
2.1. Trzy duchowe poziomy
Ignacy w książeczce Ćwiczeń pracuje na trzech duchowych poziomach, które się od siebie jasno odróżniają, ale zarazem nawzajem na sobie budują. Ignacy zwraca się na tych poziomach do ludzi, którzy znajdują się w całkiem różnych sytuacjach duchowych. Z tego powodu są oni za każdym razem inaczej dysponowani i w związku z tym trzeba do nich za każdym razem inaczej podejść. Ich sposoby modlenia są różnego rodzaju. Także treść ich modlitwy się różni. Stosownie do tego muszą oni być prowadzeni według innych reguł. Na każdym poziomie człowiek obchodzi się inaczej z Pismem św. Również procesy dokonywania wyboru przebiegają inaczej na różnych poziomach i dlatego muszą one być odpowiednio przeprowadzone. W końcu, także perspektywy, z którymi na końcu rekolekcji Ignacy wprowadza rekolektantów w codzienność, są odmienne. Te trzy poziomy odpowiadają klasycznemu podziałowi życia duchowego na via purgativa, via illuminativa i via unitiva (tj. drogę oczyszczenia, drogę oświecenia i drogę zjednoczenia; por. ĆD 10). Te pojęcia już w czasach Ignacego były używane na oznaczenie podstawowych faz życia duchowego. Przyglądnijmy się poszczególnym poziomom.
2.2. Droga oczyszczenia
Pierwszy poziom to via purgativa. To wyrażenie w czasach Ignacego odnosiło się do ludzi, którzy żyli w mniej lub bardziej ciężkich grzechach. Ignacy odsyła te osoby na pierwszy tydzień. Są oni scharakteryzowani jako: „nie doświadczeni w duchowych rzeczach”, „grubo i otwarcie kuszeni” (ĆD 9) i „oni idą od grzechu ciężkiego do grzechu ciężkiego” (ĆD 314). Większość ludzi w tym stanie nie jest zainteresowana rekolekcjami. Jeśli zostaną przekonani do wzięcia udziału w Ćwiczeniach – jak niektórzy książęta i urzędnicy kościelni w czasach Ignacego – najczęściej są oni w stanie pojąć tylko rozumowe argumenty. Sposobem modlitwy na drodze oczyszczenia jest rozważanie (consideratio). Treściowo pojawiają się tutaj co prawda elementy Objawienia, jak grzech i piekło – nie przedkłada się jednak rekolektantowi żadnych tekstów z Pisma świętego. Co do tego Ignacy jest jasny: w pierwszym tygodniu nie ma żadnego przykładu rozważania Pisma świętego. Ludzie znajdujący się na via purgativa nie są jeszcze do tego ani przygotowani, ani usposobieni. Dla tego pierwszego poziomu duchowego Ignacy daje Reguły rozeznawania duchów (ĆD 314nn). Są one odpowiednie dla ludzi, którzy przechodzą w swoim życiu od „grzechu śmiertelnego do grzechu śmiertelnego”. Te reguły są używane tylko w przypadku ludzi, którzy rzeczywiście znajdują się w pierwszym tygodniu. Na etapie via purgativa nie ma żadnego wprowadzenia w proces podejmowania decyzji (ĆD 18, 11). To, co należy rozstrzygnąć jest jasne: uwolnić się od grzechów śmiertelnych.
Typowym stylem dawania rekolekcji pierwszego tygodnia są głównie misje ludowe. Są one oferowane ludziom, którzy Pisma świętego zazwyczaj nie biorą do ręki, którzy nie mają czasu na bardziej zaawansowane pogłębienie życia duchowego, a jednocześnie nazywają siebie chrześcijanami. Ignacy przewiduje, że często rekolekcje u takich osób będą się kończyły wraz z pierwszym tygodniem (ĆD 18). Pozwala on rekolektantom wrócić do codzienności dając im do praktykowania pierwszy sposób modlitwy, którego treścią są np. dziesięć przykazań, grzechy śmiertelne, nie ma tu jednak zalecenia aby rozważać Pismo święte (ĆD 238-248).
2.3. Droga oświecenia
Na tym poziomie znajdują się osoby wykazujące zdolności i zainteresowanie tym, aby od tego, co dobre przechodzić do lepszego (ĆD 315). Inaczej mówiąc są to ci, którzy idą drogą cnót. Z nimi można rozmawiać o „sprawach bardziej delikatnych i wzniosłych” (ĆD 9). Takim osobom Jezus Chrystus jest ukazywany jako Król Odwieczny. Oni pogłębiają swoją modlitwę poprzez rozważanie fragmentów Pisma świętego, odnoszących się do życia Jezusa i w ten sposób są wprowadzeni do naśladowania Chrystusa. Drugi duchowy poziom obejmuje ćwiczenia od rozważania o Wołaniu Króla po kontemplację o Wniebowstąpieniu (ĆD 91-229; 261-362). Ten poziom ma też własne Reguły rozeznawania duchów (ĆD 228-236). Ponieważ tutaj chodzi o pójście za Jezusem, proces podejmowania decyzji odgrywa ważną rolę. Procesy wyboru będą podejmowane poprzez rozmyślanie, rozeznawanie, przez skupienie uwagi na pocieszeniach i strapieniach. Dla ludzi, którzy rekolekcje kończą na tym poziomie, Ignacy przewiduje drugi sposób modlitwy (ĆD 249-257).
2.4. Droga zjednoczenia
Trzecim duchowym poziomem jest poziom kontemplacji, via unitiva. Tutaj chodzi o zjednoczenie z Bogiem i o bezpośredniość w relacji do Boga. Pomiędzy Stwórcą i jego stworzeniem nie powinno stać już nic, co by ową bezpośredniość mogło zakłócić. Pomiędzy Stworzyciela i jego stworzenie nie powinno się wkraść ani żadne „uprzednie odczucie lub poznanie jakiegokolwiek przedmiotu”, ani żaden inny „własny akt” (ĆD 330). Tutaj dochodzi do pełnego rozwinięcia zasady, że to co się naprawdę liczy, to nie ilość wiedzy (ĆD 2). Gdzież jest mniej wiedzy niż w czystym patrzeniu na Boskie Osoby?
Bycie na trzecim, czyli kontemplatywnym poziomie jest czystą łaską. Człowiek nie może jej osiągnąć przy pomocy własnych sił. Bóg daje łaskę „bez przyczyny” temu, komu chce dać (ĆD 175; 330). Wynika stąd, że może On tej łaski udzielić nie tyko na trzecim poziomie, ale także na pierwszy albo drugim. Jednakże człowiek może siebie dysponować, przygotować na przyjęcie tej łaski. Na tym właśnie polega różnica między drugim i trzecim poziomem. Trzeci, czyli kontemplatywny poziom uczy, jak człowiek ma siebie bezpośrednio dysponować na przyjęcie tej łaski. Dokonuje się to z jednej strony przez stanie się pustym, przez opróżnienie się z duchowych działań, czyli z aktów myślenia, chcenia, czynności pamięci (ĆD 234); z drugiej strony, poprzez ukierunkowanie się na patrzenie wyłącznie na Boskie Osoby (ĆD 258).
Kontemplacja do uzyskania miłości, jest Zasadą i Fundamentem drogi zjednoczenia. Tak jak Medytacja o Wołaniu Króla jest Zasadą i Fundamentem dla kontemplacji życia Jezusa, tak Kontemplacja do uzyskania miłości jest Zasadą i Fundamentem dla trzeciego duchowego poziomu. Jeszcze do tego wrócimy. Ten fundament ukazuje drogę opróżniania się duszy z jej władz (memoria, intellectus, voluntas), aż do punktu, w którym pozostaje tylko prosta i radykalna miłość, do punktu, w którym to już więcej nie rekolektant żyje, ale Chrystus w nim (Gal. 2, 20).
Modlitwa w tym czasie jest jasno opisana przez Trzeci sposób modlitwy (ĆD 258-260). Jest ona jedynie patrzeniem na boskie Osoby, z jednym słowem przy każdym oddechu, bez myśli, rozważań, porównań, bez zajmowania się smakowaniem i pocieszeniami.
Na każdym z trzech poziomów można stosować modlitwę ustną, albo podejmować rozmyślanie Pisma świętego. Stąd modlitwy ustne mogą dać zewnętrzne ramy czasom modlitwy. Jednakże to, co jest właściwe człowiekowi na drodze zjednoczenia, to jedynie patrzenie i kochanie – tak, jak specyfiką drogi oświecenia była kontemplacja Pisma świętego, a cechą drogi oczyszczenia rozważanie. „Wybór”, czyli obejmująca całe życie decyzja, na drodze zjednoczenia zostaje przygotowana poprzez to, że człowiek dysponuje się na pierwszy czas wyboru. Praktyka pokazuje, że istnieje pewna pedagogia tego dysponowania się i zdarza się często, że rekolektanci dochodzą do decyzji, które wprawdzie nie całkowicie odpowiadają pierwszemu czasowi wyboru, jednakże są mu bardzo bliskie.
Na podstawie tych rozważań możemy powiedzieć, że Ignacy prowadzi Ćwiczenia Duchowe wzdłuż trzech nawzajem po sobie następujących duchowych poziomów, które odpowiadają klasycznemu podziałowi życia duchowego: via purgativa, via illuminativa i via unitiva. Z powyżej wyszczególnionych różnic można wysnuć wniosek, że człowiek rzadko przechodzi wszystkie trzy poziomy w jednej serii rekolekcji. Ponieważ każdy z tych poziomów odpowiada pewnemu dłużej trwającemu stanowi duszy, człowiek pozostaje najczęściej długie lata na nowo osiągniętym poziomie, do czasu aż będzie gotowy do wprowadzenia na następny poziom. Jeśli dana osoba bierze udział w corocznych rekolekcjach, odprawia je na tym poziomie, na którym się w danym okresie czasu znajduje.
2.5. Klasyczne rekolekcje indywidualne
Jeśli uświadomimy sobie całościowy zamysł książeczki Ćwiczeń, stanie się dla nas jasne, że klasyczne rekolekcje indywidualne ograniczają się do drugiego poziomu, czyli do via illuminativa – nie poruszają się ani na pierwszym ani na trzecim poziomie. One nie obejmują całej gamy możliwości zawartych w książeczce Ćwiczeń Duchowych. Zrozumienie tego może nam wiele pomóc w wyjaśnieniu relacji pomiędzy indywidualnymi rekolekcjami, a rekolekcjami kontemplatywnymi. Przyjrzyjmy się temu dokładniej.
2.5.1. W rekolekcjach indywidualnych nie daje się pierwszego tygodnia
Różne racje – jak się wydaje – przemawiają za takim podejściem. Po pierwsze, ludzie, których Ignacy wysłałby na pierwszy tydzień, na indywidualne rekolekcje byliby w ogóle nie przyjęci, ponieważ są oni „w duchowych rzeczach jeszcze nie doświadczeni” (ĆD 9), „jasno i często kuszeni” (ĆD 9), i idą „od grzechu ciężkiego do grzechu ciężkiego” (ĆD 314). W rozmowach przed rekolekcjami, będą raczej indywidualne rekolekcje odradzane. Jeśli dana osoba byłaby zdolna według swoich „naturalnych możliwości pojmowania” (ĆD 18), a prowadzący rekolekcje miałby wystarczająco czasu (ĆD 18), można taką osobę przygotować na właściwe rekolekcje indywidualne poprzez weekendy modlitewne, dni skupienia i inne sesje.
Po drugie, uczestnikom i uczestniczkom indywidualnych rekolekcji raczej nie podaje się reguł rozeznawania duchów pierwszego tygodnia. Dla nich są reguły drugiego tygodnia. Nie można z żadnym uczestnikiem, czy uczestniczką, którzy od dłuższego czasu odprawiają coroczne rekolekcje, obchodzić się dwa dni jak z „wielkim grzesznikiem”.
Po trzecie, prowadzący indywidualne rekolekcje uczą, jako wyłączną metodę modlitwy podczas rekolekcji, kontemplowania fragmentów Pisma świętego. Kontemplacje można także stosować do pewnych tematów pierwszego tygodnia. Uczestnik pierwszego tygodnia, tak jak on jest opisany przez Ignacego, nie otrzymuje właściwie Pisma świętego do ręki, ponieważ jest on jeszcze na to nie przygotowany i można go jakoś poruszyć tylko poprzez racje rozumowe. Rzeczywiście, prowadzący indywidualne rekolekcje mają często tendencje, zbyt silnego forsowania użycia Pisma świętego w modlitwie – ważny znak tego, że poruszają się oni tylko na drugim poziomie. W pierwszym tygodniu Ignacy nie daje jednakże żadnej medytacji nad Pismem świętego – można jednak tematy pierwszego tygodnia z wielkim pożytkiem zastosować dla osób znajdujących się na via illuminativa (drugi poziom) jako wprowadzenia do medytacji o Wołaniu Króla. Fakt ten jednak nie przesądza o tym, że rekolektanci przynależą do via purgativa. Czy nie jest tak, że zapomina się, iż oczyszczenie jest stałym składnikiem rekolekcji oraz trwałą strukturą życia duchowego każdego człowieka? Tak jak na pierwszym poziomie mamy do czynienia z oczyszczeniem z ciężkich grzechów, tak też w via illuminativa dokonuje się oczyszczenie z mniejszych ciemnych stron, a na trzecim, kontemplatywnym poziomie – oczyszczenie ducha.
2.5.2. Indywidualne rekolekcje wykluczają trzeci poziom duchowy
Po pierwsze, w dużym stopniu pozostaje nie rozpoznany fakt, że Ignacy w czwartej adnotacji (ĆD 4), daje trzeciemu sposobowi modlitwy status równouprawnionego ćwiczenia duchowego. On należy do ignacjańskich Ćwiczeń duchowych tak samo jak kontemplacje życia Jezusa. Po drugie, daje się wprawdzie w indywidualnych rekolekcjach Kontemplację pomocną do uzyskania miłości, jednakże jej właściwy sens – mianowicie rezygnacja z aktów myślenia, chcenia i przypominania sobie – jest ignorowany. Z tej kontemplacji zostaje zatem tylko pobożne ćwiczenie. Jej właściwy sens, jako Zasada i Fundament dla następnego poziomu zostaje nierozpoznana. Po trzecie, w indywidualnych rekolekcjach trzeci sposób modlitwy, oparty na prostym patrzeniu na boskie Osoby, nie jest uczony i nie jest praktykowany. Po czwarte, prawie w ogóle nie mówi się o pierwszym czasie wyboru. Jeśli przelotnie wspomina się o nim, nie podaje się żadnego środka, aby rekolektant mógł się dysponować na ten czas, a jest tak ponieważ sens Kontemplacji pomocnej do uzyskana miłości i trzeci sposób modlitwy są jeszcze niestety niedostatecznie rozpoznane.
2.6. Decydujące pytanie
Na podstawie tych argumentów jestem zdania, że zwyczajne rekolekcje indywidualne ograniczają się tylko do via illuminativa. One nie obejmują całej gamy możliwości oferowanych przez Ćwiczenia duchowe. Ani pierwszy, ani drugi poziom nie jest w indywidualnych rekolekcjach praktykowany. Temu nie da się zaprzeczyć. Według Ignacego i jego zasady odnoszącej się do zastosowania książeczki Ćwiczeń, taki stan rzeczy jest poprawny i właściwy. I jeszcze więcej – jest on warty pochwały. Trzeba przyznać, że indywidualne rekolekcje wspaniale ożywiły praktykę rekolekcyjną. Powstaje jednak pytanie, czy czasem niektórzy mistrzowie indywidualnych rekolekcji – ograniczonych do drugiego poziomu – nie stawiają znaku równości pomiędzy takimi rekolekcjami a Ćwiczeniami duchownymi Ignacego z Loyoli? Jeśli by tak było, to trzeba się obawiać, że oni, ze swojego punktu widzenia tylko indywidualne rekolekcje będą uważali za właściwe rekolekcje ignacjańskie. Pierwszy tydzień i kontemplatywna faza rekolekcji nie byłyby przez nich uznawane za ignacjańskie.
Po tym spojrzeniu na całościową koncepcje Ćwiczeń przyglądnijmy się w szczegółach temu, co Ignacy ma do powiedzenia odnośnie rekolekcji kontemplatywnych.
3. Trzy zasady i Fundamenty
Na początku książeczki Ćwiczeń po Adnotacjach (ĆD 1-22), a przed pierwszym ćwiczeniem, Ignacy umieścił pewne podstawowe zdanie i zatytułował je Zasada i Fundament (ĆD 23). W niej podaje on najpierw cel swoich rekolekcji: „Człowiek został stworzony, aby Boga, naszego Pana, wielbił, okazywał Mu cześć i służył Mu – i dzięki temu zbawił duszę swoją” (tamże).
Po drugie, pokazuje on trudną drogę, czyli daje trudne zadanie, które do tego celu prowadzi: „Toteż musimy się stawać obojętnymi wobec wszystkich rzeczy stworzonych, jeżeli to zostało pozostawione całkowicie swobodnej decyzji naszej wolnej woli, a nie zostało zakazane. Tak więc chodzi o to, byśmy ze swojej strony nie pragnęli bardziej zdrowia niż choroby, bogactwa niż ubóstwa, szacunku niż pogardy, życia długiego niż krótkiego…” (tamże).
Po trzecie, jako odpowiedź na to zadanie Ignacy proponuje ćwiczenia, które prowadzą do jego realizacji – mianowicie Ćwiczenia duchowne. Te, w swojej strukturze tworzą pewną „szkołę”. Na początku znajduje się egzamin wstępny. Ignacy podaje cel, dokąd chce w tej szkole doprowadzić. Następnie objaśnia, czego trzeba się nauczyć, mianowicie obojętności. To jest ów egzamin wstępny do szkoły. Kto nie chce dążyć do tego celu, nie potrzebuje zdawać egzaminu. Kto cel rekolekcji już osiągnął, nie potrzebuje do tej szkoły uczęszczać. Szkolenie przez rekolekcje jest dla tych osób, które chcą dążyć do podanego celu, ale które go jeszcze nie osiągnęły. Jeśli więc uczeń wyraża chęć i zgodę, może zacząć odprawianie Ćwiczeń duchownych. To jest naturalny sposób postępowania, gdy ktoś chce kogoś innego do czegoś prowadzić. To należy też do sposobu postępowania Ignacego, który często sobie brał za cel uczenie ludzi prowadzenia lepszego życia.
Kiedy jednak przyjrzymy się dokładnie, zauważymy, że Ignacy ten sam sposób postępowania powtarza w swojej książeczce Ćwiczeń także na etapach pośrednich tej rekolekcyjnej szkoły. Chodzi o momenty, w których chce on wprowadzić osobę na nowy poziom rekolekcji, z via purgativa, drogi oczyszczenia, do via illuminativa. Kiedy rekolektant jest na tyle dojrzały, aby wejść w drugi tydzień, Ignacy daje mu wielką wizję w rozważaniu o Wołaniu Króla Odwiecznego. Pójście za tym Królem staje się nowym celem. Następnie w modlitwie ofiarowania z tego rozmyślania podaje mu Ignacy drogę, albo zadanie, z pomocą którego ma dojść do celu (ĆD 98). Chodzi o nowy sposób rozmyślania – kontemplację (contemplatio), która zastępuje teraz rozważanie (consideratio), oraz nowe treści, mianowicie tajemnice życia Jezusa, oraz Wybór zamiast pojedynczych refleksji. Możemy zauważyć, że ten cel cząstkowy jest przedstawiony za pomocą wspaniałej wizji (ĆD 92-97), droga jest wyznaczona w modlitwie (ĆD 98), a następnie zostaje wprowadzony nowy styl w odprawianiu ćwiczeń (ĆD 101nn.).
Ignacy powtarza ten sposób postępowania także na innym etapie pośrednim – przy przejściu z drugiego na trzeci poziom. Daje on w wielkiej wizji – tzn. w Kontemplacji pomocnej do uzyskania miłości – nowy cel: patrzeć na Boga w jego dziełach (ĆD 234-237). Następnie wskazuje on znowu w jednej z modlitw drogę do tego celu, i daje zadanie: uspokoić wszystkie duchowe zdolności i trwać tylko na patrzeniu (ĆD 234). Podaje także nowy sposób modlitwy i nową treść modlitwy (ĆD 258). To wszystko prowadzi nas do następujących wniosków. Tak jak się ma Zasada i Fundament do całych Ćwiczeń; tak jak się ma Rozważanie o Wołaniu Króla do drugiego poziomu, do via illuminativa, tzn. do kontemplacji życia Jezusa – w ten sam sposób ma się Kontemplacja pomocna do uzyskania miłości do następnego poziomu, do via unitiva, czyli do poziomu kontemplatywnego.
4. Dwa różne zadania
Na drugim poziomie, to jest od medytacji o Wołaniu Króla do kontemplacji o Wniebowstąpieniu, zadanie polega na zrobieniu czegoś dla Chrystusa. Ignacy jasno pisze o tym w modlitwie zawartej w punktach do medytacji o Wołaniu Króla. W Fundamencie dla trzeciego, czyli kontemplatywnego poziomu, daje on nowe zadanie, zadanie które istotnie różni się od wszystkich wcześniejszych. Porównajmy je. W medytacji o Chrystusie Królu czytamy: „Odwieczny Panie wszystkich rzeczy! Oto przy Twej łaskawej pomocy ofiaruję się w obliczu nieskończonej dobroci Twojej i przed chwalebną Matką Twoją i wszystkimi świętymi dworu niebieskiego. Chcę i pragnę i taka jest moja dobrze przemyślana decyzja, byle to tylko było ku lepszej służbie Tobie i większej Twojej chwale, że Cię będę naśladował w znoszeniu wszystkich zniewag, w pogardzie i całkowitym ubóstwie, tak rzeczywistym jak duchowym, jeżeli Twój najświętszy Majestat zechce mnie wybrać i przyjąć do takiego rodzaju życia i stanu.” (ĆD 98).
Chodzi tu o ofiarowanie się i o wyrażenie tego ofiarowania w postępowaniu i działaniu. Rekolektant ma, z pomocą łaski i pod warunkiem, że Bóg go „chce wybrać i przyjąć”, naśladować Chrystusa. Ale chodzi tu o naśladowanie poprzez własną aktywność: „ja ofiaruję… ja chcę i pragnę … moja dobrze rozważona decyzja … w znoszeniu”. W Kontemplacji pomocnej do uzyskania miłości znajdujemy natomiast nowe zadanie dla rekolektanta. Tutaj rekolektant nie powinien już nic chcieć albo czynić. On winien teraz swoje zdolności oddać Bogu: nie powinien nic obiecywać, aktywnie angażować się dla Boga, coś wykonywać albo wyświadczać, lecz powinien on pozwolić, aby jego wewnętrzne uzdolnienia uległy wyciszeniu, tak aby Bóg przejął aktywność jego działania: „Zabierz, Panie, i przyjmij całą moją wolność, pamięć moją, mój rozum i całą moją wolę, wszystko, co mam i co posiadam. Ty mi to, Panie, dałeś, Tobie to zwracam. Wszystko jest Twoje. Rozporządzaj tym według Twojej woli. Daj mi tylko miłość Twoją i łaskę, a to mi wystarczy” (ĆD 234).
Nie można tej różnicy przeoczyć. Zamiast „ja ofiaruję… ja chcę i pragnę … moja dobrze rozważona decyzja … w znoszeniu” jest teraz „Zabierz … przyjmij … wolność, pamięć … rozum … wolę … mam … posiadam … zwracam … rozporządzaj … a to mi wystarczy”. Konkretnie, ta modlitwa mówi, że wszystkie duchowe zdolności powinny być wyciszone i uspokojone, po to, aby pozostała tylko radykalna miłość i zwyczajne patrzenie na Boga. To jest całkiem nowa perspektywa. Ona prowadzi na nowy poziom rekolekcji. Ona prowadzi także do zmiany sposobu modlenia. Kontemplacje życia Jezusa, tak jak do tego punktu były odprawiane, muszą zostać zawieszone, ponieważ w nich władze duszy są jeszcze uaktywnianie. Na miejsce tego rodzaju kontemplacji powinien wejść nowy sposób modlitwy, pewna prostsza metoda modlitwy, w której rozum, wola i pamięć nie grają już więcej żadnej nowej roli. Tak, to jest przejście od poziomu oświecenia na poziom kontemplatywny. Od tego punktu kontemplacja Życia Jezusa przemienia się w proste patrzenie.
5. Nowy sposób modlenia się (ĆD 238-260)
5.1. Trzy sposoby modlenia się
Pierwszy sposób modlitwy (ĆD 238-248) jest przeznaczony dla ludzi, którzy się znajdują w pierwszym tygodniu, czyli idą drogą oczyszczenia. Ignacy wierzy bowiem, że mają oni jeszcze „przyzwyczajenia” (ĆD 242), aby upadać w grzechy (ĆD 244), i radzi im, rozmyślać nad przykazaniami (ĆD 240-243). To nie będzie już podejmowane w stosunku do rekolektantów, którzy weszli w drugi tydzień. Drugi sposób modlenia się (ĆD 249-257) odpowiada wymaganiom, które są nałożone na rekolektantów na drugim poziomie, czyli na tych, którzy kontemplują życie Jezusa (ĆD 10): „człowiek na kolanach lub siedząco – zależnie od tego, co bardziej mu odpowiada, i w czym znajduje większą pobożność – z oczyma zamkniętymi lub utkwionymi w jeden punkt i nie ruszając nimi na wszystkie strony, wypowie [słowo]Ojcze i pozostanie przy rozważaniu tego słowa tak długo, póki odnajduje znaczenia, porównania, smak i pociechę w rozważaniu odnoszącym się do tego słowa” (ĆD 252). To odpowiada jednoznacznie kontemplacjom drugiego poziomu. Tam szuka się znaczeń, czyni porównania i przeprowadza refleksje. Tam rekolektant zajmuje się uczuciami, pocieszeniami i smakami. Trzeci sposób modlitwy (ĆD 258-260) jest przewidziany dla ludzi, którzy osiągnęli trzeci kontemplatywny poziom: „z każdym oddechem człowiek modli się myślnie, wypowiadając jedno słowo Modlitwy Pańskiej albo innej modlitwy ustnej w taki sposób, że między jednym oddechem a drugim wymawia się tylko jedno słowo. W tym czasie zwraca się uwagę przede wszystkim na znaczenie tego słowa albo na Osobę, do której się modlitwę wypowiada, albo na własną małość, albo wreszcie na różnicę między taką wielkością tej osoby i własną znikomością” (ĆD 258).
Wielką różnicą w stosunku do poprzedniego sposobu modlitwy jest nieobecność jakiegokolwiek zastanawiania się, jakiejkolwiek refleksji, jakiegokolwiek szukania znaczenia, jakiegokolwiek zabiegania o „smak” albo „pocieszenie”, jak to jeszcze było właściwe dla drugiego sposobu. Tutaj pozostaje tylko zwyczajne patrzenie, które odpowiada autentycznej kontemplacji, czyli via unitiva – drodze zjednoczenia. To widzieliśmy już przy analizowaniu Kontemplacji pomocnej do uzyskania miłości.
5.2. Patrzenie na osobę
Szczególnie należy podkreślić moment patrzenia na samą osobę. Chodzi tutaj nie o aktywności boskiej Osoby, nie o tajemnice życia Jezusa, nie o obraz albo ikonę, nawet nie o cechy Osoby. Rekolektant winien patrzeć na samą boską Osobę. Patrzenie zastąpiło przypomnienia pamięci, refleksje rozumu, dążenia woli i rozeznawanie pocieszenia i strapienia.
Co do patrzenia musimy jeszcze dodać jedną uwagę. Osobie nie można przyglądać się, czy przypatrywać w sposób czysto obiektywny. Osoba nie jest przedmiotem. Osobie można się tylko przypatrywać i ją rozpoznawać tylko, gdy jest się w relacji do niej. I to właśnie chce wyrazić Ignacy, gdy do momentu patrzenia na osobę dodaje: „…albo na własną małość, albo wreszcie na różnicę między taką wielkością tej osoby i własną znikomością” (ĆD 258).
Ignacy nie chce w tych słowach zachęcać do porównania, lecz chce prowadzić do patrzenia na relację, w którą rekolektant wlicza w tym samym stopniu siebie samego, jak i Boga. Aby zrozumieć, o co tutaj chodzi, przypomnijmy sobie pewne powiedzenia mistyków: „Ja jestem niczym, Ty jesteś wszystkim”. Albo jak Franciszek całą noc się modlił: „Kim Ty jesteś i kim ja jestem?”; albo tak jak pewien modlący się człowiek odpowiedział proboszczowi z Ars: „On patrzy na mnie a ja patrzę na Niego”. Paweł wyraził to samo, gdy mówił: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Gal 2, 20), a jeszcze wyraźniej ujął to czwarty Ewangelista: „aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno” (Jan 17, 21).
Ignacy nie chce doradzać żadnej konfrontacji. Ona pobudziłaby znowu myślenie rozumu, które rekolektant już dawno pozostawił za sobą. Pomimo kontrastu pomiędzy wysokością a niskością chodzi jedynie o patrzenie w jedynym spojrzeniu na relację, która tak samo wiąże Boga i rekolektanta. Idzie tutaj o stanie się świadomym spotkania w pokorze i miłosierdziu. Rekolektant powinien patrzeć na obecność Jezusa Chrystusa w sobie samym. To przeciwstawienie „wysokości” i „niskości” ma szczególne znaczenie. Ono prowadzi do ostatniego i najgłębszego oczyszczenia: w ciemną noc ducha. Doświadczenie własnej „nicości” w lustrze obecności Boga oczyszcza z ostatnich ciemności duszy.
5.3. Trzy wymagania
Ignacy był bardzo praktyczny i miał pedagogiczne wyczucie. Dlatego przed każdą z trzech modlących się osób, o których teraz chcę mówić, stawia on pewne wymagania i każdej coś zabiera, aby poprzez swoją modlitwą mogły one osiągnąć cel właściwy każdej z nich. Pierwszy modlący się jest człowiekiem pierwszego tygodnia (droga oczyszczenia). Jemu odbiera Ignacy hałas świata, aby mógł trochę bardziej odczuć pokój: „przed rozpoczęciem modlitwy odpocząć trochę w duchu, siedząc lub przechadzając się odpowiednio do tego, co [odprawiający ćwiczenia]uzna za lepsze” (ĆD 239).
Drugi sposób modlitwy odpowiada ludziom, którzy są na drugim poziomie (kontemplacje życia Jezusa), a trzeciego poziomu jeszcze nie znają. Od takiego człowieka można już więcej wymagać. Ignacy odbiera mu aktywności zewnętrznych zmysłów, zostawia mu jednak aktywności wewnętrznych zdolności: „na kolanach lub siedząco – zależnie od tego, co bardziej mu odpowiada, i w czym znajduje większą pobożność – z oczyma zamkniętymi lub utkwionymi w jeden punkt i nie ruszając nimi na wszystkie strony, wypowie [słowo]Ojcze i pozostanie przy rozważaniu tego słowa” (ĆD 252). Dalej Ignacy powie: „Niech trwa w ten sposób przez godzinę nad Ojcze nasz … Jeżeli człowiek kontemplujący Modlitwę Pańską odnajdzie w jednym lub dwóch słowach tyle dobrego materiału do przemyślenia, a także smak i pociechę, niech się nie stara pójść dalej, chociaż godzina przejdzie na tym, co odnajduje” (ĆD 253-254).
Taka osoba powinna więc uspokoić się, wyłączyć aktywność oczu i wypowiadać możliwie niewiele słów. Od osób na pierwszym poziomie Ignacy jeszcze tego nie wymagał. To duże skupienie ma pomóc rekolektantowi przy jego „refleksjach” i innych wewnętrznych aktywnościach.
Trzeci sposób modlitwy odpowiada trzeciemu, tj. kontemplatywnemu poziomowi. Tutaj Ignacy odbiera modlącemu się aktywności wewnętrznych zdolności – pamięci, rozumu, woli, zajmowanie się odczuwaniem pocieszenia i strapienia – tak, jak to wcześniej widzieliśmy. Jemu pozostawia on wyłącznie zwyczajne patrzenie.
5.4. Szczególne pomoce
Ponieważ jednak to porzucenie aktów przypominania, myślenia, chcenia, jak również pozostawienie zważania na pocieszenie i strapienia jest bardzo trudne, Ignacy daje rekolektantowi jeszcze jedną pomoc, która powinna go wesprzeć w porzuceniu aktywności jego wewnętrznych zdolności. Chodzi o zwrócenie uwagi na oddech: „Trzeci sposób modlitwy polega na tym, że z każdym oddechem człowiek modli się myślnie, wypowiadając jedno słowo … w taki sposób, że między jednym oddechem a drugim wymawia się tylko jedno słowo” (ĆD 258).
W wielu kulturach i różnorodnych tradycjach znany jest fakt, że zwracanie uwagi na oddech jest bardzo pomocne do tego, aby móc odstawić myśli na bok, i dojść to głębszego skupienia, w którym uwaga może się ukierunkować na niczym nie zaburzone patrzenie. Ignacy nie musiał dodawać, że to słowo może być także imieniem. To wyjaśnił już przy omawianiu wcześniejszego sposobu modlitwy. Podobnie tutaj przejmuje się z drugiego sposobu modlitwy to, że powtarzanie pewnego słowa może wypełnić całą godzinę. Ponieważ wewnętrzny spokój rekolektantów w fazie kontemplatywnej jest jeszcze głębszy niż na drugim poziomie, będą oni prawdopodobnie o wiele dłużej przebywali przy tym samym imieniu niż rekolektanci na poprzednim, drugim poziomie: całe miesiące, albo i nawet jeszcze dłużej.
Z tej perspektywy postępującego uproszczenia i uwewnętrznienia modlitwy można rozpoznać, że kontemplacje powtórkowe (ĆD 62; 118 itd.) oraz kontemplacje z zastosowaniem zmysłów (ĆD 121) proponowane w fazie kontemplowania życia Jezusa były przygotowaniem na trzeci, kontemplatywny poziom. Osiągnięcie spoczywania pamięci, rozumu i woli jest mozolnym zadaniem, dlatego to wcześniejsze przygotowanie jest konieczne.
5.5. Modlitwa Jezusowa
Zbierzmy razem elementy trzeciego sposobu modlitwy. Zaczniemy od uspokojenia zewnętrznych zmysłów, które wprawdzie opisane jest w drugim sposobie modlitwy, ale obowiązuje także dla trzeciego sposobu:
– rekolektant winien uklęknąć albo usiąść (ĆD 252)
– powinien zamknąć oczy albo skupić je na jednym punkcie (ĆD 252)
– powinien wypowiedzieć jedno słowo (ĆD 252)
– może /powinien pozostać przy tym przez jedną godzinę (ĆD 253)
Teraz dochodzą do tego wskazówki, które są właściwe trzeciemu sposobowi modlitwy:
– powinien modlić się tym słowem przy jednym oddechu (ĆD 258)
– przy wymawianiu słowa winien zwracać uwagę na osobę, do której mówi (ĆD 258)
– zamiast zastanawiać się, porównywać, szukać smaku czy pocieszeń, winien po prostu pozostawać na patrzeniu (ĆD 252; 258).
Gdy jeszcze do tego weźmiemy pod uwagę fakt, że Ignacy miał wielkie nabożeństwo do Jezusa Chrystusa, można sobie łatwo wyobrazić, że tym „słowem”, które dawał rekolektantom do wypowiadania, bardzo często było imię Jezusa. Tak rozumiem trzeci sposób modlitwy Ignacego, i tę drogę ukazuję w mojej książce „Rekolekcje kontemplatywne. Wprowadzenie w postawę kontemplatywną i w modlitwę imieniem Jezus” (polskie wydanie w Wydawnictwie WAM 2007).
6.Znaczenie trzech sposobów modlitwy
Ignacy zaleca trzy sposoby modlitwy jako jedno, w stosunku do innych ćwiczeń, równouprawnione „exercitium”. To jest jeden z najczęściej ignorowanych fragmentów książeczki Ignacego, który jednak dla kontemplatywnej fazy rekolekcji ma duże znaczenie. Ten fragment jasno poleca ćwiczyć trzy sposoby modlitwy: „Następujące ćwiczenia duchowne trwają cztery tygodnie, co odpowiada czterem częściom, na które się ćwiczenia dzielą, to znaczy, że pierwsza się zajmuje rozważaniem i kontemplowaniem grzechów, druga – życiem Chrystusa, Pana naszego, aż do Niedzieli Palmowej włącznie, trzecia – męką Chrystusa, naszego Pana, a czwarta – zmartwychwstaniem i wstąpieniem do nieba z dodaniem trzech sposobów modlitwy” (ĆD 4).
Ignacy daje – jak już wyżej powiedziano – trzem sposobom modlitwy tę samą rangę, jaka przysługuje wszystkim innym ćwiczeniom duchowym zawartym w książeczce. Trzy sposoby modlitwy są więc równouprawnionymi ćwiczeniami. Trzeci sposób modlitwy stoi wśród innych ćwiczeń na ostatnim miejscu. Konsekwentnie trzeba powiedzieć: jeśli rekolekcje tworzą pewien proces, to wtedy trzeci sposób modlitwy jest owocującym kwiatem rekolekcji i końcowym stanem, czy też końcowym stadium, w którym Ignacy wysyła rekolektantów, czy rekolektantki w życie.
7. Wybór w fazie kontemplatywnej.
W duchowości Ignacego wybór jest rzeczą o ogromnym znaczeniu. Po tym jak zakony mnisze zawsze podkreślały wycofanie się ze świata, Ignacy położył duży nacisk na pełne zaangażowanie się w działanie w świecie. On chciał, aby człowiek uświęcał swoją aktywność, i aby znajdował Boga w codziennym życiu. Decyzje są najważniejszym składnikiem aktywności. Jeśli one są zgodne z wolą Bożą, czyli uświęcone, wtedy biegną po dobrych torach. Ignacy opisuje procesy wyboru za pomocą trzech modeli.
W pierwszym modelu Bóg sam działa i doprowadza do wyboru. Człowiek nic tu nie czyni. Ignacy nazywa to wyborem „bez przyczyn uprzednich”. Przykładami dla tego modelu są decyzje życiowe św. Pawła, czy Mateusza (ĆD 175). W drugim modelu działają różne stworzone „duchy” (anioły). Powodują one w człowieku pocieszenie i strapienie. Ale człowiek ma także swój wkład do decyzji. On ma za zadanie rozeznawać owe poruszenia duchowe (motiones animae) i ustalić, dokąd prowadzi go dobry duch. Człowiek ma więc swój udział poprzez rozeznawanie pocieszenia i strapienia (ĆD 176). W trzecim modelu ani Bóg, ani anielskie siły nie są aktywne. Człowiek sam jest „przyczyną” w zdobywaniu klarowności w podejmowaniu decyzji. To jest trzecia pora wyboru, czas spokoju. Człowiek jest całkowicie zdany na swoje „naturalne zdolności” (ĆD 177). Dla Ignacego są to takie zdolności jak pamięć, rozum i wola.
W jakiej relacji pozostają te modele do duchowych poziomów? Na pierwszym poziomie, czyli poziomie oczyszczenia nie ma żadnego właściwego procesu wyboru w ignacjańskim sensie. Człowiek winien przede wszystkim odstąpić od śmiertelnych grzechów. Do tego potrzebuje dobrej motywacji, a to dokonuje się poprzez rozmyślania. Na drugim poziomie, poziomie kontemplacji życia Jezusa, chodzi o wybór. Dokonuje się go za pomocą drugiego albo trzeciego modelu i jest on przygotowywany bardzo długo (ĆD 135-174). Jeśli pojawiają się duchowe poruszenia, używa się drugiego modelu; jeśli natomiast człowiek znajduje się w czasie spokojnym, stosuje się model trzeci. Te dwa modele się nawzajem uzupełniają.
Na trzecim, albo też kontemplatywnym poziomie odkrywamy coś bardzo interesującego. Tutaj zarówno „naturalne zdolności” (trzeci model), jak i „zajmowanie się pocieszeniem i strapieniem” (drugi model) są doprowadzone do zupełnego spoczynku. Człowiek jest w stanie, który nie wywołuje przyczyn, w stanie „bez przyczyn”, które mógłby wpływać na decyzje lub je jakoś przygotowywać. Co więcej, dysponuje się on w pasywny, ale zarazem bezpośredni sposób na łaskę pierwszego modelu, która jest udzielana „bez przyczyny uprzedniej”. Nawet jeśli łaska pierwszej pory wyboru nie zostanie udzielona, to i tak ten stan patrzenia na Boga jest bardzo owocny. On prowadzi do głębi, gdzie zamieszkuje w nas Trójca święta, która sprawia często napływ jasności co do decyzji i prowadzi człowieka do wyboru, chociaż nie mógłby on powiedzieć, że została udzielona łaska pierwszej pory. Pomimo to wybór był dokonany gdzieś bardzo blisko pierwszej pory.
8. Streszczenie w dziewięciu punktach.
9. Całościowy zamysł książeczki Ćwiczeń duchownych pokazuje, że Ignacy zasadniczo pracuje na trzech, nawzajem po sobie następujących poziomach, i że on ma te poziomy ciągle przed oczyma: poziom oczyszczenia, czyli via purgativa, poziom oświecenia, czyli via illuminativa i poziom zjednoczenia, czyli via unitiva.
10. Misje ludowe są doskonałym zastosowaniem rekolekcji na pierwszym poziomie, na drodze oczyszczenia. Istnieją dobre racje za tym, aby twierdzić, że – bardzo ważne i wyśmienicie prowadzone – rekolekcje indywidualne ograniczają się do drugiego poziomu. Rekolekcje kontemplatywne poruszają się natomiast na trzecim, albo kontemplatywnym poziomie.
11. Kontemplacja pomocna do uzyskana miłości, jest Zasadą i Fundamentem dla poziomu kontemplatywnego.
12. Kontemplacja ta prowadzi, właśnie ze względu na miłość, do redukcji i usunięcia wszystkich aktywności, aż do punktu, w którym człowiek już nic więcej nie chce na modlitwie, już więcej nie myśli, nie zajmuje się już przypomnieniami i nie zajmuje się pocieszeniami i strapieniami. Pozostają tylko miłość i proste patrzenie.
13. Do tego celu Ignacy proponuje pewną nową drogę. Jest ona przygotowana przez uspokojenie zewnętrznych i wewnętrznych zmysłów. Na modlitwie konsekwentnie powtarza się w rytmie oddechu jedno imię, np. „Ojciec”. Uwaga kieruje się przy tym na osobę, której imię jest wypowiadane.
14. Ignacy rozumie tę drogę jako równouprawnioną część książeczki Ćwiczeń.
15. Tak więc Modlitwa Jezusowa jest na trzecim poziomie dosłownym zrealizowaniem wskazań książeczki Ćwiczeń
16. Tak opisany kontemplatywny poziom ma uderzającą relację z pierwszą porą wyboru. On dysponuje rekolektanta do niej, przez to, że na tym poziomie rekolektant odrywa od „przyczyn” (ĆD 330).
17. W mojej książce „Rekolekcje kontemplatywne” starałem się dać do dyspozycji podręcznik osadzony tak w teorii, jak i w praktyce, aby każdy mógł sam doświadczyć kontemplatywnej fazy ignacjańskiej książeczki Ćwiczeń i innych do tego wdrożyć.
Zakończenie
Pewien mój przyjaciel, aktywy w polityce i w gospodarce, powiedział mi, gdy zobaczył sukces moich kontemplatywnych rekolekcji: „odkryłeś dziurę na rynku”. „Dziurę na rynku…?!” – powtórzyłem to sam do siebie, aby odnaleźć się w tym handlowym żargonie. Przyznałem mu rację. Później jednak wstydziłem się: „nie, mój przyjacielu, tę dziurę na rynku to nie ja odkryłem. Wybacz, tę dziurę odkrył Ignacy, ale także on nie był pierwszym. Można sobie łatwo wyobrazić, że on nauczył się tego sposobu modlitwy od jakiegoś mnicha na Montserrat albo w Salamance, ona jest wspólnym dobrem Kościoła”.
Tłum. Jacek Poznański SJ
Publikacja tekstu za zgodą tłumacza.
Powyższy artykuł jest swego rodzaju wprowadzeniem (od strony duchowości Ignacjańskiej) do książki, o której Franz Jalics mówi w swoim tekście („Rekolekcje kontemplatywne”), a która ukazała się w grudniu 2007 roku w wydawnictwie WAM, w przekładzie Jacka Bolewskiego SJ.
Jak chleb, który łamiemy
Peter B. van Breemen SJ
Tekst w tłumaczeniu…
Zagadki rozproszeń
Martin Laird OSA
Przysłowia Salomona, syna Dawida, króla izraelskiego, [podane po to], by mądrość osiągnąć i karność, pojąć słowa rozumne (…). Mądry, słuchając, pomnaża swą wiedzę, rozumny nabywa biegłości: jak pojąć przysłowie i zdanie, słowa i zagadki mędrców. (Prz 1, 1-6)
Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie, otwórz nam!”; lecz On wam odpowie: „Nie wiem, skąd jesteście”. (Łk 13, 25)
Oto stoję u drzwi i kołaczę. (Ap 3, 20)
Ja jestem bramą. (J 10, 9)
Brama teraźniejszości jest strzeżona przez szereg doskonałych rozproszeń, które działają wspólnie ze słowem modlitwy. Razem bowiem otwierają one bramę do krainy ciszy. Rozproszenia te stanowią jakby zagadki, na które trzeba odpowiedzieć, by móc otworzyć drzwi. Zagadek tych nie rozwiązuje się jednak logicznym rozumowaniem, ale odpowiada się na nie ciszą. Te ciche odpowiedzi osadzone są wokół pewnego paradoksu: wszystkie rozproszenia zawierają w sobie tę cichą głębię, której poszukujemy. Mają w sobie łagodny bezmiar Obecności, który wymyka się ścisłemu zrozumieniu. Zatem nie możemy się pozbyć rozproszeń, ale musimy rozluźnić ich uchwyt i odkryć ukryty w nich skarb. Tak przedstawia się prostota tego paradoksu.
Rozmaite zagadki rozproszeń są mniej lub bardziej związane z bramą, jaką przekraczamy. Z punktu widzenia praktyki kontemplacyjnej treść tych rozproszeń nie ma znaczenia (choć jest ona przedmiotem zainteresowania psychoterapeuty). Treść rozproszeń może być przeróżna. Na przykład zwykłe rozmawianie na temat pracy, zakupów, planowania posiłków, przeliczania budżetu. Mogą to też być bardziej dokuczliwe zmagania z osobistym bólem, żalem, wewnętrznym rozbiciem, urazą, strachem. Istotne jest to, jak stawiamy im czoło. Na tym też się skoncentruję. To, w jaki sposób walczymy z rozproszeniem (to, że go doświadczamy, przyjmijmy za pewnik), stanowi o tym, jak się z tego uleczymy i przemienimy, podróżując w głąb siebie. Możemy doświadczać zwykłego umysłowego chaosu lub zmagać się z prawdziwymi utrapieniami, ale stopień, w jakim zdołają nas one rozproszyć, zależy od naszego postępowania względem nich w dolinie naszej świadomości.
Rozproszenia, których doświadczamy, są zagadkami mędrców Salomona (por. Prz 1, 6), uczą nas, ćwiczą i stawiają nam następujące pytania: Po pierwsze – czy twoje myśli i uczucia są tobą? Po drugie – gdzie pojawiają się twoje myśli i uczucia? Po trzecie – jaka jest natura tych myśli i uczuć oraz kto jest ich świadomy? Powtórzę raz jeszcze – na te pytania nie odpowiadamy rozumem, ale ciszą. Możemy studiować dziesiątki szlaków wiodących do krainy ciszy, jednak mapa nie jest krainą. Aby odkryć prawdziwą krainę ciszy, nie potrzeba nam informacji, ale ciszy pochodzącej od Boga, która jest fundamentem umysłu; to właśnie ona wysyła nas na poszukiwania. Kiedy rozproszenia czekające przy każdej z bram otrzymają od nas odpowiedź ciszy, wówczas zagadki spełnią swoje zadanie, a brama się otworzy.
Rozproszenia służą pewnemu celowi. Tak jak kamienne gargulce strzegące dachów katedr, podobnie rozproszenia mają przede wszystkim odstraszyć tych, którym brakuje właściwej motywacji. W czasach kiedy ludzie deklarują, że są „uduchowieni, ale nie religijni” (nie wiedząc zresztą, o czym mówią), brak właściwej motywacji jest powszechny. Musimy zatęsknić za prawdą, wolnością, miłosnym zjednoczeniem z cichą głębią Boga. W ten sam niezrozumiały sposób, w jaki mniej pożądamy zdrowego rozsądku niż zdrowia, ludzie nieraz wolą wygrać spór, niż poznać wyzwalającą prawdę; czasem woleliby pozostać bezpieczni, niż poznać, co oznacza żyć w wolności i łasce (por. Rz 6, 14). Jeśli nie chcemy prawdy, wolności i Boga, rozproszenia sprawią, że bramy będą przed nami zatrzaśnięte.
Zagadka pierwszej bramy: czy twoje myśli i uczucia są tobą?
Zagadki strzegące pierwszej bramy to prawdziwy gąszcz rozproszeń. Ich głównym celem jest odepchnięcie nas od jednej z podstawowych pułapek duchowej podróży: identyfikowania się z naszymi myślami i uczuciami. Jeżeli uważamy, że nasze myśli i uczucia to my, idziemy przez życie, po prostu reagując na otoczenie, z niewielką świadomością, że to czynimy albo że życie mogłoby wyglądać inaczej. Kiedy próbujemy się modlić, rozproszenia usidlają nas i stosunkowo łatwo przytłaczają. Kiedy usiłujemy spokojnie siedzieć, ledwo zauważamy, że oprócz wewnętrznych filmów, które bez przerwy są odtwarzane, jest w nas jeszcze coś. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy, że filmy są filmami, a nasze życie toczy się według ich scenariusza. Chaos w naszej głowie jest naszym życiem.
Rozproszenie spotykane przy pierwszej bramie charakteryzuje pełna identyfikacja z myślami i uczuciami. Kiedy pośród tego wszystkiego próbujemy zająć się modlitwą, potrafi być ona prawdziwą męczarnią. Załóżmy na przykład, że próbujemy usiąść w ciszy z naszym słowem modlitwy, a sąsiedzi puszczają głośno muzykę. Nasze myśli są tak przepełnione swoim hałasem, że tak naprawdę ledwo słyszymy łomot zza ściany. W naszej głowie kotłują się głównie komentarze w rodzaju: „Dlaczego oni muszą być tacy głośni?!”, „Zadzwonię na policję!”, „To się skończy w sądzie!”. Razem z tymi myślami pojawiają się też emocje – trudna do zniesienia irytacja i stanowcze postanowienie, że przy następnym spotkaniu powiesz sąsiadom, co o nich myślisz. Muzyka po prostu grała, lecz my dodajemy do niej własny komentarz. Jesteśmy kompletnie zaplątani w tę czynność i zupełnie jej nieświadomi. Ten przykład może wydawać się przesadą, jego celem jest jednak pokazanie, że taki rodzaj usidlenia przez myśli na temat łomoczącej muzyki jest typowy dla rozproszeń przy pierwszej bramie.
Weźmy inny przykład – powiedzmy, że podczas modlitwy do pokoju wchodzi ktoś, kogo nie lubimy lub nawet się obawiamy. Natychmiast wpadamy w uwikłanie – próbując uniknąć strachu, zaczynamy obmyślać strategie: może najlepiej niepostrzeżenie wyjść albo zareagować prewencyjną agresją? Może lepiej będzie się podlizać i w ten sposób kontrolować sytuację, wkradając się w łaski wroga? Rozmaitość póz może być wielka, lecz rzecz w tym, że jesteśmy tak zaabsorbowani własną reakcją, z całym towarzyszącym jej komentarzem, że choć czujemy krępujące nas więzy, ledwo zdajemy sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Na tym wczesnym etapie podczas modlitwy na to, co nam się przydarza (a są to rozproszenia), reagujemy komentarzem zamiast ciszą. Całe to gadulstwo uniemożliwia nam proste, bezpośrednie doświadczanie naszych myśli i emocji, a co więcej – pomnaża cierpienie ponad miarę i potrzebę. Dlatego też wielu ludzi szybko porzuca kontemplację. Słyszeli oni, że przyniesie im ona wewnętrzny spokój, a tymczasem ich własne doświadczenia owocują tylko chaosem. Jednak na tym etapie kontemplacji konfrontacja z chaosem ma zbawienną moc. Pokój rzecz jasna przyjdzie, ale będzie on owocem. Nie wypchnie rozproszeń z naszej głowy, ale pojawi się w spotkaniach z myślami i uczuciami, jeżeli odpowiemy na nie ciszą, a nie komentarzem. Oto umiejętność, jakiej musimy się nauczyć.
Zmagania z rozproszeniami nie dotyczą tylko natrętnych myśli. Wielu szczerze pobożnych ludzi nigdy nie osiągnie krainy ciszy, ponieważ ich uwaga jest przykuta do pacierzy i słów. Dla nich modlitwa musi być potokiem słów skierowanych do Boga, proszeniem Go o to czy tamto. Rzecz jasna każda relacja wygląda w ten sposób do pewnego momentu. Kiedy kogoś poznajemy, nasz związek rozwija się przez rozmowę. Z czasem rozwinie się on na tyle, byśmy mogli z kimś wspólnie milczeć, a cisza ta będzie odczuwana jako głębszy rodzaj wspólnoty. Podobnie jest z naszą relacją z Bogiem – słowa ustępują miejsca ciszy.
Przyczyną, dla której przekroczenie progu tej bramy wymaga tyle czasu, jest to, że nasza świadomość przeładowana jest myśleniem. Gdziekolwiek się zwrócimy, wszędzie dostrzegamy plątaninę, myśli i komentarze. W rezultacie, choć jesteśmy świadomi duchowej tęsknoty, uważamy siebie za odciętych od głębszej podstawy naszego istnienia, gdzie cisza Słowa darowuje siebie bez końca w akcie stwarzającego istnienia, w podobny sposób jak krzew winny wypuszcza latorośle (por. J 15, 5). Podstawa naszego bytu jest jak porowata gąbka zanurzona w tym, co przez nią przepływa. Ponieważ jednak świadomość jest przeciążona myśleniem, a nasza uwaga przykuta do myśli i wewnętrznego gwar u, zamiast prostego zanurzenia w Bogu postrzegamy naszą świadomość jako poszukiwanie Boga niczym przedmiotu, który można posiąść. Wszyscy zaczynamy z tej pozycji, jest to jednak wysoce przetworzone postrzeganie rzeczywistości. Teolodzy powinni być świadomi, że nie jest to kwestia metafizycznego zamazania pojęć Stwórcy i stworzenia. To kwestia przemiany świadomości, spełnienia w ciszy zamiaru łaski przez stworzenie, chrzest i Eucharystię.
Słowa modlitwy są wielką pomocą w rozwiązywaniu zagadki pierwszej bramy. Ponieważ brama ta nie wymaga jeszcze głębi ciszy (ona będzie konieczna dalej), słowa modlitwy pomogą złagodzić reaktywną odpowiedź na wewnętrzny gwar i zmienić tendencję do radzenia sobie z myślami i uczuciami przez zarzucanie ich górą innych myśli i uczuć. Poprzez pielęgnowanie praktyki modlitwy słowem uczymy się bezpośrednio stawiać czoło myślom i uczuciom, zamiast na nie reagować. Oto pierwsza z szeregu ciszy, jakich musimy się nauczyć. Kiedy nauczymy się powracać do modlitwy, zamiast reagować na umysłowe filmy i plątaninę; kiedy znajdziemy prawdziwe schronienie w słowie modlitwy, nawet jeśli będą nas trapić myśli – wówczas rozwiążemy zagadkę postawioną na straży pierwszej bramy.
Zagadka drugiej bramy: gdzie pojawiają się myśli i uczucia?
Zagadka strzegąca drugiej bramy znacząco różni się od tej, którą rozwiązywaliśmy uprzednio. Przy pierwszej bramie byliśmy całkowicie (lub niemal całkowicie) spętani i zdominowani przez nasze reakcje. Po przekroczeniu pierwszej bramy staliśmy się bardziej świadomi tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Jednym z owoców wewnętrznej ciszy jest właśnie taki rozwój świadomości. Rozwój nie oznacza jednak, że od tej pory przestaniemy się zmagać z problemami. Przed nami jeszcze wiele długich zmagań. Jednak to, co uległo zmianie, to nasz sposób zmagania się. Z większą jasnością jesteśmy w stanie dostrzec, co dzieje się wewnątrz nas w danej chwili. Z ofiary zdarzeń stajemy się ich świadkiem. Sprawy dzieją się tak, jak się działy, my jednak doświadczamy ich inaczej. Ta przemiana ofiary w świadka jest jednym z pierwszych psychologicznych owoców kontemplacyjnej podróży. Jest to głęboko wyzwalające i daje nam poczucie, że w naszym życiu możliwa jest prawdziwa zmiana. Ludzie często zauważają, że ten rozwój świadomości, który pozwala myślom i uczuciom po prostu być, to coś, co ich terapeuci próbowali u nich osiągnąć latami. Nie udawało się to wcześniej, ponieważ pacjenci byli zbyt zaabsorbowani reagowaniem na myśli i uczucia oraz ich demonstrowaniem. Nie pielęgnowali wewnętrznej dyscypliny, która umożliwiłaby im przemianę z ofiary w świadka.
Świadomość jest okiem ciszy. Zagadka drugiej bramy pomaga nam pogłębić ciszę, ćwicząc świadomość tak, by nie komentowała myśli i uczuć, które są jej przedmiotem. To jeden z podstawowych celów ćwiczenia kontemplacyjnego ojców pustyni. Mistrzem w tej dziedzinie był Ewagriusz. Był on świadomy tego, że próby wyciszenia się natychmiast wystawiają próbującego na zmagania z myślami. Potrafił on dostrzec różnicę pomiędzy zwykłą obecnością myśli a czymś wewnątrz nas, co nazywał pasją, co chwyta myśl i snuje pusty, obsesyjny komentarz. Te obsesyjne schematy zachowań wyzwalają lęk, cierpienie i poczucie nerwowej izolacji od Boga i innych.
Ewagriusz nie każe nam nie mieć myśli; z prostej przyczyny – próba pozbycia się myśli prowadzi do ich zwiększonej produkcji. Święta Teresa z Avila ujmuje to wieki później następująco: „Samoż to usilne przymuszanie siebie, aby nie myśleć o niczym, tym bardziej może podrażnić umysł i wyobraźnię, i natłok myśli spotęgować” (110). Ewagriusz nie chce też, byśmy uciekali od myśli lub je tłumili, co niewątpliwie byłoby źródłem kolejnych umysłowych komentarzy. Jego rada polega na tym, by rozegrać sprawę sprytniej i po prostu obserwować wewnętrzny gwar bez komentarza. Obserwować należy wszystko, co wiąże się z myślami. „Jeśliby który z mnichów chciał przez doświadczenie poznać okrutne demony i nabyć wprawy [w rozpoznawaniu] ich sztuczek, niech obserwuje myśli, niech bada uważnie ich wzmaganie się i osłabianie, ich powiązania, pory [o których się pojawiają], a zarazem – które demony to wszystko sprawiają, które demony sobie towarzyszą, a które za sobą nie postępują” (111) . Ewagriusz chce, byśmy spostrzegli, kto tym wszystkim zarządza, kto nas nakręca? W jakich warunkach się to dzieje? Czy głód czyni nas drażliwymi? Czy nasza choleryczność nie maskuje poczucia zagrożenia? Czy zmagania ze wstydem są powodem naszej dumy? Kiedy jesteśmy najbardziej podatni na dokuczliwe myśli? Czy one się powtarzają? Czy mają jakiś schemat? Jak długo trwa ich atak? Z jakimi myślami się sprzymierzają? Ewagriusz sądzi, że poznanie natury gnębiących nas myśli jest to bardzo ważne, „abyśmy, gdy myśli kuszące zaczną wprowadzać właściwe im treści, zanim zostaniemy wytrąceni zbyt mocno z własnego stanu, powiedzieli przeciw nim jakieś słowa i zdemaskowali obecnego [tam demona]” (112). Jeśli potrafimy nazwać myśli (mówimy o nazwach, takich jak gniew, strach, duma itd.), to zamiast snuć rozmyślania na ich temat, co jest typową reakcją, mamy o wiele większą szansę na wypuszczenie myśli z głowy i powrót do naszej praktyki. Z początku może się to okazać dość żmudne, ponieważ możliwe, że najpierw będziemy musieli zdobyć trochę wiedzy o sobie, być może nawet z pomocą terapeuty. Jednak większość ludzi wstępujących na ścieżkę kontemplacji ma już pewną świadomość tego, kim są, a kiedy umiejętność nazywania myśli będzie pielęgnowana, czynność ta zajmie ułamek sekundy, po czym będzie można powrócić do słowa modlitwy lub po prostu przebywać przed obliczem kochającego Boga.
Psychologia poznawcza radzi, by pacjenci zmagający się z depresją prowadzili listę negatywnych myśli, które ich trapią. Ta gałąź psychologii doszła do wniosku, że wiele depresji trwa, a nawet powstaje przez schwytanie w schematy negatywnego myślenia. Im lepiej potrafimy rozpoznać depresyjne myśli i schematy myślowe, tym więcej korzyści odnosimy w walce z depresją. Ewagriusz jest jednym z wielu świętych obdarzonych świadomością tego faktu, a umiejętność rozpoznawania myśli nie ma zastosowania wyłącznie w przypadku depresji, ale także w życiowych problemach związanych z seksualnością, poczuciem bezpieczeństwa, sławą, powodzeniem i tak dalej. Pracujemy nad przełamaniem fałszywego myślenia o oddzieleniu od Boga, ucząc się, jak radzić sobie z naporem myśli, które kotłują się w nas i czynią nieszczęśliwymi. Dokładnie o tym mówi Ewagriusz.
Typową odpowiedzią na dręczącą nas myśl jest natychmiastowy komentarz. Na tym zresztą w dużej mierze polega to, co pop-psychologia nazywa „przeżywaniem uczuć”. Kiedy „przeżywamy uczucia”, w rzeczywistości nawet ich nie czujemy, ale mamy do czynienia z naszym komentarzem na temat własnych przeżyć (myśl-uczucie) (oraz z czysto fizycznymi reakcjami organizmu, jak na przykład spocone dłonie, ściśnięty żołądek, podwyższony puls i tak dalej). Ewagriusz chce, żebyśmy uleczyli te dolegliwości, sięgając głębszego poziomu, zanim myśli o uczuciach dostaną szansę stworzenia fabuły, przeobrażenia się w mentalny film, słowem we wszelkie wizje, jakimi „wybiegamy naprzeciw” (113). Zamiast tego po prostu obserwujmy powstające myśli. Patrzmy, jak przychodzą i odchodzą. To wyrafinowana sztuka.
Ustawia nas ona w innej relacji do naszych myśli i uczuć (które, jak przekonamy się za progiem drugiej bramy, zrobione są z tego samego tworzywa). Weźmy za przykład strach. To, co zazwyczaj dostrzegamy, to misternie skonstruowany serial o rzeczach i ludziach, które nas przerażają. W fabule jest miejsce na przedstawienie wszelkich okropieństw tej rzeczy czy osoby, a także nasze obronne strategie: uniki lub manipulacja. Ewagriusz każe nam, byśmy nie oglądali tego serialu. Obserwujmy wyłącznie myśli o przeżywanych uczuciach, zanim przerodzą się w serial. Obserwujmy strach, gniew czy zazdrość i nie snujmy na ich temat opowieści. Wykształcenie takiej czujnej świadomości będzie wymagało wielu ćwiczeń.
Tego typu czujność możemy także zastosować w przypadku tendencji do budowania piramid myśli. Na przykład kiedy dostrzegamy w sobie gniew i chwilę, w której następuje kolejna myśl osądzająca: „Nie powinienem myśleć w ten sposób” czy „minęło tyle lat, a ja wciąż nie uporałem się z gniewem” lub też „powinienem sobie z tym poradzić już lata temu”. Ta kumulacja myśli również powinna podlegać obserwacji. Sami musimy się przekonać, że to właśnie ta część umysłu, której nie potrafimy wypuścić z kurczowego objęcia, bez końca snuje wszystkie te historie złożone z myśli i uczuć.
Nie chodzi o to, by mieć tylko „poprawne” myśli, ale by były one obserwowane od swojego powstania aż do rozpadu w świadomości. W dolinie naszej świadomości żadna myśl ani uczucie nie powinny pojawiać się niezauważone. Ewagriusz każe nam przyglądać się ich intensywności i opadaniu. Czy myśli te są uciążliwe? Czy z początku są intensywne, a potem ich natężenie maleje? Czy w jakiejś konkretnej porze dnia jesteśmy podatni na określony rodzaj dokuczliwych myśli? Czy to nowe cierpienie, czy tylko stare w nowym przebraniu? Czy myśli powstają w nas w określonych sytuacjach, w obecności konkretnych osób? Jakie myśli wyzwalają komentarze? Czy są to pojedyncze myśli, czy zderzenia myśli ze sobą? Jakie reakcje organizmu powodują? Nie chodzi tu o poszukiwanie informacji, ale o pielęgnowanie dziedziny kontemplacji zwanej czujnością (nieświadomie odkrytej też na nowo przez dzisiejszą psychologię), która ostatecznie ustąpi miejsca bezpośrednim spotkaniom z myślami i uczuciami. (Przez „bezpośredniość” rozumiem brak towarzyszących im komentarzy, a nawet wymienionych wcześniej pytań).
To właśnie ten głęboko zakorzeniony nawyk komentowania myśli, czasem w obsesyjny i gorączkowy sposób, odpowiada za nieuporządkowanie w naszych myślach, większą część cierpienia i poczucie oddalenia od Boga i od innych. Czasem myśli organizują się w taki sposób, że przeobrażają się w umysłową strategię. Pośród niezliczonej ilości tych mentalnych gier trzy są szczególnie często spotykane: ocenianie jakości swojej modlitwy, próba odtworzenia pozytywnych doświadczeń i gwałtowna reakcja „ja”.
W wymykającej się kartografom krainie modlitwy często posługujemy się fałszywą mapą. Mapa ta daje nam fałszywe wyobrażenie o modlitwie. Oczekiwania te są bezużyteczne, jednak za ich pomocą oceniamy naszą modlitwę: „Jeżeli wszystko robię dobrze, moja modlitwa powinna wyglądać w ten sposób”. Ta ocena jest po prostu myślą i ważne, by tak ją postrzegać. John Chapman pisze w swoich Listach o modlitwie: „Modlitwa w sensie zjednoczenia z Bogiem jest czymś, co powoduje największe udręczenie. Musimy to robić dla Boga, lecz nie znajdziemy w tym żadnej satysfakcji, czegoś w rodzaju poczucia «jestem dobry w modlitwie», «mam niezawodną metodę». Takie przekonanie byłoby zresztą katastrofalne, gdyż to, czego mamy się nauczyć, to nasza własna słabość, niemoc, bezwartościowość. (…) Nie powinniśmy pragnąć żadnej innej modlitwy, jak tylko takiej, jaką Bóg nam daje – a prawdopodobnie będzie ona pełna roztargnienia i niezadowalająca pod każdym względem” (114). Oczekiwania co do modlitwy mogą same z siebie przysporzyć nam wystarczająco dużo frustracji, aby odstąpić od wrót pierwszej bramy, jednak są one też zgubne w dalszej drodze. Tu, gdzie jesteśmy, czyli przy drugiej bramie, ważne jest, by stawać z oceniającą myślą twarzą w twarz, zanim utka ona swoją historię o frustracji i nudzie. W milczeniu stawmy czoło tej myśli. Podobnie jak najsilniejsze rozproszenia, nie przetrwa ona bezpośredniego spojrzenia w ciszy. W najgorszym wypadku ujrzymy, że myśl ta wcale nie jest prawdziwa, tak jak nam się wydawało.
W kolejną plątaninę rozproszeń wpadamy wtedy, kiedy przydarzy się nam (w naszym mniemaniu) okres dobrej modlitwy – czas mija wtedy niepostrzeżenie, przepełnia nas (nieraz głębokie) poczucie spokoju umysłu. Próbujemy kontrolować ten stan, aby odtwarzać go w przyszłości. Temu wysiłkowi towarzyszy zazwyczaj oczekiwanie, że od tej pory nasza modlitwa tak właśnie będzie wyglądała. I tak rzucamy się, by złapać i zatrzymać nasz stan. Staramy się usiąść dokładnie tak samo jak podczas tych „magicznych” chwil, ubierać się w ten sam sposób, jak byliśmy ubrani podczas tej niesamowitej modlitwy. A może to ten prysznic i szybka kawa przed medytacją pomogły nam wtedy w skupieniu? Może chodzi o to delikatne światło? Świeczki zapachowe? Tamten dzwoneczek? Niektóre z tych rzeczy mogą pomóc, lecz chodzi o to, byśmy przejrzeli umysłową grę, w jaką gramy sami ze sobą. Nie w ten sposób, że przeglądamy grę, a potem mówimy sobie: „Nie gram już więcej”. To tylko kolejna gra ze sobą. Jeszcze większy chaos. Niech powstają w nas wszystkie możliwe myśli. Nie cenzurujmy ich. Przyglądajmy się im wszystkim ze spokojem i w milczeniu. Ta część nas, która zauważa gierki umysłu, sama jest od nich wolna.
Góra nie decyduje o pogodzie, jaka panuje na jej szczycie, ale jest świadkiem wszystkich rodzajów pogody, jakie przychodzą i odchodzą. Pogodą są nasze myśli, zmienne nastroje, uczucia, wrażenia, reakcje, nasz charakter w rozumieniu Enneagramu czy wskaźnika Myersa-Briggsa. Wszystko to ma swoje miejsce. Ale to też tylko pogoda. Mamy swój głębszy rdzeń, całkowicie wolny, rozległy i cichy, do którego nie wniknęła żadna myśl ani uczucie, a jednak wszystkie one w nim wzrastają i giną.
Świadomość, że ten rdzeń – podstawa wszystkich procesów umysłowych – naprawdę istnieje, wzrasta w nas, kiedy szykujemy się do odpowiedzi na zagadki rozproszeń. Odpowiedzią tą jest cisza, nie gwar, a jej efektem przejście przez próg drugiej bramy.
Zdarzają się też momenty przełomowe. Po nich jednak szybko może nastąpić kolejne wahanie nastroju, irytacja, zmaganie się od nowa z demonami, z którymi – jak sądziliśmy – dawno się uporaliśmy. To przypomnienie o sobie przez ego jest dość powszechne na tym etapie praktyki i łatwo je wytłumaczyć (115). „Ja” przyzwyczajone jest do trzymania wszystkiego w ciasnym uścisku i do tego, że zawsze ma ostatnie słowo na każdy temat. Każdy postęp na drodze kontemplacji rozluźnia uchwyt „ja”, a spotkanie z ciszą pozbawia je głosu. Czasem zatem „ja” zaciska nas w odruchu obronnym, a my, chociaż poczyniliśmy postępy, mamy wrażenie, że daleko się cofnęliśmy. Lepiej oswoić się z tym poczuciem, że wiecznie jesteśmy na początku drogi. Święty Grzegorz z Nyssy uważa, że jest ono charakterystyczne dla życia duchowego. W swoich pięknych homiliach do „Pieśni nad pieśniami” Grzegorz z Nyssy wskazuje, że jakkolwiek dojrzała by była Oblubienica [dusza] w swoim duchowym życiu, w każdym momencie zdaje się, że dopiero rozpoczyna podróż (116). Początkujący umysł Oblubienicy jest znacznie bardziej przestronny i sprzyjający kontemplacji niż jakiekolwiek poczucie „bycia dobrym w modlitwie”.
W jaki sposób odpowiedzieć na wszystkie zagadki rozproszeń strzegące drugiej bramy? Podobnie jak w wypadku tych napotkanych przy pierwszej bramie odpowiadamy na nie ciszą. Jest to jednak inny rodzaj ciszy. Przy pierwszej bramie dowiedzieliśmy się, że aby nie dać się wciągnąć w nasze wewnętrzne projekcje, należy szukać schronienia w modlitwie słowem. W tym schronieniu zyskujemy wewnętrzną ciszę i spokój ducha. Ten spokój jest zupełnym przeciwieństwem naszych rozproszeń: pozostajemy w nim z naszym słowem modlitwy i trzymamy na dystans atakujące nas rozproszenia. Nie ma nic złego w tym rodzaju ciszy, jednak zagadki drugiej bramy są subtelniejsze i wymagają odpowiedzi w cichej pełni. To właśnie ją pielęgnuje wewnętrzna czujność. Kiedy nasza cisza się pogłębia, jesteśmy w stanie stawić czoło naszym myślom i uczuciom bezpośrednio, bez żadnego komentarza, bez opowiadania sobie ich historii. Po prostu pozwalamy im być, unikając przy tym ich sideł. Stopniowo dostrzegamy najprostszą z prawd, prostą, a jednak dotąd przeoczoną. Głosi ona, że wszystkie nasze myśli i uczucia pojawiają się wewnątrz czegoś głębszego, w wewnętrznym bezmiarze. Ten bezmiar nie jest kolejnym przedmiotem świadomości, ale jej podstawą. Tak zbliżamy się do rozwiązania zagadki.
Teraz, kiedy jesteście świadomi istnienia przedmiotów waszej świadomości, delikatnie przenieście swoją uwagę z tych opowiadań pełnych gniewu, strachu, zazdrości, które przez całe życie skupiały waszą uwagę, oraz komentarzy o tym, jak powinno wyglądać wasze życie. Przenieście swoją uwagę i skierujcie ją na samą świadomość. Wasz myślący umysł momentalnie ucichnie. Tak oto rozwiązaliśmy zagadkę drugiej bramy i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to my jesteśmy ciszą, pełniejszą i rozleglejszą, niż może to pojąć rozum.
Ta świadomość jest subtelniejsza, niż może się nam wydawać. Nawyki myślącego umysłu są silne i mają sporą siłę. Będzie on próbował uczynić z tej nowo pozyskanej świadomości kolejny obiekt do wizualizowania. To kolejna sztuczka umysłu. To wy jesteście cichą, rozległą świadomością. Przenieście swoją uwagę z umysłowej gierki na samą świadomość, na samo bycie świadomym. Tutaj znajduje się wasza cicha czujność, cicha świadomość wpatrująca się w cichą świadomość.
Przechodząc przez próg drugiej bramy, dowiadujemy się czegoś ważnego o rozproszeniach i o wszystkich naszych procesach umysłowych. Przed tym progiem rozproszenia wydawały się wymierzone prosto w nas. Nasza praktyka kontemplacyjna była kontemplacyjną bitwą z rozproszeniami. Jednak kiedy stopniowo uczymy się spotykać z nimi twarzą w twarz, nie unikając już myśli ani uczuć z pomocą słowa modlitwy, ale wyłącznie przypatrujemy się im w ciszy; kiedy poznajemy to wszystko, wówczas przepełniona łaską dynamika ciszy ukazuje nam, jak daleka od chaosu, przestrzenna, cicha i spokojna jest nasza świadomość. Dowiadujemy się też, że zawsze taka była – majestatyczna niczym góra. Dowiadujemy się, że rozproszenia nie stanowią wielkiego problemu; są jak pogoda – dobra, zła, nudna – wobec góry Syjon. Nasza cała dyskursywna struktura – rozpraszająca nas lub przyciągająca – jawi się teraz jako zanurzona w cichej, rozległej świadomości. To prosty fakt, który uświadamiamy sobie tylko wtedy, kiedy jesteśmy wyćwiczeni przez zagadki rozproszeń strzegące drugiej bramy. Warunkiem uświadomienia sobie tego jest odpowiedzenie na te zagadki naszą ciszą. „Ci, którzy Panu ufają, są jak góra Syjon, co się nie porusza, ale trwa na wieki” (Ps 125, 1).
Zagadka trzeciej bramy: jaka jest natura myśli oraz uczuć i kto jest ich świadomy?
Anonimowy, średniowieczny autor Obłoku niewiedzy daje nam radę, kiedy przechodzimy przez próg drugiej bramy i zmierzamy w kierunku trzeciej. Radzi on czytelnikowi stojącemu wobec rozproszenia: „Spróbuj patrzeć jakby ponad ich ramionami, szukając czegoś innego, co jest Bogiem osłoniętym obłokiem niewiedzy” (117). Autor sugeruje kreatywny sposób radzenia sobie z rozproszeniami, który zakłada, że nie damy się im złapać, przez co nie musimy ich od siebie odpychać. Jeżeli chcemy wyjrzeć poza rozproszenia, musimy pozwolić, by z nami były. Trzeba to jednak uczynić w taki sposób, by nie zdołały skraść naszej uwagi. Nasz wewnętrzny telewizor może być włączony, ale nie musimy oglądać programu. W ten sposób rozproszenia przestaną nas rozpraszać. Jeśli pozwolimy im istnieć, dojrzymy, że pojawiają się gdzieś w głębi, w bezmiarze naszej świadomości. Ten bezmiar jest płaszczem Boga, który średniowieczny autor nazywa obłokiem niewiedzy, „ciemnym obłokiem, w którym był Bóg” (Wj 20, 21). Musimy jednak iść dalej, a pomoże nam w tym zagadka postawiona na straży trzeciej bramy. Dzięki niej przejrzymy naturę myśli i uczuć, a także dowiemy się, kto jest ich świadomy.
Przez „przejrzenie natury” rozumiem odpowiedź na pytanie: czy są one zrobione z jakiejś substancji? Czy coś o nich wiadomo? Czy są tak prawdziwe, jak nam się wydaje? W świetle faktu, że wśród powodów nadciśnienia, wrzodów i tików nasze dokuczliwe myśli i uczucia zajmują wysokie miejsce, odpowiedź na te pytania jest bardzo istotna. Rzecz jasna coś musi leżeć u podstaw tych dokuczliwych wytworów umysłu. Zauważmy, że kiedy zasiadamy do modlitwy, to przyczyna tych cierpień już od dawna należy do przeszłości (o ile w ogóle było to rzeczywiste zdarzenie).
Teraz jest w nas już dość ciszy, by przyjrzeć się, w czym pojawiają się owe myśli i uczucia. Nasz stosunek do rozproszeń się zmienia.
O wiele łatwiej wyplątujemy się z dokuczliwych myśli. Nasze psychodramy nie toczą się już przez trzy akty, zanim dobrną do końca. Nazywanie myśli stało się naszą drugą naturą. Jasno widzimy rozróżnienie między zwykłą myślą a doczepionym do niej komentarzem. Jest w nas wewnętrzny spokój, dostrzegalny nawet z zewnątrz. W pewien sposób jest on powiązany z długotrwałą empatią i szacunkiem nawet wobec tych, którzy nie życzą nam dobrze. Dzięki wewnętrznemu spojrzeniu, które jest niewzruszone niczym góra Syjon, możemy wejrzeć prosto w nasze myśli i uczucia. Przekonujemy się wtedy, że nie są one prawdziwe, czego byliśmy pewni wcześniej. Z początku zdawały się prawdą, teraz jednak wiemy, że nie zniosą bezpośredniego spojrzenia. Są niczym. Są puste. Spójrzcie i przekonajcie się sami.
Oto wielkie wyzwolenie, jakie przychodzi wraz z rozwiązaniem trzeciej zagadki, która leży niedaleko drugiej. Wewnętrzna cisza pozwala nam spotkać nasze myśli i uczucia w czystej formie, bez komentarza, w taki sposób, w jaki koryto rzeki przyjmuje wodę z górnego biegu i daje jej spłynąć swobodnie w dół; otrzymując, jednocześnie daje. Dzięki łasce uświadomienia dostrzegamy, że nasza głębia jest świetlistym bezmiarem, w którym pojawiają się bolesne uczucia, osądzające myśli, umysłowe gry, rany, zarówno radość i spokój ducha, jak i strach, rozbicie. Wszystko to bierze stamtąd początek i tam się kończy. Jednak ten świetlisty bezmiar pozostaje nietknięty przez ból, nigdy nie został zraniony, zawsze jest czysty. Z naszego życia nie znika sam ból ani gniew, wciąż gramy ze sobą w umysłowe gry (choć w mniejszym stopniu), dalej przeżywamy przemijające radości i chwilowy strach. Taka już jest ludzka kondycja. Zdajemy sobie jednak sprawę, że wszystkie te rozproszenia są niczym pogoda wobec stałości Syjonu. Kiedy poznajemy, że to my jesteśmy górą Syjon, mieszkaniem Boga, nie doskwiera nam już więcej iluzja, że jesteśmy zaledwie pogodą, zyskujemy wolność, w której pozwalamy życiu dowolnie się toczyć w każdym momencie. Nie jesteśmy już ofiarami naszych dokuczliwych myśli, ale ich czujnymi świadkami, cichymi i wolnymi. Nie oczekujemy już, że przydarzający się nam ból zniknie.
Aby to wszystko poznać, musieliśmy odpowiedzieć na trzecią zagadkę: jaka jest natura myśli i uczuć? Myśli i uczucia, które przyniosły nam tyle rozkoszy, co i bólu, także są przejawem tego świetlistego bezmiaru, falami oceanu, latoroślami krzewu winnego. Kto jest świadomy tych rozpraszających myśli? Przesuńcie punkt, w którym skupia się wasza uwaga, na samą świadomość, na bycie świadomym. Nie zobaczycie tam nic innego, jak tylko ten sam świetlisty bezmiar, niezmierzoną głębię. Tym, co wpatruje się w świetlisty bezmiar, jest właśnie świetlisty bezmiar. Nie ma żadnego oddzielnego „ja”, które się boi, gniewa, czy jest zazdrosne. Rzecz jasna strach, złość czy zazdrość mogą się przydarzyć, ale nie znajdziemy nikogo, kto jest wystraszony, gniewny, zazdrosny i tak dalej. Jest tylko jasna, niezmierzona głębia wpatrująca się w jasną, niezmierzoną głębię.
Teraz widzimy to wyraźnie, lecz lata temu doświadczenie bycia rozdartym przez niepokój i przykucia do wewnętrznych projekcji wzięlibyśmy jako wyznacznik tego, kim jesteś-my. Chwytalibyśmy się wówczas radości, by uniknąć bólu i cierpienia. Teraz jednak wiemy, jak dalecy byliśmy od naszej tożsamości; dziś w tych samych niepokojach i projekcjach dostrzegamy głębszy spokój, który jest fundamentem zarówno pokoju, jak i kompletnego rozbicia. Ewagriusz mówi o tym spokoju i zauważa, że ci, którzy go poznali, są świadomi świetlistego aspektu wszystkiego. Co więcej, spokój ten trwa nawet wtedy, gdy „demony (…) walczą przeciw pożądliwej części duszy” i „wprowadzają zamęt w części popędliwej” (118). Życie trwa dalej. Ukochani umierają, doświadczamy tragedii i porażek. Teraz jednak istniejemy już jako spokojna świadomość, która jest fundamentem i przywódcą, która jest jednością ze wszystkim, obojętnie, czy życie układa się dobrze, czy wokół nas szaleje burza.
Rozproszenia – zagadki mędrców Salomona – służą pewnemu celowi. Jeżeli nie potrafimy przetrwać rozproszeń w ciszy, zwiodą nas, że brama do krainy ciszy jest zamknięta. Jeśli jednak zachowamy w obliczu rozproszeń ciszę i nie spróbujemy ich od siebie odepchnąć ani nie pozwolimy im się porwać, wówczas pomogą nam one pogłębić naszą praktykę kontemplacyjną. Stanowią szkołę prób. Owoce tej edukacji są rozmaite, lecz w tym rozdziale omówiliśmy już trzy podstawowe.
Po pierwsze, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy naszymi myślami i uczuciami. To wyzwalające, uświadomić sobie, że to, co zachodzi w naszej głowie, cały potok naszych myśli, nie decyduje o tym, kim jesteśmy. Przez to życie się upraszcza.
Po drugie, kiedy już przekroczyliśmy ten próg zrozumienia, łatwiej nam znieść napięcia, jakie niesie ze sobą życie. Nasze wnętrze nie jest już tak zagracone, w rzeczy samej jest teraz szerokim i rozległym strumieniem. To tak, jakbyśmy przez całe życie wpatrywali się w chmury, które przepływają nad doliną. Dopiero teraz jednak dostrzegliśmy, że chmury te zasłaniały nam widok na naszą własną tożsamość. Przez to myliliśmy chmurę z właściwym widokiem, który leży głębiej i rozpościera się znacznie szerzej. Nasze wnętrze nie jest zatłoczonym składzikiem, lecz szeroką doliną. Chmury myśli i uczuć napływają, by potem odpłynąć. Możemy dokładnie zidentyfikować rodzaje tych chmur, lecz już się z nimi nie identyfikujemy.
Po trzecie, zdajemy sobie sprawę, że to coś, co podziwia naszą rozległą przestrzeń, również do niej należy. Dostrzegamy, że myśli i uczucia, które nas prześladowały, zasłaniały nam widok, zwodziły nas i zabawiały, są – bez wyjątku – puste w środku. One również są przejawem przestrzeni, w jakiej się pojawiają.
Sądzę, że święty Paweł nazwałby to „pokojem Chrystusowym” (por. Kol 3, 15), dokonaniem bycia w Chrystusie, w którym znaleźliśmy się za sprawą chrztu. „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Chrystus jest drogą przez bramę i jest samą bramą (por. J 10, 9).
(110) Św. Teresa z Ávila, Twierdza wewnętrzna, Klub Książki Katolickiej, Poznań 2000, s. 109.
(111) Ewagriusz z Pontu, O praktyce [ascetycznej], w: tegoż, Pisma ascetyczne, t. 1, Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków – Tyniec 2011, s. 241-242.
(112) Tamże, s. 240.
(113) Tamże, s. 243.
(114) John Chapman, Listy o modlitwie, Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków – Tyniec 1997, s. 49.
(115) Por. Gerald May, Will and Spirit: Toward a Contemplative Psychology [Wola i duch: w stronę psychologii kontemplacyjnej], s. 112-113.
(116) Por. Grzegorz z Nyssy, Homilie do Pieśni nad pieśniami, Wydawnictwo WAM, Kraków 2007; por. homilie V i VI.
(117) Obłok niewiedzy, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1988, s. 78.
(118) Ewagriusz z Pontu, O praktyce [ascetycznej], s. 243.
Fragment książki W krainę ciszy. Przewodnik po chrześcijańskiej praktyce kontemplacji (Kraków 2014), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Rozważania o lękach
Józef Augustyn SJ
1. Służyć Mu będziemy bez lęku
Zachariasz przy narodzinach swojego syna wielbił Boga i prorokował, że dzięki Jego zbawczej mocy „bez lęku służyć Mu będziemy w pobożności i sprawiedliwości” (Łk 1, 74-75). Proroctwo to spełnia się w nauczaniu Jezusa, który wiele razy i z wielkim naciskiem wzywał swoich uczniów do „służby bez lęku”. „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą” (Mt 10, 28) – zachęca Jezus uczniów, zapowiadając prześladowania z powodu Jego imienia. Apostołów zmagających się z przeciwnym wiatrem na jeziorze pośród nocy wzywa: Odwagi! To Ja jestem, nie bójcie się! (Mt 14, 27). Tuż przed swoją męką i śmiercią krzyżową, widząc zagubienie uczniów, napomina ich raz jeszcze: „Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka” (J 14, 27).
Chwalić Boga, czcić Go i służyć Mu (por. Ćd 23) możemy tylko wówczas, kiedy jesteśmy wolni wobec naszych lęków i nie dajemy się im sparaliżować, świadomi faktu, iż Ojciec nasz niebieski wie, czego potrzebujemy i nawet jeden włos z naszej głowy nie spada bez Jego wiedzy (por. Łk 21, 18). Źródłem naszych lęków jest zawsze mała wiara w moc miłości Boga i zbytnia troska o nasze życie. Stąd też Jezus wzywa nas: „Nie martwcie się zatem i nie mówcie: co będziemy jedli? co będziemy pili? czym będziemy się przyodziewali? […]Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie” (Mt 6,31-32).
2. W miłości nie ma lęku
Nasze rozważania o lęku, podobnie jak wcześniejsze rozważania o uczuciach, nie są wykładem psychologii, ale jedynie garścią ascetycznych refleksji mających nam pomóc dostrzegać lękowe podłoże wielu naszych motywacji i oczyszczać się z nich. Trzeba nam zdać sobie sprawę, że nasze odruchowe nieraz zapewnianie w rodzaju „Ja się niczego nie boję” są często pewną obroną, aby nie dotykać w nas tego, co mogłoby obudzić „lękowe demony”. Nieraz też brakuje nam spójności między tymi motywacjami, które deklarujemy, a tymi, pod wpływem których rzeczywiście żyjemy i działamy.
Wzrost wewnętrzny człowieka mierzy się wzrostem w miłości. „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1 J 4,18). Celem naszej modlitwy, rachunku sumienia, spowiedzi i całej pracy nad sobą winno być doskonalenie się w miłości Boga, bliźnich i siebie samych przez odważne stawianie czoła naszym lękom.
Każdy człowiek doświadcza w swoim życiu bardzo wielu lęków. Lęk w różnych postaciach i z różnym nasileniem idzie za człowiekiem jak cień od dnia narodzin aż do ostatniego dnia życia – do śmierci. Pierwszych lęków naszego życia (niemowlęcych obaw z powodu nieobecności matki czy braku pokarmu) nie pamiętamy, ale przez całe życie towarzyszy nam „wiernie jak pies” ostatni lęk każdego człowieka – lęk przed śmiercią.
Każdemu okresowi naszego życia towarzyszą określone lęki. Są one związane z rozwojem człowieka, z przeżywanymi przez niego trudnościami, problemami czy niebezpieczeństwami, z kruchością ludzkiego życia i świata, pośród którego żyjemy.
3. Czym jest lęk?
Lęk jest pewną reakcją uczuciową na jakieś zagrożenie, w którym się aktualnie znajdujemy. Im głębiej przeżywamy dane niebezpieczeństwo, tym większy lęk nam towarzyszy. Niebezpieczeństwo przeżywane w lękach może mieć charakter czysto subiektywny. Ujawniają się wówczas nasze wewnętrzne zachowania i postawy lękowe. Nasz lęk może wynikać nieraz także z rzeczywistego zagrożenia, w którym się znajdujemy.
Najczęściej jednak te dwa czynniki – subiektywny i obiektywny – są ze sobą złączone [W psychologii na określenie „subiektywnej” reakcji lękowej stosuje się pojęcie „lęku”, natomiast „obiektywną” reakcję lękową nazywa się „strachem”]. Poznanie samego siebie, poznanie swoich reakcji lękowych polega między innymi na umiejętności odróżniania lęku czysto subiektywnego, w którym zagrożenie jest tylko pozorne, od lęku wynikającego z rzeczywistego niebezpieczeństwa. Rozpoznanie i akceptacja pozornego zagrożenia w pewnych sytuacjach lękowych może być ogromną pomocą w przezwyciężaniu własnych lęków. Najgłębszą przyczyną lęku subiektywnego jest przede wszystkim wewnętrzne nastawienie człowieka, a nie rzeczywiste zagrożenie. W lękach subiektywnych zagrożenia postrzegane jako zewnętrzne mają de facto charakter pozorny.
Nasze rozważania dotyczą nie tyle „wielkich” chorobliwych lęków, które wymagają zwykle fachowej pomocy terapeutycznej, ale „małych”, pojawiających się tylko w pewnych sytuacjach, z którymi – jak nam się wydaje – można spokojnie żyć, ale które mimo wszystko pochłaniają wiele naszych sił i energii. Te pozornie tylko nieważne lęki czynią nas sztywnymi wobec ludzi, hamują naszą spontaniczność i radość życia, powodują częste napięcia psychiczne, zmęczenie, prowadzą do nadmiernej konsumpcji, bywają też niekiedy powodem seksualnego nieładu.
I choć z niektórymi lękami „jakoś” sobie radzimy, to inne z kolei dają nam się mocno we znaki. Im mniej jesteśmy świadomi naszych lęków i obaw, tym skuteczniej one kierują naszym życiem.
4. Nieświadoma obrona przed lękami
Jedną z dominujących, a zarazem bardzo przykrych cech lęku jest odczucie własnej bezradności. Człowiek, który się boi, nie widzi wyjścia z niebezpiecznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Z bezradnością łączy się najczęściej świadomość własnej bezbronności. Gdybyśmy mieli rozwiązanie w sytuacjach niebezpiecznych, lęk ustępowałby natychmiast. Odczucie własnej bezradności i bezbronności szczególnie trudno znieść osobom pielęgnującym w sobie świadomość własnej siły i mocy oraz osobom z nadmiernymi ambicjami [por. K. Horney, „Neurotyczna osobowość naszych czasów”, Warszawa 1982, s. 44-55].
Rodzi się pytanie: Czego człowiek może się bać? Nie będzie chyba przesadą, jeżeli stwierdzimy, że można się bać w zasadzie wszystkiego. Jednak najbardziej człowiek zawsze boi się samego siebie, tego, co w nim jest nierozpoznane i nie- odkryte. Wiele lęków wywoływanych przez świat zewnętrzny bardzo często odzwierciedla jedynie lęki przed sobą samym i tym wszystkim, co jest w nas. Dobra znajomość siebie, świadomość własnych postaw wewnętrznych i reakcji daje nam wewnętrzną siłę i odwagę do stawiania czoła wszystkim zagrożeniom, zarówno tym, które powstają w nas samych, jak i tym, które płyną ze świata zewnętrznego.
Nie wszyscy jednak boją się wszystkiego. Lęk jest doświadczeniem bardzo zindywidualizowanym. To, czego się boimy i jak głęboki jest nasz lęk, zależy od wielu czynników: od historii życia, od środowiska rodzinnego, od struktury psychofizycznej, od naszych potrzeb, oczekiwań, pragnień, rozczarowań i życiowych zawodów, podtrzymywanych urazów itp. Dla prostej pracy nad sobą nie jest nam potrzebna głęboka psychoanaliza i doszukiwanie się najgłębszej genezy naszych lęków. Decydujące znaczenie ma natomiast poznanie istniejących aktualnie postaw lękowych: ich wielkość, nasilenie, oddziaływanie na nasze reagowanie, myślenie, decyzje, dokonywane wybory i nasze zachowanie.
Czego się boję? Co mnie wprowadza w stan poczucia zagrożenia i lęku? To bardzo trudne pytania. W pierwszej chwili może się nam wydawać, że niczego się nie boimy. „Wydaje się, że robimy wszystko, aby uciec od lęku czy od jego odczuwania. Wiele jest powodów tego, z których najpowszechniejszy to ten, że silny lęk jest jednym z najbardziej przykrych uczuć, jakich możemy doznawać” – pisze Karen Horney.
Gdy ktoś usiłuje nam pokazać nasze nieświadome motywy lękowe, odruchowo zaczynamy z tym walczyć, czujemy się dotknięci, zagrożeni, niepewni. Rodzi się jakiś wewnętrzny sprzeciw, bunt i opór. Podobne uczucia rodzą się w nas także wówczas, gdy sami sobie próbujemy odsłaniać lękowe podłoże wielu naszych motywacji. Rodzący się w nas opór wewnętrzny, pod wpływem odsłanianych postaw lękowych, jest jak Cerber, wielogłowy pies z mitologii greckiej, który strzegł wejścia do Hadesu. Witał przyjaźnie zmarłych wchodzących do podziemia, ale z zajadłością rzucał się na wszystkich, którzy chcieli się z niego wydostać. Pragnąc wydostać się z „Hadesu” własnych lęków, musimy pokonać najpierw „Cerbera” – swój opór, pierwszy odruchowy bunt wewnętrzny, aby tego, co nas boli, nie dotykać.
W jaki sposób człowiek broni się przed lękami, jeżeli nie chce ich uznać w sobie i otwarcie stawiać im czoła?
Racjonalizacja
Pierwszym sposobem ucieczki przed uznaniem i świadomym przezwyciężaniem lęku jest racjonalizowanie go we własnej świadomości. Kierując się motywami lękowymi, człowiek może jednocześnie tłumaczyć sobie i innym, że zachowuje się w sposób uzasadniony i logiczny. Na potwierdzenie swojego lękowego działania można podawać dziesiątki różnych racji, z których jednak żadna nie będzie dotykała istoty problemu. I tak na przykład osoba mająca trudności w kontaktach z ludźmi, nieufna i nieśmiała, zamiast dostrzegać swoje lękowe postawy wobec bliźnich i próbować je pokonywać, może je racjonalizować swoimi opowiadaniami o wielkiej wrogości istniejącej między ludźmi, o niemożności zaufania im z powodu ich niedyskrecji itp. Jako dowód może przytaczać wiele przykładów z własnego życia lub też z życia innych. Przykłady te będą zwykle odzwierciedlać nagromadzone urazy i poczucie krzywdy w stosunku do bliźnich.
Zaprzeczanie
Zaprzeczanie istniejącym lękom to kolejna metoda bronienia się przed nimi. Z zaprzeczaniem tym może się łączyć pewne zewnętrzne opanowanie, a w niektórych momentach nawet brawura. Osoba zalękniona może mieć wówczas odczucie własnej odwagi i życiowej siły. Nierzadko młodzi ludzie, pełni różnych lęków, decydują się na uprawianie ekstremalnego sportu, wymagającego nieraz dużej odwagi, by w ten sposób zaprzeczyć własnej wrażliwości i kruchości, której się bardzo obawiają. Każdą przegraną przeżywają jednak bardzo boleśnie, ponieważ przypomina im ona o zasadniczym problemie, przed którym za wszelką cenę usiłują uciec. Rywalizacja sportowa czy inne zewnętrzne formy „sprawdzania siebie” mogą pomagać młodemu człowiekowi pokonywać lęk i nabierać większej pewności siebie, ale tylko wówczas, kiedy łączy się z nimi bardziej świadoma wewnętrzna praca nad sobą. Własnych obaw i lęków nie można pokonać, lekceważąc je i usiłując się zachować tak, jakby nie istniały.
Odurzanie
Kolejnym sposobem ucieczki od lęku jest odurzanie go. Psychologia podkreśla, iż u podłoża nadużycia alkoholu, narkomanii, nadużyć seksualnych czy braku umiaru w jedzeniu leży nierzadko potrzeba uspokojenia własnych lękowych przeżyć. Podobną rolę wobec lęku może spełniać chciwa pogoń za posiadaniem materialnym, liczne i powierzchowne kontakty towarzyskie, przepracowywanie się, bierne oglądanie telewizji itp. Wszelkiego typu lękowe „konsumowanie” ma na celu „zalanie wewnętrznego robaka”, który wprawia człowieka w ciągły stan napięcia i psychicznego zmęczenia. Wielu uważnych obserwatorów przemian cywilizacyjnych zauważa, że w parze ze wzrostem znerwicowania i napięcia psychicznego rośnie dziś zapotrzebowanie na konsumpcję. Odurzanie lęków nie prowadzi jednak do wyjścia z nich, ale jest jedynie nieświadomą formą pogrążania się w nich.
Unikanie sytuacji budzących lęk
Kolejny pozorny sposób uwalniania się od lęku polega na unikaniu wszystkich sytuacji, myśli czy przeżyć, które mogłyby go wywołać. Takie właśnie unikanie sytuacji wywołujących lęk może być świadomym wyborem człowieka. Częściej jednak bywa to mechanizm nieuświadomiony, który kieruje osobą wbrew jej zamierzonym intencjom.
Podane tutaj sposoby ucieczki przed lękiem najczęściej nie występują oddzielnie, ale w połączeniu z innymi. Na przykład ucieczka od sytuacji lękowych będzie nierzadko złączona z racjonalizacją lub też z zaprzeczaniem własnym lękom.
Stosowanie powyższych metod ucieczki od lęków nie zmniejsza samych wewnętrznych postaw lękowych, z których one wypływają. Trwałe stosowanie tych metod raczej utrwala je, co z kolei rodzi potrzebę częstszego korzystania ze stosowanych sposobów ucieczki. I w ten sposób powstaje błędne koło, które można zatrzymać jedynie, podejmując świadomą pracę nad swoimi lękami, by móc je kontrolować z pomocą ludzi i Boga.
5. Konsekwencje lęku
Stosowanie powyższych sposobów ucieczki od lęku daje człowiekowi pozorną wewnętrzną równowagę. Pozorną, ponieważ opartą na „chowaniu głowy w piasek”, a nie na odważnym i szczerym stawianiu lękom czoła. Jednak nawet za tę pozorną równowagę płaci się utratą wielu sił i energii. Sztuczne uśmierzanie lęku „kosztuje” człowieka drogo. Jakie są rzeczywiste skutki życia w maskowanych lękach?
Zmęczenie i wyczerpanie nerwowe
Po pierwsze, wszelkie nasze działanie, z którym wiąże się lęk, rodzi napięcie, zmęczenie i nerwowe wyczerpanie. „Wiele trudności przypisywanych powszechnie przepracowaniu wynika w rzeczywistości nie z samej pracy, ale z lęku związanego z tą pracą lub kontaktami ze współpracownikami” – pisze Karen Horney. Potocznie mówi się, że praca, której człowiek nie lubi, szybko męczy. De facto jednak męczy nie sama praca, ale konieczność pokonywania swoich wewnętrznych oporów wobec tej pracy. I tak na przykład kilkanaście minut egzaminu, którego student bardzo się obawia, może być źródłem wielkiego zmęczenia.
Zakłócenie w działaniu
Innym skutkiem lęku, który możemy obserwować u siebie i innych, są zakłócenia w działaniu połączone ze stanem lękowym. Na przykład osoba lękająca się publicznych wystąpień, nawet jeżeli bardzo dobrze się przygotuje, w czasie wygłaszania przemówienia może się często mylić, zacinać, robiąc wrażenie, że jest nieprzygotowana. Uczeń, który boi się czytać głośno przed klasą, będzie się często mylił, nawet jeżeli umie dobrze czytać. Lękliwy student, choć dobrze przygotował się do egzaminu, zdając go, może „ze strachu” wszystko zapomnieć. Kiedy dostanie negatywną ocenę i lęk przeminie, zwykle wszystko sobie przypomina.
Brak spontaniczności
Działanie pod wpływem lęku pozbawia nas spontaniczności, radości, satysfakcji i przyjemności twórczego życia, których moglibyśmy doświadczać, gdybyśmy umieli przezwyciężać w sobie lęki i żyć w wewnętrznej wolności. „Jada kolejką górską […], gdy powoduje niewielki lęk, może być nawet bardziej emocjonująca, podczas gdy łącząc się z silnym lękiem, będzie torturą” – pisze Karen Horney.
Niebezpieczeństwo zagubienia i kryzysu
U młodego człowieka powyższe formy obrony przed lękiem mogą mieć charakter przejściowy. Nie mają one wówczas większego wpływu na kształtowanie się postawy życiowej. Jeżeli jednak są one stosowane w sposób nieświadomy przez wiele lat i dana osoba nic nie robi, by swoje lęki przezwyciężać, ale ciągle „chowa głowę w piasek”, udając przed sobą i przed innymi, że „wszystko jest w porządku”, wówczas lęki te mogą stawać się pewnymi strukturami nerwicowymi. Nerwicowe struktury umożliwiają wprawdzie życie we względnej „stabilizacji”, ale – jak to już mówiliśmy – za bardzo wysoką cenę.
W sytuacjach trudnych osoby funkcjonujące w oparciu o nerwicowe struktury mogą nie wytrzymywać napięcia i ulegać załamaniu. Tym tłumaczy się nieraz „nagłe” stany depresji i innych załamań psychicznych przydarzające się osobom, które – jak sądzą one same i otoczenie – dobrze dotąd radziły sobie w życiu. Sytuacje te objawiają jedynie głębokie lęki, które zostały zepchnięte w lochy nieświadomości.
6. Czego ja się lękam?
Aby móc stawić czoła swoim lękom, trzeba najpierw bardzo jasno je sobie uświadomić. Byłoby rzeczą pożyteczną w czasie rekolekcji wejść w „historię” swoich lęków. Większość z nich doskonale pamiętamy. Możemy więc zadać sobie następujące pytania: Czego się w życiu bałem: w okresie dzieciństwa, w okresie dojrzewania, młodości i w wieku dojrzałym? Co budziło we mnie lęk? Jakie sytuacje, jacy ludzie, jakie doświadczenia?
Dostrzeżmy najpierw zewnętrzne sytuacje budzące lęk: doświadczenia rodzinne, relacje z rówieśnikami, doświadczenia związane ze szkołą, studiami, pracą. Jakie osoby budziły moje największe lęki? Dlaczego? Czego się bałem? Zauważmy też lęki „bez żadnej zewnętrznej przyczyny”: koszmarne sny, uczucia paniki, chwile bezradności. Świadomość własnego lęku może wywoływać swoistą spiralę lękową – lęk przed lękiem.
Kolejne ważne pytanie, które możemy sobie zadać: Jakie były moje reakcje na przeżywany lęk? Co robiłem w sytuacjach zagrożenia? Jak się w nich zachowywałem? Jaki wpływ miały moje lęki na moje zachowania i relacje z bliźnimi? Jakich osób najbardziej się obawiałem? Czy szukałem pomocy w moich lękach? Jeśli tak, u kogo? Przed kim wypowiadałem moje lęki? Czy pomoc ta przynosiła mi ulgę?
Odkrycie i uświadomienie sobie swoich obaw i lęków – szczególnie tych zamaskowanych – jest rzeczą niełatwą z powodu wewnętrznego oporu, o którym już mówiliśmy. Stąd też, by nasza praca nad lękami była skuteczna, zwykle potrzebujemy pomocy osoby kompetentnej. W sytuacji „zwyczajnych” lęków wystarcza pomoc doświadczonego kierownika duchowego. Otwartość i zaufanie pomogą nam wypowiedzieć przed nim wszystko, czego się boimy.
Werbalizacja naszych lęków przed bliźnimi pozwala nam także rozeznać i oddzielić rzeczywiste zagrożenie od zagrożenia pozornego, które ma swoje źródło w naszych postawach lękowych utrwalonych nieraz przez dłuższy czas. Uświadomienie sobie i wypowiedzenie naszych obaw i lęków, chociaż nie prowadzi do natychmiastowego ich zniknięcia, to jednak bardzo pomaga do otwartego stawiania im czoła i uwalniania się od ich tyrańskiej władzy nad nami.
Uciekając przed lękiem, nie tylko nie oddalamy się od przeżywanego zagrożenia, które staje przed nami – w rzeczywistości czy tylko w wyobraźni – ale wprost przeciwnie: przyciągamy jedynie to, czego się obawiamy.
„Strach – pisze Viktor E. Frankl – po prostu przyciąga to, czego się boimy. Stwierdzono kiedyś, że większość wypadków utonięcia odnieść można właściwie do tego, że tonący przeraził się możliwości utonięcia. To, czego ktoś się obawia, czego ze strachem oczekuje, to też mu się przytrafia. Kto mocno obawia się zarumienienia, ten już się czerwieni. Kto boi się oblania potem, temu właśnie ta obawa wyciska ze skóry zimny pot. My, psychiatrzy, znamy ten mechanizm lęku oczekiwania. Chodzi tu o krąg iście diabelski: jakieś samo w sobie niewinne zakłócenie zdrowia, które jako takie byłoby czymś przejściowym, rodzi obawy, obawy potęgują to zakłócenie, a spotęgowane umacniają pacjenta w jego obawach. Diabelski krąg zamyka się, wiążąc pacjenta, przynajmniej do chwili wkroczenia lekarza. Momentem najbardziej diabelskim w tym kręgu jest to, że lękliwe oczekiwanie zawsze prowadzi do intensywnej samoobserwacji. Pomyślmy tylko o jąkale: trwożnie obserwuje on własną wymowę i już ta samoobserwacja zakłóca mu mowę i zahamowuje go. Albo pomyślmy o kimś, kto na gwałt, kurczowo usiłuje zasnąć: napięcie, z jakim kieruje swoją uwagę na zaśnięcie, samo je uniemożliwia. Może nawet się zdarzyć, że ktoś taki nagle budzi się z osiągniętego już snu z myślą: zdaje mi się, że przed zaśnięciem chciałem jeszcze coś załatwić. Racja, chciałem przecież zasnąć!”.
7. Doświadczenie lęku kryterium autentyczności wiary
Rodzi się jednak pytanie: Skąd wziąć tyle wewnętrznej siły, aby oprzeć się tyranii budzących się w nas lęków, by w sytuacji zagrożenia świadomie i z wolnością kierować swoimi odruchami, decyzjami i czynami?
Problemu naszych lęków nie rozwiążemy, odwołując się tylko do ograniczonych i zawsze zawodnych ludzkich możliwości. Może już nawet doświadczaliśmy, że w lęku nie zawsze wystarczy „wziąć się w garść”. Nieraz chcielibyśmy to uczynić, ale odczucie zagrożenia okazuje się silniejsze. Problem lęku rozwiązuje się dopiero wówczas, kiedy z wielkim zaufaniem powierzymy nasze życie Temu, który ma władzę nam je dać i ma władzę je odebrać (por. J 10, 18). Na lęk trzeba nam patrzeć nie tylko z punktu widzenia psychologicznego, ale przede wszystkim pod kątem duchowym. Każdy lęk jest straszliwym kuszeniem szatana, który pragnie odizolować nas od Boga i bliźnich, zamknąć w nas samych i rzucić w rozpacz. Sedno zaś rozpaczy stanowi zwątpienie w Boga i Jego ojcowską miłość.
Doświadczenie zagrożenia i lęku jest dla człowieka kryterium autentyczności jego wiary; to właśnie chwile lęku objawiają najpełniej, na kim lub na czym nasze życie się opiera. Lęk demaskuje powierzchowność wielu naszych przekonań o sobie, deklaracji składanych Bogu i ludziom. Lęk wystawia człowieka na próbę. Jak mówi Karl Rahner SJ, próbę „autentyczną i niebezpieczną”. Według Rahnera człowiek zwycięży w tej próbie „tylko w wypadku, gdy już w czasie walki uzyska dopływ nowych sił. Gdyby próbował walczyć jedynie z potencjałem, z którym wszedł w bój, musiałby na długą metę przegrać. […]Nie przeprowadziłby bowiem potyczki zwycięsko, gdyby ją chciał kontynuować w ciasnym zakątku, w którym został napadnięty; w zakątku małych upodobań, wygodnictwa, zamkniętego w sobie samolubstwa. Człowiek musi rosnąć w czasie pokusy, musi sam narzucić pokusie pole walki, a tym polem muszą być horyzonty wieczności”.
Podstawową „terapią” na wszystkie nasze lęki, te „zwyczajne”, „codzienne”, które towarzyszą każdemu człowiekowi, jak i te „większe”, które wymagają pomocy terapeutycznej, jest pełne otwarcie się na Boga i Jego miłość. Psalmista modli się: „Kto się w opiekę oddał Najwyższemu i w cieniu Wszechmocnego mieszka, nie ulęknie się strachu nocnego – nie będzie żył w lęku” (por. Ps 91, 1. 5).
Ostatecznie u źródeł wszystkich lęków leży nasza niewiara, próba budowania bezpieczeństwa na ludzkich tylko możliwościach, które są zawsze ograniczone i zawodne. Ujawnia się to zwłaszcza we wszystkich sytuacjach granicznych człowieka: w chorobie, niepowodzeniach życiowych, rozczarowaniu ludźmi, a zwłaszcza w zagrożeniu ostatecznym – w zagrożeniu śmiercią. Jezus uświadamia to Piotrowi, który krocząc po jeziorze, „na widok silnego wiatru uląkł się i […]zaczął tonąć […]. „Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?” (Mt 14, 30-31) – pyta Jezus Piotra. Pogrążanie się we własnym lęku wypływa zawsze z wpatrywania się w samo zagrożenie i w swoje ograniczone ludzkie siły, a nie w Jezusa, który wzywa nas do siebie – „Przyjdź!” (Mt 14, 29) – i sam daje moc kroczenia po wzburzonych falach.
Doświadczenie lęku stawia przed człowiekiem wyzwanie do przekraczania siebie samego, do wyjścia z tego wszystkiego, na czym było oparte jego dotychczasowe życie, by móc odnaleźć fundament, który nie runie nawet wówczas, gdy walić się będą ludzkie zabezpieczenia. Doświadczenie lęku wzywa do spojrzenia na swoje życie z ewangelicznym realizmem: „Kto z was, martwiąc się, może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego żyda?” (Mt 6,27).
Sytuacje lękowe, które doprowadzają nas do zagubienia i rozpaczy, mogą jednocześnie stać się „trudnym darem” dla wzrostu wiary. Co zwycięży, o tym decyduje ludzkie serce, które albo coraz bardziej zamyka się w buncie przeciwko konieczności nieustannego umierania, albo też – zgadzając się na umieranie – otwiera się na „horyzont wieczności”, na obietnicę życia wiecznego.
I tak pragnienie życia w wolności wobec własnych lęków – bo nierealne jest pragnienie życia bez lęków – prowadzi nas do wiary w życie wieczne, w rzeczywistą obecność i działanie Boga w naszym życiu. Uleganie lękowi, ucieczka przed nim – niezależnie od tego, czy jest ona jawna, czy też dobrze zamaskowana – jest znakiem zamknięcia się w doczesności oraz znakiem naszej niewiary w Opatrzność Bożą. Jest znakiem szukania bezpieczeństwa tam, gdzie nie możemy go odnaleźć – w nas samych.
8. Jezus pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił
Wzywając swoich uczniów do odważnego stawiania czoła lękom, sam Jezus musiał się również z nimi zmagać, ponieważ był do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu (por. Hbr 2, 17). Podobny był do nas również w naszym zmaganiu się z zagrożeniem i lękiem. Modlitwa Jezusa w Ogrójcu jest punktem kulminacyjnym Jego walki ze wszystkim, co w sposób naturalny uderzało w Jego ludzkie życie. Św. Łukasz pisze: „Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię” (Łk 22, 44). Gęste krople krwi to uzewnętrznienie straszliwej trwogi Jezusa, którą przeżywał przed okrutną męką i śmiercią krzyżową. I w tym właśnie doświadczeniu wewnętrznej trwogi aż do krwawego potu Jezus staje się bardzo „ludzki” i przez to bardzo nam bliski.
W trwodze Jezusa są obecne lęki wszystkich ludzi. On dźwigał nasze cierpienie i boleści (por. Iz 53, 4) – mówi Izajasz. Lęk jest wielkim cierpieniem i wielką boleścią człowieka, nie mniejszą niż cierpienie fizyczne. Parafrazując słowa Proroka, możemy powiedzieć: „On dźwigał wszystkie nasze lęki”.
Jezus nie stosuje żadnej z opisanych metod ucieczki przed lękiem: nie racjonalizuje swojego lęku, nie wstydzi się przyznać do trwogi, nie udaje nadludzkiego bohatera – twardego i nieczułego wobec cierpienia. Ta Jezusowa „słabość wobec lęku” była szokiem dla uczniów i powodem ich zwątpienia, które sam Mistrz zapowiedział: „Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy” (Mt 26, 31). Jezus nie odurza także swojego cierpienia i lęku. Akceptuje je świadomie i dobrowolnie. Dlatego przed ukrzyżowaniem nie przyjął odurzającego napoju – wina zmieszanego z żółcią (por. Mt 27, 34). Jezus nie ucieka też przed sytuacją, która ten lęk rodzi. Świadomy tego, co ma nastąpić, i przekonany, iż taka jest właśnie wola Ojca, wchodzi w cierpienie i śmierć oraz w trwogę z nimi związaną.
Zmagania Jezusa w Ogrójcu są dla nas wielkim wezwaniem, byśmy i my nasze lęki przeżywali świadomie, jak On, byśmy za Jego przykładem stawiali im czoła. Jezus, doświadczając trwogi, szuka pomocy. Najpierw szuka pomocy u swoich umiłowanych uczniów – Piotra, Jakuba i Jana. Prosi ich, aby byli razem z Nim w Jego doświadczeniu trwogi. Wyznaje im też pokornie stan swojej duszy: „Smutna jest dusza moja aż do śmierci” (Mt 26, 38).
Kiedy przeżywamy różnorakie lęki, potrzebujemy pomocy. W naszych lękach trzeba nam szukać najpierw „ludzkiej” pomocy; winniśmy więc prosić o wsparcie kierownika duchowego, terapeutę lub inną osobę, przed którą możemy wypowiedzieć swój stan zalęknienia. Już samo wypowiedzenie się przed bliźnim może być dla nas wielką pomocą. Z całą pokorą i odwagą trzeba opisać przed człowiekiem, który nam pomaga, przeżywane zagrożenie, bezradność, bezbronność, zagubienie. W lęku potrzebna jest nam postawa pokory: uznanie przed sobą i przed innymi swojego stanu bezradności i bezbronności.
Często nasza chora ambicja nie pozwala nam przyznać się do naszych lęków przed sobą i przed innymi. Zakładamy wówczas maski pewności siebie, stosujemy przeróżne wybiegi, aby ukryć naszą trudną sytuację. Jezus, Bóg Człowiek, najdoskonalszy z ludzi, nie boi się przyznać, że potrzebuje pomocy swoich umiłowanych. A kiedy nie udzielili Mu jej, zwraca się do nich z bardzo „ludzkim wyrzutem”: „Nie mogliście jednej godziny czuwać ze Mną?” (Mt 26, 40).
Człowiek bliski, chociaż może nam niewątpliwie wiele pomóc w dobrym przeżyciu sytuacji lękowych, to jednak najczęściej nie może podać nam rzeczywistego rozwiązania problemu wywołującego lęk. Nie może tego uczynić szczególnie wówczas, kiedy lęki dotykają zasadniczych problemów ludzkiego istnienia: życia i śmierci. Problemy te przekraczają kompetencje każdego człowieka.
Jezus ma świadomość, że tylko Ojciec może uspokoić ostatecznie Jego synowskie serce. Prosi Apostołów, aby trwali z Nim w zanoszeniu błagania do Ojca. Ojciec wysłuchuje prośby Syna, ale zgodnie ze swoim odwiecznym Planem Zbawienia. To właśnie wówczas, kiedy anioł z nieba pocieszył Jezusa, przychodzi moment najtrudniejszego zmagania. Jezus otrzymuje umocnienie, aby Jego walka była wytrwała i skuteczna. Bóg nie uwalnia nas od trudu zmagań z tym wszystkim, co chce nas pogrążyć w smutku i rozpaczy, ale umacnia nas swoją łaską, byśmy walczyli wiernie i wytrwale, abyśmy brali nasz los w nasze ręce.
Jezus nie obiecywał swoim Apostołom łatwiejszego życia tylko z tego powodu, iż są Jego uczniami; nie obiecywał im życia bez cierpienia. Wręcz przeciwnie. On zaprasza uczniów, aby cierpieli dla Jego Imienia razem z Nim. Życie uczniów – jeżeli będą wierni Mistrzowi – będzie naznaczone zaparciem się siebie i niesieniem krzyża (por. Mt 16, 24). Obiecał im jednak, że będzie z nimi w ich zmaganiach aż do skończenia świata (Mt 28, 20). Siłę do przyjęcia doświadczeń, które budzą lęk, ponieważ godzą w samo życie człowieka, może dać nam jedynie Bóg. Doświadczenie sensu śmierci może zrodzić się tylko w relacji z Bogiem, który jedynie sam może dać „życie po życiu”, życie wieczne po życiu ziemskim.
Naszych zasadniczych lęków i obaw, odnoszących się do życia i śmierci, choroby i zdrowia, nie możemy nigdy uspokoić sami. Spychanie ich, oddalanie, racjonalizowanie, uśmierzanie w sposób sztuczny nie jest żadnym rozwiązaniem. One bowiem pojawiają się z jeszcze większą siłą, w nowych formach.
Wiele Psalmów to modlitwy człowieka doświadczonego zagrożeniem i lękiem. Sam Jezus na krzyżu modlił się Psalmem 22, który jest właśnie modlitwą człowieka osaczonego wielkim niebezpieczeństwem.
Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.
Boże mój, wołam w ciągu dnia, a nie odpowiadasz,
i nocą, a nie znajduję pokoju. […]]a zaś jestem robak, a nie człowiek,
pośmiewisko ludzkie i wzgardzony przez lud.
Szydzą ze mnie wszyscy, którzy na mnie patrzą,
rozwierają wargi, potrząsają głową:
„Zaufał Panu, niechże go wyzwoli […]Przebodli ręce i nogi moje,
policzyć mogę wszystkie moje kości. […]Ty zaś, o Panie, nie stój z daleka;
Mocy moja, spiesz mi na ratunek! […]Będę głosił imię Twoje swym braciom
i chwalić Cię będę pośród zgromadzenia:
„Chwalcie Pana, wy, co się Go boicie,
sławcie Go, całe potomstwo Jakuba”
(Ps 22, 2-3. 7-9. 17-18. 20. 23-24).
Powyższy Psalm, obok Psalmu 91, niech będzie naszą modlitwą w chwilach zagrożenia i lęku, niezależnie od tego, czy zagrożenie to będzie realne, czy tylko powstałe w naszej wyobraźni. Bo choć w tych dwu sytuacjach przyczyny lęku są różne, to jednak cierpienie jest podobne. Modlitwa skargi i błagania niech się jednak przeradza – jak w ustach Psalmisty – w modlitwę uwielbienia i adoracji Boga, który nigdy „nie wzgardził ani się nie brzydził nędzą biedaka, […]i wysłuchał go, kiedy ten zawołał do Niego” (Ps 22, 25), jak Ojciec wysłuchał w Ogrójcu swojego Jednorodzonego Syna.
Fragment Adamie, gdzie jesteś? (Kraków, 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Sztuka przeżywania uczuć
Mieczysław Kożuch SJ
Wprowadzenie
„Bardzo ciężki dzień. Czekałem na bliskiego przyjaciela, Jonasa, który odwożąc mnie na lotnisko w Bostonie, obiecał odwiedzić mnie we Francji. Dwa tygodnie temu słyszałem, że wyleciał do Paryża i zamierza mnie odwiedzić. Dzisiaj dowiedziałem się, że właśnie wrócił do Bostonu.
Było to bardzo bolesne odkrycie. Oczekiwałem jego wizyty i poczyniłem różne przygotowania, by go powitać. Teraz czuję się nie tylko smutny, że go nie zobaczę, ale także zraniony i odrzucony. Nie przesłał mi nawet kartki ani żadnej wiadomości, każąc mi się przez całe tygodnie domyślać, co się z nim dzieje. […]
Kiedy do niego zadzwoniłem, wyjaśnił mi, że sprawy ułożyły się inaczej, niż się spodziewał, że nie mógł znaleźć numeru mojego telefonu i że był bardzo zmęczony. Poczułem się jeszcze bardziej dotknięty” (H. Nouwen, „Świt. Podróż duchowa”, Poznań 1994, s. 33) .
Wyżej opisany stan emocjonalny wiele mówi o człowieku, o każdym z nas. Jest to stan, który często nas zaskakuje, nierzadko przynosi ból, ale zawsze ma jakąś przyczynę, który – podkreślmy to – w sobie nosimy. Przyjrzyjmy się bliżej temu światu, gdyż od naszego stosunku do niego zależy jakość naszego życia.
Uczucia informują i motywują
Jednym z najważniejszych zadań wychowania i samowychowania jest rozumienie treści, jakie przynosi nam sfera emocjonalna. Emocje są codzienną treścią naszego życia; objawieniem się jakości kontaktu z napotkanymi osobami, wydarzeniami, z samym sobą. Wbrew naiwnym stereotypom, człowiek nie kieruje się w pierwszym rzędzie rozumem, ale reaguje na otoczenie emojonalnie. Przeżywanie emocji nie jest więc przejawem jego niedojrzałości czy słabości, ale jest zwyczajnym byciem człowieka w relacji, niezastąpionym źródłem informacji na temat siebie, swojego stosunku do innych, do sytuacji, jakie przynosi codzienność. Nouwen pokazuje, jak bardzo uczucia informują nas o czymś, czego najczęściej od razu nie rozumiemy (podobnie jak nie umiemy odczytać tego, co sygnalizuje czerwona kontrolka w samochodzie), oraz że niosą ze sobą pokłady olbrzymiej energii, której mamy nadać właściwy kierunek, gdyż ona sama z siebie takiego kierunku nie posiada. Można przecież tak zwaną dobrocią udusić człowieka!
Jest pewnym błędem, jak słusznie zauważa ks. Marek Dziewiecki, dzielenie emocji na pozytywne i negatywne. W rzeczywistości emocje są zawsze pozytywne, to znaczy sensowne, bogate w treść, moje. Lepszy byłby podział na radosne i bolesne, łatwe lub trudne, ale zawsze przynoszące nam ważne, choć niekiedy ciężkie do uniesienia wiadomości o naszym wewnętrznym stanie czy aktualnym położeniu. Im bardziej intensywne są emocje, które przeżywamy w danym momencie, tym cenniejszą przynoszą nam informację. Sygnalizują nam bowiem stan zagrożenia, kryzysu czy doznanej krzywdy, na które warto i trzeba zareagować. Emocje są zatem rodzajem psychicznego termometru, który informuje nas o jakości i o sposobach naszego reagowania.
Emocje źródłem informacji
Z tych właśnie powodów emocje są ważnym darem Boga, który przez nie przekazuje nam cenną prawdę o nas samych i pozwala nam na dostęp do prawdy o sobie i o jakości naszego życia. Dar ten okazuje się szczególnie potrzebny wtedy, gdy jesteśmy manipulowani przez uczucia, co krępuje wolność w myśleniu i przez co odchodzimy od tych prawd o nas samych i o naszym postępowaniu, które stawiają nam trudne wymagania i które zobowiązują nas do wewnętrznej przemiany. Im bardziej dany człowiek jest niedojrzały, tym większą ma skłonność do ulegania uczuciom, co jest równoznaczne z wypaczeniem myślenia (i z czego zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy). Presja uczuć na funkcjonowanie intelektu zawęża i zniekształca naszą świadomość w odniesieniu do tego, co mamy czynić w konkretnej sytuacji. Człowiek ulegający wpływowi uczuć tworzy sobie coś w rodzaju wewnętrznej cenzury, która usiłuje nie dopuścić do jego świadomości bolesnych prawd o nim samym i nie pozwala prawdziwie ocenić tego, co napotyka. Emocje spełniają funkcję drugiego – obok myślenia – obiegu informacji. Jest to możliwe dlatego, że emocje działają niezależnie od naszej woli, przekonań, oczekiwań czy pragnień, informując nas o tym, co dzieje się w naszym kontakcie ze sobą i ze światem zewnętrznym.
Człowiek nie ma bezpośredniej władzy nad emocjami. Nie może ich po prostu sobie nakazać lub zakazać silą woli. Nie może też ich modyfikować mocą intelektualnych analiz czy osobistych przekonań. Emocje można zatem porównać do rozgłośni radiowej, która transmituje informacje na nasz temat, ale jest od nas w znacznym stopniu niezależna.
W tej sytuacji mamy tylko dwie możliwości: korzystać z tych informacji albo wyłączyć radio. Ale tak naprawdę tego radia wyłączyć się nie da! Emocje działają na nas niezależnie od naszej świadomości.
Emocje są nie tylko źródłem informacji. Niosą ze sobą także energię i motywację do działania oraz do powstrzymywania się od działań dla nas szkodliwych. Gdy robimy coś dobrego, wartościowego, wtedy towarzyszy nam satysfakcja emocjonalna, która mobilizuje nas do dalszego podobnego działania. Niewłaściwym i niedojrzałym zachowaniom towarzyszy z kolei niepokój, ból, gniew, rozczarowanie, a czasem nawet rozpacz. Tego typu stany emocjonalne mobilizują nas do unikania podobnych zachowań czy sytuacji. Emocje, jakie przeżywamy, są przeżywane zawsze jako nasze emocje. Co to oznacza? Taki stan uczuciowy, w którym nie reagujemy jedynie na bodziec, czyli w logice nie reagujemy na: bodziec – reakcja, ale na zasadzie trzech elementów: bodziec – moja psychika – reakcja. Wszystko przechodzi przez moją sferę psychiczną, czyli historię uformowaną w czasie życia od poczęcia. Nie ma więc we mnie emocji „przeżywanych powszechnie”, są zawsze zabarwione „mną”. Potocznie mówi się, że osoba reaguje według kompleksów, jakie ma w sobie. Stąd emocje nie są równe instynktom, jakimi kierują się zwierzęta, u których reakcja jest dwuczłonowa: bodziec – reakcja. Zwierzę broni się, dąży do zachowania gatunku i tak dalej. Spełniwszy tę „funkcję”, niejako zapomina o tym, co się stało, a działając, nie jest świadome tego, co robi. Z tej właśnie racji, że człowiek reaguje według logiki swojej, sobie właściwej psychiki, a uformowanej w jego osobistym życiu, olbrzymie znaczenie ma poznanie siebie, poznanie swojego świata uczuć, sobie właściwej psychiki! Można powiedzieć, że emocje są czymś w rodzaju cennego przyjaciela, który informuje nas o naszej sytuacji życiowej. Trzeba jednak podkreślić, że w tej informacji emocje często nas obnażają. Pokazują nam bowiem wewnętrzną prawdę o nas samych, od której często uciekamy i te kierunki, ku jakim idziemy, a które po prostu nie mają głębszego sensu dla naszego rozwoju jako osób. Są one wręcz przeciw nam, rozbijają nas, niszczą i przez to niszczą innych. Warto przy okazji wspomnieć o ocenach emocjonalnych i racjonalnych. Zrobimy to krótko, odsyłając zarazem do odpowiedniej lektury na ten temat (K. Trojan, „Potrzeby psychiczne i wartości oraz ich implikacje religijne”, Kraków 1999, s. 53-59) . Jak wspomnieliśmy wyżej, człowiek najpierw reaguje nie tyle racjonalnie, ile uczuciowo. Oznacza to, że napotkaną sytuację ocenia zmysłowo; przyjemna – nieprzyjemna, podoba mi się – nie podoba mi się. Oceniają intuicyjnie jako tę, która zagraża mu lub jest dla niego korzystna. Z tego rodzi się emocjonalny pociąg lub odpychanie w stosunku do napotkanego przedmiotu. Celem tych reakcji jest zaś zadowolenie osobiste, tu i teraz, bez myślenia o następstwach podejmowanych kroków, a ośrodkiem działania jest uczuciowe dobro – zadowolenie lub uniknięcie bólu – człowieka. Ważną sprawą jest to, że człowiek może reagować na różne sytuacje według schematów, jakie przeżył w dzieciństwie, które mimo upływu lat stały się dla niego niejako matrycą jego zachowań emocjonalnych.
Ta matryca odnosi się także do niezaspokojonych potrzeb psychicznych, z którymi osoba się rodzi, a które wołają ze zdwojoną siłą o satysfakcję na poziomie emocjonalnym.
Właściwością człowieka jest jednak możliwość korygowania tych ocen emocjonalnych poprzez oceny racjonalne. Człowiek może podjąć decyzję bez odczuwania przyjemności, nawet wbrew niej, i może zdystansować się do presji, jaką ona na niego wywiera. Jest to właściwość charakteryzująca tylko człowieka. Człowiek dzięki swojej racjonalności szuka nie tylko tego, co przyjemne, ale także może iść ku temu, co obiektywnie dobre i co przynosi mu dobro inne w stosunku do tego, co odczuwał na poziomie emocjonalnym, hedonistycznym. Osoba więc wychodzi poza wąsko pojęty interes, dystansuje się do tego, co ważne niejako wprost, a idzie ku temu, co ważne samo w sobie i do realizacji czego, jako osoba, czuje się wezwany. Tak człowiek może przekraczać siebie, żyjąc treściami, które czynią go wolnym na rzecz siebie i pozwalają mu być dla innych.
Wchodzimy tutaj w możliwy konflikt pomiędzy tym, co rodzi się podczas procesu oceny emocjonalnej, a tym, co sugeruje ocena racjonalna. Niejako rodzi się pytanie, czy ważniejsze jest pójście za tym, co przynosi przyjemność, czy też za światem, który zakłada odejście od bezpośredniej przyjemności. Elementem łączącym te rzeczywistości, ułatwiającym lub utrudniającym, jest pamięć emocjonalna. To ona powoduje, że uczucie raz przeżyte przez człowieka, wskutek podobnych okoliczności znowu automatycznie pojawia się, choć napotkana sytuacja jest odmienna i nie przynosi tego zagrożenia, o jakim przypomina pamięć emocjonalna. Z tej racji, na podstawie wcześniej przeżytych odczuć, osoba spontanicznie i nierefleksyjnie w podobny sposób ocenia napotkaną sytuację. Pamięć odgrywa ważną rolę w ocenie i interpretacji rzeczywistości, postrzegając ją niejako bez niuansów, stosując do każdej podobnej sytuacji zarejestrowany schemat. Co z tego wynika? Między innymi to, że przeżywane uczucia, stany emocjonalne, są sygnałem, który może wskazywać na kryjące się za nimi niezaspokojone głody emocjonalne, kompleksy, takie sposoby reagowania, których człowiek nie jest świadomy, a którymi jest sterowany w swym myśleniu, zachowaniu. Bez poznania tej sfery nie jest możliwa integracja uczuciowości i wspomaganie nią sfery racjonalnej. Jest to ważne, gdyż emocje zawierają duży potencjał energetyczny. Człowiek jest więc wezwany do mądrego wykorzystania tych informacji i energii w praktyce, realizując z nimi życie prawdziwie ludzkie, co oznacza, że nie boi się tego, co odczuwa i potrafi to wykorzystać do realizacji świadomie wybranych wartości wyższych. Emocje objawiają tę części naszego „Ja”, której nie jesteśmy świadomi, ale mogą zarazem być wykorzystane do realizacji tego, co zostało wybrane świadomie. Uczucie agresji może objawiać zaniżoną samoocenę człowieka i niszczyć tak jego, jak i jego otoczenie, ale może też być wykorzystane do bardziej dynamicznej pracy na rzecz innych. Oczywiście twórcze wykorzystanie trudnych emocji nie jest łatwe, ale jest możliwe i wiele osób tak je przeżywa. Znam ludzi, którzy myją sami samochody lub trzepią dywany, wyładowując przy tym energię, jaką przynoszą im trudne sytuacje życiowe. Czytałem też o tak zwanej „chorobie dyrektorskiej”. Ludzie, którzy narażeni są na duże stresy, po powrocie do domu jedzą obiad i kładą się spać lub pijąc koniak, czytają gazetę. Tymczasem zwierzęta (konkretnie chodziło o doświadczenie przeprowadzone z dzikimi królikami), które przeżyły stres, po ustąpieniu zagrożenia zamiast „odpocząć”, zaczynają biegać jak szalone (niby już bez racji), tracąc nagromadzoną poprzez przeżyty stres energię, a dopiero potem kładą się i odpoczywają. Jest to dobra rada dla rozładowania naszych napięć, które, gdy nie są rozładowane, objawiają się między innymi w pojawiających się wrzodach na żołądku, migrenach i tym podobnych problemach. Nierozumne stworzenia mogą nas wiele nauczyć w tym względzie. Spójrzmy na siłę emocji, o czym pisze Nouwen w innym miejscu swego dziennika duchowego. W pewnej sytuacji poczuł się odrzucony przez znajomych, którym pomógł, a którzy, jego zdaniem, nie odwzajemnili mu wyświadczonej przysługi. Odczuwa silny ból, który złączony jest z doświadczanym odrzuceniem, a który, nawiasem mówiąc, nie wyraża obiektywnej prawdy o zaistniałej sytuacji, ale jego emocjonalną reakcję.
„W tych wszystkich przypadkach nie czułem się po prostu zirytowany, lecz głęboko dotknięty, tak bardzo, że w czasie modlitw pochłonięty byłem gniewnymi rozmyślaniami i wyobrażaniem sobie scen zemsty. Nawet skupienie podczas czytania przychodziło mi z trudem, ponieważ właściwie cała moja energia ześrodkowana była na doznawanym odrzuceniu” (H. Nouwen, „Dziennik z klasztoru trapistów”, Warszawa 1987, s. 38).
Opisane reakcje pokazują napięcie rodzące się pomiędzy tym, co mimowolnie rodzi się w człowieku, a tym, co stoi przed nim jako zadanie związane ściśle z jego religijnym powołaniem. Aby je realizować (może to być praktyka modlitwy, skupienia, czynnej miłości bliźniego), potrzeba pewnego minimum atrakcji uczuciowej w stosunku do zadań, jakie ktoś chce podjąć w oparciu o ocenę racjonalną. Sytuacja może być niekiedy taka, że atrakcji tej nie ma, a górę biorą emocje, siła potrzeb psychicznych, co wypacza realizację podjętych decyzji i dokonanych wyborów. Praktycznie oznacza to, że ocena racjonalna musi przeważyć nad oceną emocjonalną, bo w przeciwnym razie człowiek zacznie reagować przeciw sobie i przeciw prawdziwemu dobru. Wchodzimy tutaj w walkę o świat wartości – posługując się określeniem kardynała Wojtyły – z jednej strony materialnych, z drugiej duchowych. Prawdziwy rozwój człowieka zależy od tego, jakim wartościom damy pierwszeństwo, co uznamy za pierwszorzędne w naszym życiu. Człowiek ma się stać wolny, choć zawsze jest jakoś zależny od wpływu uczuć. Istotne w tym jest to, aby był możliwie najpełniej świadomy tego wpływu, jakiemu podlega i aby otwierał się na delikatne przyciąganie ze strony świata ideałów, w oparciu o który ma ustawiać kierunek swego życia. Wartości obiektywnie wyższe wygrają tylko wtedy, gdy osoba nabierze dystansu do wpływu elementów podświadomych płynących z pamięci uczuciowej i otworzy się na immanentną siłę treści Ewangelii.
Nie jest to – wiemy to z własnego doświadczenia – łatwe, bowiem przyjemność jest głęboko wpisana w naszą naturę. Przed cierpieniem spontanicznie uciekamy, a trudu podejmujemy się niechętnie. Spójrzmy więc na możliwe postawy wobec naszych emocji.
Stosunek do uczuć
Emocje są cenną informacją o naszej sytuacji życiowej, są w znacznym stopniu niezależne od naszej świadomości i woli, mobilizują do działania lub przestrzegają przed nim. Z tych racji muszę zająć wobec nich dojrzałą postawę, mam stać się dojrzałym w tej sferze mojej osobowości.
Punktem wyjścia do pracy nad sobą jest demaskowanie błędnych postaw w tej dziedzinie.
Postawy błędne grożą nam głównie wtedy, gdy dominują w nas bolesne stany emocjonalne. Zajęcie dojrzałej postawy wobec emocji radosnych jest łatwiejsze. Natomiast w obliczu silnego bólu i niepokoju emocjonalnego grozi nam uleganie postawom skrajnym.
Postawy skrajne
Skrajność pierwsza polega na próbach ucieczki od bolesnych emocji. Jest wiele sposobów, którymi możemy się posługiwać, aby uciekać od doświadczania uczuć. Najczęstszym jest próba ich negowania. Znam kogoś, kto często źle czuje się w kościele podczas Mszy świętej. Ostatnio ta osoba zemdlała. Jakie było jej tłumaczenie? „Ktoś zajął moje miejsce, musiałam usiąść na innym, i dlatego zemdlałam. Muszę wcześniej wychodzić do kościoła, by zająć to miejsce, które mi odpowiada”. Można uciekać od emocji, nadużywając leków uspokajających. One osobę usypiają, wprowadzając ją w stan sztucznego spokoju, nigdy jednak nie dotykają przyczyny, z której rodzą się trudne uczucia. Można też żyć w ustawicznym napięciu i próbować siłą woli opanowywać lęki czy niepokoje, jakie osoba odczuwa. Takie wyjście z trudnej sytuacji też nie jest do końca pozytywne, bo przyjdzie większe zmęczenie, w którym już siła woli nie wystarczy; pojawi się więc panika i nierzadko rozpacz. Ludzie uciekają też w alkohol, narkotyki, niekończące się rozmowy i spotkania, które mają na celu odejście od tego, co trudne. Czy przeżywam podobne ucieczki od moich trudnych stanów emocjonalnych?
Skrajność druga, to bierne poddanie się emocjom, które pojawiają się w człowieku. Jak widzieliśmy w pierwszym przypadku, człowiek uciekał od doświadczanych stanów uczuciowych w alkohol, narkotyki, leki uspokajające, unikał ciszy i refleksji nad sobą. Uciekał w hałas lub nadaktywność. W konsekwencji wyrządzał sobie podwójną krzywdę: próbował zagłuszyć prawdę o sobie, prawdę trudną, ale bardzo cenną, a w dodatku wpadał w różnorakie uzależnienia.
Tutaj, w biernym poddawaniu się uczuciom, człowiek staje się ich niewolnikiem. Podczas doświadczania trudnych emocji osoba staje się bezradna i przez nie opanowana. Formy takich zachowań są różnorakie. Od paniki i wycofania się z życia, po wejście w logikę ustawicznego narzekania i odgrywania roli męczennika.
W obu wypadkach osoba pozbawia się szansy na życie w wolności, świadomości i autentycznej miłości, a w ostatecznym rozrachunku skazuje się na większe cierpienia emocjonalne, które wcześniej czy później przyjść muszą.
Aby zająć dojrzałą postawę wobec sfery emocjonalnej, trzeba nie tylko rozumieć, na czym polegają wyżej wspomniane błędy w podejściu do sfery uczuciowej, ale także posiadać dobre informacje na temat przejawów i przyczyn zaburzeń w sferze uczuciowej oraz zaryzykować zaufanie komuś, kto jest zdolny, aby pomóc w zrozumieniu tego, co ktoś przeżywa.
Zaburzenia
Podstawowe zaburzenie to sytuacja, w której emocje zamiast nas informować o naszej sytuacji życiowej, dezinformują. Trzeba to niejako zobaczyć, nazwać, uznać. Oczywiście, stan ten ma swoje przyczyny. Pomijam tutaj ich szczegółową analizę. Spróbujmy stawić czoło takiej sytuacji. Jak? Poprzez decyzję, by na przykład swój lęk wypowiedzieć przed kimś i zobaczyć, że moje emocje rodzą we mnie poczucie zagrożenia, które często nie ma odniesienia do konkretnej sytuacji. Moja reakcja ma korzenie w mojej osobistej historii. Mam ją ponownie zobaczyć i przeżyć w rozmowie z kimś, kto jest kompetentny i komu ufam. W takich spotkaniach zobaczę wyraźnie inne przyczyny moich niedojrzałych reakcji.
Drugim typowym przejawem takiej dezinformacji jest wyraźny brak proporcji pomiędzy moją reakcją a bodźcem. Ów brak może się wyrażać zarówno w nadwrażliwości emocjonalnej (reakcje nieproporcjonalne do bodźca), jak i w obojętności emocjonalnej (oziębłość na innych, na wydarzenia). Próbując patrzeć na moje reakcje, może zdam sobie sprawę z uszkodzeń neurologicznych, zwłaszcza mózgu, z którymi mam nauczyć się żyć, może z zaburzeń emocjonalnych mających swe przyczyny w funkcjonowaniu tarczycy, czy innych gruczołów, albo wskutek stosowania leków (uwaga na odchudzanie się, na leki antykoncepcyjne) i wreszcie mogę odkryć dramatyczne krzywdy czy długotrwałe, bolesne przeżycia, zwłaszcza z okresu życia płodowego i wczesnego dzieciństwa.
Ku dojrzałości emocjonalnej
Podstawowym sprawdzianem dojrzałej postawy w dziedzinie emocjonalnej jest sytuacja, w której emocje adekwatnie nas informują o naszej aktualnej sytuacji, ale nami nie rządzą. Ucieczka od bolesnych emocji, jak również bierne poddawanie się im, jest oznaką niedojrzałości, ulegania pojawiającym się chwilowo impulsom. Człowiek dojrzały to ktoś, kto zdaje sobie sprawę z przeżywanych stanów uczuciowych – nawet tych najbardziej dramatycznych – ale im się nie poddaje, ani się nimi nie kieruje. Taki człowiek traktuje emocje – zwłaszcza te bolesne i przynoszące niepokój – jako punkt wyjścia do refleksji nad własnym życiem i zachowaniem, a także jako temat do osobistej modlitwy. Spostrzega, że jego emocje pokazują mu problemy, z których nie zdawał sobie sprawy i które z Bożą pomocą ma rozwiązywać.
Człowiek dzięki własnej rozumności, pomocy innych ludzi (kierownictwo duchowe, różne formy pomocy terapeutycznej) i lasce Bożej może odkryć swój prawdziwy problem, który sygnalizują mu jego emocje i uczyć się dróg wyjścia. Każdy z nas tego pragnie. Czego jednak potrzeba, byśmy znajdowali takie wyjścia? Spójrzmy jeszcze raz na to, co już zostało wyżej powiedziane, a co tak często umyka nam na co dzień.
Zdobycie umiejętności
Jedna z nich, to praktyczna świadomość tego, że bolesne emocje są nieraz trudnym do odczytania sygnałem problemów w innych sferach naszego życia, a w konsekwencji wyzwaniem do pracy. Praca ta może dotyczyć sfery fizycznej, moralnej, duchowej, relacyjnej czy religijnej. Dojrzałość emocjonalna nie oznacza, że nie przeżywamy lęków czy niepokojów, gniewu czy rozgoryczenia. Owszem, osoba je przeżywa, ale stopniowo rozumie je i potrafi reagować, szukając różnych rozwiązań.
Kolejną umiejętnością jest prawidłowe rozumienie relacji między emocjami a moralnością. Uczucia i emocje są moralnie neutralne, gdyż są spontaniczną reakcją naszego organizmu na określone osoby, sytuacje czy wydarzenia. „Uczucia same w sobie nie są ani dobre, ani złe. Nabierają one wartości moralnej w takiej mierze, w jakiej faktycznie zależą od rozumu i woli” (KKK 1767). Uczucia i emocje nie są zatem grzechem, ale nie są też zasługą, gdyż nie wynikają z naszych działań świadomych i dobrowolnych. Sfera moralna zaczyna się tam, gdzie osoba świadomie robi coś z tym, czego doświadcza.
Emocje, im są bardziej bolesne, tym bardziej zawężają naszą świadomość i wolność. Ocena moralna zależy od tego, na ile sami doprowadziliśmy do tego bolesnego przeżycia (gniewu, nienawiści), na ile ona zaistniała z powodu osób z zewnątrz albo niezależnych od nas wydarzeń. Ważne jest, abyśmy stawali przed sobą w prawdzie, również w prawdzie dotyczącej odpowiedzialności za pojawianie się emocji. Wymaga to pokory, odwagi i wewnętrznej wolności. Nie jest więc winą moralną przeżywanie stanów emocjonalnych, ale oszukiwanie siebie, uciekanie od informacji, do jakiej wzywają nas emocje.
Gdy ktoś unika kontaktu z tym, co się dzieje w jego sferze emocjonalnej, wtedy nie tylko traci szansę na zrozumienie własnej sytuacji życiowej, ale też ryzykuje, że emocje, których sobie nie uświadamia, zaczną kierować jego myśleniem, postępowaniem i całym jego życiem. Dla przykładu, gdy ktoś przeżywa uczucie zazdrości, a nie ma odwagi, by je sobie uświadomić, to taka nieuświadomiona zazdrość będzie kierowała jego postępowaniem, a on nie będzie w stanie tego zmienić.
By coś zmienić, trzeba to określić i zrozumieć, bez tego zmiana będzie niemożliwa. Trzeba niejako zobaczyć, dlaczego na przykład to uczucie zazdrości rodzi się i jaka jest tego przyczyna, gdyż w sferze emocjonalnej nic nie pojawia się bez przyczyny.
Ważne jest dojście do przekonania, że to ja jestem odpowiedzialny za swoje emocje. Nie mogę obarczać za nie innych. To nie ktoś mnie denerwuje, ale to ja reaguję nerwowo na kogoś. Mam moc różnego podejścia do moich stanów emocjonalnych. Jeśli nie mogę zmienić zachowań innych, to mogę wpłynąć na mój sposób podchodzenia do tego, co mnie dotyka lub spotyka.
Mogę stać się bardziej zrównoważonym i emocjonalnie zdystansowanym do tych sytuacji.
W końcu ważne jest, bym sobie głęboko uświadomił, że jeśli reaguję na bodźce, to każda reakcja jest moją reakcją i bez pozytywnej modyfikacji własnego postępowania i całego mojego życia nie mogę na trwałe poprawić uczuć i nastrojów. Nasze przeżycia nigdy nie są przypadkowe. Zawsze są wpisane w osobę jako całość. Psychika jest rodzajem lustra, w którym człowiek może zobaczyć sytuację, w jakiej żyje. Byłoby naiwnością modyfikowanie własnych przeżyć psychicznych bez modyfikowania samego siebie. Nie da się poprawić nastroju bez poprawy zachowań oraz stosunku do sytuacji życiowej. Niczego nie da branie leków, bez wpływania na przyczynę, która powoduje dane zachowanie i rodzi konkretne emocje. Celem życia nie jest szukanie dobrego nastroju, ale szukanie dobra, z którego zrodzi się pozytywny nastrój. Szczęście nie jest celem samo w sobie, ono jest konsekwencją życia w prawdzie i miłości. Dojrzałość to nastawienie nie na to, co przyjemne, ale na to, co wartościowe.
Moje relacje
W kontaktach z innymi najsilniej przeżywamy emocje i uczucia, zarówno radosne, jak i te bolesne. Nasze pierwsze więzi zaczynają się zawsze od płaszczyzny emocjonalnej. Gdybyśmy pozostali na tej płaszczyźnie, to stajemy się uzależnieni od innych. Wcześniej czy później dojdziemy do tego, że im bardziej jesteśmy zależni emocjonalnie od innych, tym wyższą płacimy za to cenę. Po okresie euforii, radości, najszerzej pojętej przyjemności, dojdziemy do różnego typu cierpień w postaci zazdrości, lęku, obaw, że zostaniemy opuszczeni, zignorowani i tak dalej. Stąd potrzeba dochodzenia do uniezależniania się od uczuć i zdobycia takiej wolności, która uświadomi nam, że relacje zaczynają się od więzi emocjonalnych (radosnych lub pełnych bólu). W miarę upływu czasu wolność ta musi być zakwestionowana i poddana próbie życia. Próba jest etapem koniecznym prowadzącym do prawdy każdej relacji. W konsekwencji dojrzałość w relacjach to zgoda na wejście w fazę twórczej, pozytywnej integracji tego, co przychodzi do nas, pojawia się, a co zwyczajnie jest trudne i frustrujące. Zgoda ta zawsze żywi się nadzieją, że próba jest przede wszystkim szansą na pełniejsze zbliżenie się do pełni, jaką Bóg chce mi dać poprzez kontakt z drugim człowiekiem.
Niedojrzałością jest żyć w poczuciu zawiedzenia z racji niespełnienia naszych oczekiwań, czy to wskutek rozpadu idealnego świata, który ktoś chciał widzieć zawsze u kogoś, czy wskutek niepojawienia się tego, co chcielibyśmy u kogoś zobaczyć i doświadczyć. Istotą relacji jest troska o drugą osobę, niezależnie od emocji, jakie w danym momencie ktoś przeżywa.
Zacytujmy jeszcze raz Nouwena, który może nam wiele pomóc w dojrzałym przeżywaniu trudnych stanów uczuciowych. Nouwen, przeżywając wyżej wspomniane uczucie gniewu z powodu poczucia się odrzuconym, idzie rozmawiać ze swoim kierownikiem duchowym. „Opat określił moje trudności jako trudności «w niuansach odpowiedzi». Problem polega nie na tym – mówił – że twoje żale są całkowicie bezpodstawne, ponieważ masz prawo czuć się odrzuconym, ale na tym, że twoja reakcja nie stoi we właściwej proporcji do istoty wydarzenia. W rzeczywistości, ludzie, przez których czujesz się odrzucony, wcale nie chcieli ciebie zranić. […] Problem polega nie na tym, że reagujesz irytacją, ale odpowiadasz w bardzo prymitywny sposób – bez niuansów”. Następnie razem szukali przyczyny takiego odczuwania i zachowania. Doszli do głębokiego głodu jakiejś bezwarunkowej miłości, akceptacji, jakiej nikt nie może mu dać, a gdyby „nawet ktoś – mówił opat – ofiarował ci taką całkowitą miłość, nie byłbyś w stanie jej przyjąć, bowiem zmusiłaby cię do dziecięcej zależności, której jako dorosły człowiek nie mógłbyś tolerować” (H. Nouwen, „Dziennik…”, s. 38).
Gdy chcemy dojść do dojrzałości, mamy się nauczyć pewnych postaw wobec naszych emocji, ale także przeżywać je w perspektywie nadprzyrodzonej.
Właśnie w niej możemy wprowadzić element rozeznania duchowego, rozważając uczucia jako środek, poprzez który Bóg może działać dla dobra człowieka, ale które może także wykorzystywać szatan, aby nas niszczyć. Można powiedzieć, że uczucia to nie tylko wyraz życia psychicznego człowieka, to nie tylko takie czy inne reagowanie na wpływ otoczenia, ale to także pole walki w człowieku pomiędzy dobrem a złem. Stąd wrażliwość człowieka ma olbrzymie znaczenie na to, co się w mm dzieje i czego doświadcza. W ten sposób dochodzimy do tematu rozeznania, rozumienia działania łaski, dobrego Boga albo podstępu ze strony szatana. Mamy przyjąć działanie Boga, otworzyć się na nie, a odsunąć się od zakusów złego ducha. Jest to droga oparta na wierze, prowadząca do wewnętrznej dojrzałości i integracji.
Niekiedy zdarza się, że nasza praca, wysiłek wydaje się nie przynosić oczekiwanych efektów, zamiast dawać nadzieję, jest beznadzieją. Taką sytuację spotykamy między innymi u grobu Łazarza (J 11, 1-44). To jest rzeczywistość grobu.
Czym jest grób, mój grób? To rzeczywistość trudna do określenia, do wyrażenia w słowach. Nie wolno tego nazywać zbyt szybko. Określenie tego musi być owocem wielkiej pracy albo szczególnej łaski. Zakłada to długi proces pracy nad sobą, która jest ściśle związana z pomocą łaski Bożej. Człowiek rzadko trafnie nazywa swoje groby. Zacznijmy od tego, że grób – od strony człowieka – to miejsce śmierci i tylko śmierci. Maria, wybiegłszy na spotkanie Jezusa, mówi: „Panie, chodź i zobacz” (J 11, 34).
Chodź, zobacz miejsce śmierci mego brata Łazarza. Człowiek nie może niczego więcej, jak tylko zanieść zmarłego do grobu i pokazywać go innym. Nasze groby zioną śmiercią na różne sposoby. Człowiek noszący w sobie grób, do którego nie zaprosił jeszcze Chrystusa, rozsiewa jedynie śmierć. Radością jest to, że Chrystus podejmuje inicjatywę, jak wtedy, przy grobie Łazarza, i pyta się, gdzie jest twój grób? Problemem jest wtedy dojście do swojego grobu.
Grób to ani grzech, ani zranienia. Do grzechu jest zdolny każdy człowiek w każdym momencie swego życia. Dotyczy on osobistej relacji człowieka z Bogiem. Grzech stanowi tajemnicę zła będącego w człowieku, który świadomie sprzeciwia się Bogu, świadomie grzeszy. Grzech dotyczy mojego stosunku do Boga miłości. Bóg daje nam szansę, aby wyjść z każdego grzechu. Zwyczajnym środkiem obmycia się z grzechu jest sakrament pojednania. W tym sakramencie znajdujemy łaskę do przemiany, odkrywamy nowy kierunek życia, otrzymujemy moc do nawrócenia. Nieraz trzeba wiele czasu, by ta przemiana mogła się dokonać, by człowiek tę łaskę przyjął i naznaczył nią swoje życie. Przy zmianie kierunku życia człowiek przeżywa różne stany wewnętrzne, uczuciowe. Tylu świętych przeżywało ogromne poczucie winy, osobistą niegodność bycia z Bogiem, było niejako na dnie rozpaczy, doświadczało długotrwałych i straszliwych skrupułów. Stany duchowe często łączą się z tym, co nazywamy zranieniami. Grób jednak nie jest zranieniem.
Zranienie to bolesne, głęboko doświadczane przeżycie w sferze uczuciowej, które zwykle złączone jest z konkretnym wydarzeniem z życia człowieka. Może to być poniżenie w dzieciństwie, podeptanie godności człowieka na różnych płaszczyznach jego osobowości. Człowiek to konkretne wydarzenie wymazuje z pamięci, co wcale nie oznacza, że nie odczuwa skutków tego przeżycia. Pozostaje w nim ogromny ból bez odniesienia do konkretnego wydarzenia. Filip Mądre podczas jednej z sesji opowiadał o Nadi. „Nadia została obmyta ze swojego grzechu prostytucji. Chciała zmienić swoje życie, ale nagle zaczęła odkrywać w sobie jakieś wielkie cierpienie wewnętrzne. Czuła się nieczysta, brudna i było jej bardzo źle. Znalazła kierownika duchowego. Bardzo szybko znalazła odpowiedź na pytanie, dlaczego czuła się tak brudna, mimo że została obmyta z grzechu. Przypomniała sobie, że kiedy miała dwanaście lat, została zgwałcona przez mężczyznę, którego nie znała. Ten gwałt był dla niej wielką raną” . Proces uleczenia zranienia jest nieraz bardzo długi. Dokonuje się poprzez przybliżanie się do Boga, modlitwę osobistą, modlitwę innych, Kościoła. Modlitwa ta nierzadko jest jak wołanie niewidomego pod Jerychem (por. Mk 10, 46-52).
Jeśli grób nie jest ani grzechem, ani zranieniem, to czym jest? Przywołajmy jeszcze raz świadectwo Filipa Madre’a. Nadia, po doświadczeniu przebaczenia i odkryciu trudnych momentów ze swego życia, wyjeżdża do różnych krajów, by ewangelizować. W pełnieniu tej posługi doświadcza jednak trudnego do zniesienia stanu uczuciowego.
„Na dnie jej serca był obecny jakiś głęboki smutek, który często ją nawiedzał. Nie rozumiała, dlaczego. Prawdą jest, że była sama, bo wyjeżdżała do różnych krajów jako wędrowna misjonarka. Nie miała więc ludzkiego oparcia, często pomocy, niełatwo jej też było z kimś porozmawiać o tym smutku, który w niej narastał.
Pewnego dnia, kiedy wróciła do Francji, opowiedziała o swym stanie wewnętrznym kapłanowi, który wysłuchawszy ją, powiedział: «Nie jest ważne, dlaczego jest w tobie ten smutek. Ważne jest, że w ogóle jest on w tobie. Jest on w tobie rodzajem więzienia. Chcesz się z niego wydostać, ale to nie jest możliwe, dlaczego się więc męczysz? Męczysz się, walcząc z tym smutkiem. A tymczasem Pan nie wymaga od ciebie, byś z tym walczyła, bo to nie jest coś, co wymaga w tobie uzdrowienia. Jest to coś, co powinnaś w sobie zaakceptować. Jest to twoje ubóstwo, którego nie chcesz przyjąć. A Pan jakby chciał ci powiedzieć, żebyś je przyjęła, nie traktowała go jako przeszkody w życiu z Bogiem, ale niosła, tak jak Jezus niósł swój krzyż. Nieś to ubóstwo! Nieś na swoich ramionach! Nieś w swoim sercu! Nawet jeżeli ciężar tego ubóstwa wydaje ci się wielki. Nieś, pozostając wierna twojemu wezwaniu. A pewnego dnia Pan pokaże ci, dlaczego to ubóstwo trwa w tobie. Nie będzie mógł ci tego pokazać, jeżeli ty nie przyjmiesz tego ubóstwa w swoim sercu. Ten smutek jest częścią ciebie, a to, co jest tobą, powinno służyć Bogu, nawet ubóstwo. Więc trzeba, byś je przyjęła, chociaż wiem, że to nie jest łatwe»” .
Ktoś, kto zgadza się przyjąć duże i trudne ubóstwo, jakby grób, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zaczyna stawać się świętym. Ale zauważmy, że nad grobem niczego się nie tłumaczy, nad grobem się stoi, trwa, cierpi się, a przede wszystkim – i podkreślmy to dobitnie – nad grób zaprasza się Pana Jezusa. Bądźmy pewni, że On pierwszy zapyta: „Gdzie go położyliście?” (J 11, 33). Jezus więc pyta się, gdzie jest twój grób?
„Są osoby – jak mówi Filip Madre – które całymi latami szukają uzdrowienia swoich zranień, podczas gdy stoją wobec problemu «grobu»”. A to wymaga innego postępowania. W wypadku zranienia wołamy do Boga, prosimy Go o uzdrowienie i pozwalamy, by inni towarzyszyli nam na tej drodze. Jeżeli jest to sytuacja grobu, nie powinniśmy szukać jej przyczyny. Bóg w tym stanie mówi: powierz Mi ten ciężar, powierz Mi to ubóstwo.
Nadia weszła w jeszcze większą przyjaźń z Bogiem. Pewnego dnia, w momencie wybranym przez Niego, zrozumiała, jak bardzo ten głęboki smutek, który był jej grobem, związany jest z pewnym wydarzeniem. Kiedy była mała, miała około trzech lat, matka wpadła w straszny gniew i powiedziała jej: „Tak czy inaczej nie zasługujesz na to by żyć, bo twój ojciec i ja nie chcieliśmy ciebie. Pojawiłaś się przez przypadek i zmuszono mnie do tego, żebym cię urodziła. Gdybym wiedziała, jaka będziesz, usunęłabym cię”. Kiedy trzyletnie dziecko słyszy takie rzeczy, nawet jeśli nie rozumie wszystkiego, to szok, jaki przeżywa, jest czymś znacznie większym niż zranienie. Jest jakby pęknięciem, które pojawia się w jego poczuciu tożsamości, w poczuciu tego, kim jest. Od tego momentu Nadia zdecydowała, że nie zasługuje na życie. W jakiejś części siebie odrzuciła i to był jej grób, który zamknął się w niej i ją pochłonął. Oczywiście, nie zrobiła tego świadomie, specjalnie, więc nie był to grzech.
Jasno trzeba odróżnić zranienia od grobu. Grób jest czymś niosącym po ludzku śmierć, jest czymś ciemnym, zamkniętym. Trzeba tę śmierć w nas po prostu przyjąć. Tylko Pan go otworzy. Na nic zdadzą się tu techniki ludzkie ani nawet modlitwy o uwolnienie. Otworzy go tylko Chrystus, który czeka na dziecięce zaufanie Jemu, Jego mocy i miłości. Jest to proces, który obejmuje tylko tych, którzy już idą za Chrystusem, którzy zaufali Mu bezgranicznie, jak Maria i Marta, siostry Łazarza. To zaufanie czyni nas świętymi.
To jest ten paradoks, o którym mówi święty Paweł: „Moc w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9), który w człowieku rodzi zdolność cieszenia się przy swoim grobie. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy przy tym grobie stoi Chrystus zmartwychwstały i wyprowadza z niego życie. Może to zrobić tylko Chrystus. Wtedy już nie ma grobów zamkniętych, są otwarte obecnością i mocą Jezusa.
Do czego potrzebna jest nam psychologia i nauki humanistyczne? Nie po to, by zastąpić uzdrowienie Jezusowe. Ono jest jakościowo inne, zasadniczo inne niż to ludzkie. Tylko Chrystus daje prawdziwe życie. Nauki humanistyczne mogą pomóc w nazwaniu pewnych rzeczy, w odsunięciu kamienia, w dojściu do drugiego człowieka, nawet do Chrystusa. „Zawołajcie go” – mówi Jezus do ludzi, którzy są przy niewidomym pod Jerychem (Mk 10, 49). Jest to uzdrowienie ludzkie. Psychologia może nam pomóc otworzyć się na innych, a pośrednio ułatwić otwarcie się na Boga. Każdy człowiek ma swoje cierpienia, a psychologia może mu pomóc w zrozumieniu tego, co go boli. Jednak ostatecznie uzdrawia sam Bóg.
Tekst zamieszczony za zgodą autora (opublikowany w: „Zeszyty Formacji Duchowej” 38/2008 pt. „Dojrzewanie i integracja osoby”, s. 21-41). Wszystkie prawa zastrzeżone.
Strapienie i pocieszenie. Jak kierować się uczuciami w życiu duchowym
Jacek Prusak SJ
Rodzimy się wyposażeni w emocje i kierujemy się w życiu wieloma uczuciami. W psychologii podkreśla się, że uczucia są subiektywnym stanem psychicznym. W języku polskim termin „emocje” często bywa używany jako synonim określenia „uczucie”. W psychologii jednak różnicuje się je. Emocje to stan zmienionego pobudzenia całego organizmu. Uczucie jest terminem węższym i oznacza subiektywny element doświadczania emocji. Uświadomienie sobie emocji to uczucie. Źródłami emocji, jakie się w nas pojawiają, są wszelkie odbierane przez nasze zmysły bodźce, nasze potrzeby oraz kontakt z samym sobą. Chodzi tu o spójność lub niespójność naszego „ja”, przekonania żywione o sobie, stopień, w jakim jesteśmy bliscy tego, jakimi chcielibyśmy być. Wszystko to jest ważnym źródłem pozytywnych lub negatywnych emocji.
Współczesna psychologia wyróżniła osiem podstawowych emocji, które są w podobny, niezależny od
kultury sposób wyrażane oraz rozpoznawane przez ludzi i tworzą pary przeciwieństw: strach i złość, smutek i radość, akceptacja i wstręt, antycypacja i zaskoczenie. Inne uczucia pojawiają się w wyniku współistnienia emocji podstawowych: radość i akceptacja to miłość (przyjaźń); strach i zaskoczenie to groza (trwoga); strach i wstręt to niepokój; radość i strach to poczucie winy; złość i wstręt to wrogość; radość i zaskoczenie to zachwyt; antycypacja i strach to niepokój.
Uczucia w życiu człowieka
Emocje informują człowieka o znaczeniu rozmaitych zdarzeń dla jego życia, funkcjonowania i celów. Stanowią biologiczny czujnik zmiany w otoczeniu oraz w nas samych. Odczuwaniu emocji towarzyszą zwykle zmiany somatyczne, ekspresje mimiczne i pantomimiczne oraz zachowania. Uczucia nie są jednak tym samym, co zachowania przez nie implikowane. Różnią się też od wartościujących sądów i od zajmowanej postawy, która jest uczuciem utrwalonym i wyrażonym, na przykład w słowie, myśli czy czynach. Warunkiem pojawienia się określonych uczuć jest rozpoznanie przez nas określonego zdarzenia jako znaczącego z perspektywy własnych celów i interesów. Ocena pierwotna to proces decydujący, czy emocja się pojawi. Dotyczy ona ważności powstałej sytuacji dla osoby, która jej doświadcza. Efekt oceny pierwotnej stanowi też uznanie, czy powstała zmiana jest korzystna, czy niekorzystna.
Ocena wtórna pojawia się wówczas, gdy zaistniała sytuacja staje się trudnością, przeszkodą i wymaga rozważenia przez nas możliwości uporania się z powstałym problemem, a także emocjonalnymi konsekwencjami przeżywania go. Pierwsze zetknięcie z rzeczywistością jest zawsze emocjonalne, ale kiedy ludzie opowiadają o swych emocjach, dosyć szybko można zauważyć, że wszystkie uczucia, jakie opisują, nie zachodzą na tym samym poziomie doświadczenia. Możemy przyjąć, że ludzka emocjonalność ma trzy zasadnicze „poziomy”, które możemy sobie wyobrazić jako trzy koncentryczne pierścienie, podobne do skorupy, płaszcza oraz jądra ziemi.
W pierwszym, zewnętrznym pierścieniu, obecne są najbardziej impulsywne i zmienne emocje naszych spontanicznych reakcji. Na tym poziomie uczucia pojawiają się i znikają szybko, zmieniają się szybko, mimo iż mogą poruszać nas bardzo silnie w danym momencie. Możemy na przykład przejść od śmiechu do łez w kilka minut; dotknięci przez kogoś lub coś, natychmiast możemy poczuć zachwyt lub wpaść w złość. Emocje te traktujemy jako „powierzchowne”, gdyż nie wyrażają najgłębszych po-kładów naszej osobowości. Niekiedy mogą być wręcz używane jako rodzaj maski, system obronny, dzięki któremu ukryjemy to, co się naprawdę w nas dzieje. Na zewnątrz ktoś może wydawać się nieśmiały, ale tak naprawdę ukrywa przed innymi swój upór, a nawet agresję. Ktoś inny może z kolei być postrzegany przez ludzi jako człowiek bardzo odważny, lecz na głębszym poziomie odczuwa on wiele lęku o siebie.
Drugi, pośredni poziom naszej emocjonalności charakteryzuje się tym, że emocje nie są tu tak liczne i zmienne, jak na powierzchownym poziomie, i trwają zwykle dłużej. Niezależnie od tego, co niesie codzienność, w tej przestrzeni szczęście i nieszczęście mogą trwać i pogłębiać się aż do czasu, gdy coś wystarczająco silnego nie zmieni tego stanu rzeczy. Sytuacje z codziennego życia i ludzie uwikłani w „głęboki” smutek, od którego nie mogą się uwolnić, czy ci pełni pokoju, którego zwyczajne sprawy nie mogą odmienić, to często najlepsza „ilustracja” owego wymiaru naszej emocjonalności. Jej najgłębszy, ostatni, poziom odczuwamy stosunkowo rzadko. W pewnych momentach życia mamy do niej dostęp dzięki duchowym wglądom w to, kim jesteśmy, co stanowi nasze „centrum” albo „jądro” nas samych. Takim oświeceniom, nieporównywalnym do żadnych wcześniejszych doznań, towarzyszy niezwykle głębokie poczucie szczęścia i wewnętrznej harmonii.
Rozeznawanie uczuć i rozwój duchowy człowieka
Refleksja nad uczuciami i ich znaczeniem w życiu człowieka jest wpisana w centrum chrześcijańskiej teologii. „Pojęcie «uczucia» – czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego – należy do dziedzictwa chrześcijańskiego. Doznania lub uczucia oznaczają emocje lub poruszenia wrażliwości, które skłaniają do działania lub niedziałania, zgodnie z tym, co jest odczuwane lub wyobrażone jako dobre lub złe” (KKK 1763). Katechizm, pisząc o uczuciach, stwierdza, że są one: „naturalnymi składnikami psychiki ludzkiej, stanowią obszar przejściowy i zapewniają więź między życiem zmysłowym a życiem ducha” (KKK 1764). Katechizm koncentruje się głównie na moralności uczuć, pokazując, jaki istnieje związek pomiędzy uczuciami a poszukiwaniem przez człowieka szczęścia, doświadczaniem miłości i kształtowaniem charakteru (por. KKK 1762-1770). Człowiek nie może się obejść bez uczuć, ale jak podkreślali to różni nauczyciele duchowi, nie wszystkie uczucia prowadzą człowieka do Boga.
Czy istnieją jednak jakieś specyficzne uczucia, po których możemy poznać, że zbliżamy się lub oddalamy od Boga? Czy nasze nastroje mogą mieć coś wspólnego z rozwojem duchowym? Odpowiedzi na te pytania udziela św. Ignacy z Loyoli, który w „Ćwiczeniach duchownych” pokazuje, „w jaki sposób zharmonizować myślenie i odczuwanie w procesie rozeznawania, i jednocześnie – pozwolić Duchowi Bożemu poprzez ten proces działać” (Wilkie Au SJ). Rozeznawanie bowiem jest „procesem prowadzącym do decyzji, procesem korzystającym z intelektu i emocjonalności, pod wpływem wartości inspirowanych i oczyszczanych przez wiarę, w systematyczny sposób i z uwzględnieniem czasu” (Pierre Wolff).
Dla założyciela jezuitów i wybitnego kierownika duchowego, twórcy reguł o rozeznawaniu duchowych poruszeń, ważną sprawą w rozwoju więzi z Bogiem była emocjonalność człowieka. Definicje psychologiczne ujmują emocjonalność jako „zdolność do odczuwania emocji: rodzaj stanu umysłowego i działania związanego z emocjami”. Chodzi więc o umiejętność bycia „dotkniętym” lub „poruszonym” – zaabsorbowanym przez kogoś lub coś. Dla św. Ignacego uczucie (hiszp. afeccíon) jest jednak czymś więcej niż tylko przelotnym doświadczeniem czy chwilową emocją. Uczucie to sposób odnoszenia się do jakiejś osoby lub rzeczy. Podobnie dzieje się w relacji do Boga, poruszającego uczuciami człowieka, dzięki którym „dusza rozpala się w miłości ku swemu Stwórcy i Panu” (Ćd 316).
Twórca Ćwiczeń duchownych podkreślał, że emocjonalność nie powinna chronić się przed wiarą, kiedy osoba wkracza w proces podejmowania decyzji. Spośród uczuć, jakie człowiek może przeżywać, wyróżnił on ich dwie fundamentalne kategorie: uczucia uporządkowane i nieuporządkowane. Pierwsze pomagają człowiekowi dojść do celu, dla którego został stworzony, drugie zaś oddalają go od tegoż celu (por. Ćd 1, 23, 46, 169, 181, 313, 342). „Według św. Ignacego – pisze Tadeusz Kotlewski SJ – w uczuciu nieuporządkowanym nie chodzi o to, że ktoś kocha i jest przywiązany, ale o sposób wyrażania miłości”.
Uczuciem nieuporządkowanym jest zatem uczucie niebędące na miarę celu, dla którego człowiek został stworzony. Jego obecność można rozpoznać po tym, że nie pomaga ono człowiekowi w przybliżaniu się do Boga i szukaniu Jego woli (por. Ćd 1,21). Uczucie jest nieuporządkowane także wtedy, gdy człowiek kieruje się motywacjami, które nie są czyste i proste, to znaczy, gdy działa nie „z powodu miłości do Boga” (Ćd 150) i czerpie satysfakcję z „naginania” woli Bożej do swoich planów (por. Ćd 154). Nieuporządkowane uczucie nie pozwala być człowiekowi wewnętrznie wolnym i obojętnym. Osoba kierująca się takim uczuciem egoistycznie poszukuje siebie. Zdaniem św. Ignacego uczucie nieuporządkowane częściowo ma swoją przyczynę w otoczeniu, które wpływa na człowieka, a częściowo może być owocem poddania się działaniu złego ducha.
Emocjonalne stany duchowe
Drugim kluczowym rozróżnieniem w świecie naszej emocjonalności jest podział stanów uczuciowych, „duchowych nastrojów”, na okresy pocieszenia i strapienia. Zarówno pocieszenie, jak i strapienie ma trzy konstytutywne elementy: uczucie – emocję (na przykład pokój czy zagubienie); źródło tego uczucia (na przykład Bóg, zły lub dobry duch, ludzie czy wydarzenia) i konsekwencje tego uczucia w ukierunkowaniu swego życia (na przykład zbliżanie się lub oddalanie od Boga). Pocieszenie dla św. Ignacego oznacza obecność uczucia lub grupy uczuć przynoszących pokój i – lub inne pozytywne emocje, które zbliżają człowieka do Boga przez wzrost wiary, nadziei i miłości. Strapienie zaś dotyczy obecności uczuć smutku, przygnębienia, zaniepokojenia, bezradności, lęku, które odgradzają człowieka od Boga oraz wspólnoty i kierują go ku „sprawom ziemskim”.
Te „duchowe” stany emocjonalne mogą być odróżnione od zwykłych emocjonalnych nastrojów przez odwołanie się do przeżywania i oceniania ich w relacji do Boga, który komunikuje się z ludźmi przez dynamikę wewnętrznych poruszeń. Pocieszenie nie jest więc tożsame ze szczęściem, a strapienie duchowe z depresją. Z drugiej zaś strony, przyjemne uczucia mogą prowadzić do złych wyborów i – lub błędnie potwierdzać decyzje uznane za zgodne z wolą Bożą, a więc nie być autentycznym pocieszeniem. Trudne uczucia, przeżywane jako oddalające od Boga, mogą prowadzić do szczęśliwego zakończenia i błędnie mogą być utożsamiane ze strapieniem. Emocjom bowiem towarzyszy postrzeganie sytuacji w sposób selektywny, wybiórczy i tendencyjny.
Emocje nie tylko selekcjonują to, co zauważamy, ale także wpływają na sposób interpretacji zdarzeń i zachowań. Ilekroć bowiem można ocenić sytuację w różny sposób, pojawia się w nas skłonność do takiego jej ujmowania, które umożliwi nam redukcję kosztów emocjonalnych. Oznacza to, że mamy naturalną tendencję do określania i wyjaśniania zdarzeń tak, by zabezpieczyć się przed przeżywaniem trudnych, kosztownych emocji, takich jak żal, wstyd czy poczucie winy. Wszyscy podjęliśmy w życiu takie decyzje, które wywoływały w nas poczucie dyskomfortu, a czas dowiódł, że okazały się one dla nas dobre. Kiedy indziej zaś zaczęliśmy wcielać w życie decyzje, które były dla nas źródłem dobrych uczuć, a rezultat naszego postępowania okazał się katastrofalny. Czy w takim razie odczuwanie pocieszenia lub strapienia może być wyłącznym albo najlepszym drogowskazem w ocenie naszych uczuć i potwierdzania decyzji?
Emocjonalny kompas
Św. Ignacy, będąc mistykiem codzienności, w podejmowaniu decyzji kładł silny akcent na integrację myśli i uczuć. Wybór powinien być ponadto umiejscowiony w kontekście religijnego doświadczenia jednostki. Św. Ignacemu zależało bowiem na tym, aby przez proces podejmowania decyzji zwiększyć wrażliwość osoby na działanie Boże. W książeczce „Ćwiczeń duchownych” Ignacy opisał trzy sposoby lub pory, w których Bóg może kierować człowiekiem stojącym w obliczu wyboru. Geniusz psychologiczny św. Ignacego polegał na tym, że w proces ten wpisał dynamiczny sposób oddziaływania uczuć i nakłaniał osoby do szukania emocjonalnego potwierdzenia danego wyboru.
Pierwszy czas – gdy Bóg „tak porusza i pociąga wolę, iż pobożna dusza nie wątpiąc ani też nie mogąc powątpiewać, idzie za tym, co jej ukazano” (Ćd 175) – charakteryzuje się pełną zgodnością serca, intelektu i woli. Drugi czas na podjęcie decyzji to ten, kiedy uczucia kierują nas w jedną lub drugą stronę. W sytuacji takich wyborów, aby odkryć wolę Bożą, człowiek musi polegać na swych afektywnych stanach pocieszenia lub strapienia. Trzeci czas podejmowania decyzji wiąże się z procesem rozumowego ważenia racji.
Pożądanym rezultatem ignacjańskiego podejmowania decyzji jest uzyskanie „niepodzielnego efektu” wypływającego z integracji uczuć i myśli. Osobę, która dokonuje wyboru drogą rozumową, Ignacy nakłania do szukania emocjonalnego umocnienia danej decyzji. W takiej sytuacji chodzi o wsłuchanie się w to, co podpowiada serce, przez uważne przyjrzenie się, jakie uczucia są efektem danej decyzji – czy potwierdzają jej słuszność, czy słuszność tę podają w wątpliwość. Jeśli po dokonaniu wyboru dominują odczucia pozytywne – spokój, radość, nadzieja, ufność – połączenie rozumu i serca jest harmonijne, a potwierdza to stan duchowego pocieszenia. Jeśli natomiast dominują uczucia negatywne – wątpliwości, strach, niepokój, zniechęcenie – wybór mógł zostać dokonany przedwcześnie, na podstawie błędnego rozeznania woli Bożej. Należy wtedy kontynuować proces rozeznawania do momentu zharmonizowania własnych uczuć i przesłanek racjonalnych.
Uczucia są właściwym kompasem w drodze do Boga, gdy pokazują, że intelektualne rozwiązanie, które prowadzi mnie do strapienia, nie jest dla mnie. Może komuś innemu odpowiadać, lecz na tym etapie mojego życia pozostaje dla mnie bezwartościowe. Wybór, który prowadzi we mnie do pocieszenia, jest rzeczywiście dla mnie. Inni mogą się z tym nie zgodzić, ale oni nie mają tego samego serca, co ja. Poleganie na sercu i jego „emocjonalnych rytmach” jest zgodne z nauczaniem ewangelicznym. Jezus wskazuje na serce człowieka jako na źródło, z którego wypływają uczucia, i naucza, że jako ludzie jesteśmy wyjątkowi nie tylko ze względu na inteligencję, ale przede wszystkim z powodu umiejętności głębokiego odczuwania różnych spraw w naszych sercach (por. Mk 7, 21).
Psycholodzy odkryli, że ludzie odnoszą w życiu sukcesy dzięki właściwemu wykorzystywaniu swoich emocji oraz intelektu. Obecnie mówi się o istnieniu „inteligencji emocjonalnej”. Żyjący pełnią życia człowiek w inteligentny sposób wykorzystuje zarówno emocje, jak i fakty, z jakimi ma do czynienia. Wbrew pewnym stereotypowym przekonaniom, przenoszonym czasami także na obszar duchowości i rozwoju religijnego, nasze uczucia nie tylko nas nie zwodzą, lecz stanowią cenne źródło informacji niezbędnych dla prawidłowego rozumienia zdarzeń. Nie korzystając z wiedzy, jaką dostarczają nam emocje, lub traktując ją z niedowierzaniem czy pogardą, skazani jesteśmy na podejmowanie decyzji na podstawie niepełnych informacji. Serce kieruje postępowaniem człowieka, ponieważ podstawę wszystkiego, co robimy, stanowią nasze uczucia.
W metodzie ignacjańskiej kładzie się więc silny akcent na ugruntowanie życiowych wyborów w odczuwanej wiedzy, a nie w teoretycznych abstrakcjach. Proces ten obejmuje, jak podkreśla amerykański jezuita John Futrell, jednoczesne zwrócenie uwagi na „ciągłość myśli podczas refleksji, współistniejące z myślami uczucia – potwierdzające bądź kwestionujące kierunek refleksji – i wzrastające rozumienie, które zawiera w sobie zarówno myśli, jak i uczucia – to jest odczutą wiedzę”. Wiara zaś nie zmienia struktury dokonywania wyboru, lecz nadaje mu dodatkowe znaczenie. Jak się okazuje, metoda ro-zeznawania zaproponowana w XVI wieku przez św. Ignacego z Loyoli nie tylko w tradycji chrześcijańskiej wytrzymała próbę czasu. Jej psychologiczna mądrość znajduje potwierdzenie w odkryciach współczesnej psychologii.
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po Fundamencie „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Uczucia w rozeznawaniu duchowym
Tadeusz Kotlewski SJ
Życie duchowe w duchowości ignacjańskiej opiera się na trzech filarach – modlitwie, rozeznawaniu duchowym i rachunku sumienia – pomiędzy którymi istnieje ścisły związek. Rozeznawanie duchowe to dojrzały owoc intensywnego życia duchowego, w którym chrześcijanin szuka i znajduje Boga we wszystkim. Tego poszukiwania i znajdowania uczy się on w modlitwie i poprzez nią. Praktycznym zaś wymiarem właśnie takiego poszukiwania jest rachunek sumienia, w którym stajemy przed Bogiem, aby przede wszystkim pełniej otworzyć się na Jego miłosierdzie i głębiej go doświadczyć. Takie stawanie przed Nim to także droga do lepszego i bardziej autentycznego poznawania siebie, by móc „szukać i znajdować Boga we wszystkim”. Nie można więc mówić o rozeznawaniu duchowym w oderwaniu od modlitwy i praktykowania rachunku sumienia.
Na modlitwie bardzo ważny jest autentyzm – stawanie w prawdzie przed sobą i Bogiem w duchu słów Psalmisty: „Panie, przenikasz i znasz mnie, Ty wiesz, kiedy siadam i wstaję. Z daleka przenikasz moje zamysły, widzisz moje działanie i mój spoczynek i wszystkie moje drogi są Ci znane” (Ps 139, 1-3). Dlatego chrześcijanin włącza w swoją modlitwę serce, uczucia, emocje i poruszenia, co sprawia, że nabiera ona właściwego smaku. Wszystkie ludzkie odczucia, począwszy od lęku aż do podziwu i zachwytu, wpisują się w spotkanie z Bogiem. Jeśli radość przepełnia serce, to niech modlitwa będzie jej wyrazem, hymnem pochwalnym i dziękczynieniem, błogosławieniem samego Boga. Jeśli serce płacze z boleści, to niech nasza modlitwa wyraża nieszczęście, niepokój i zwątpienie. Jeśli zaś czujemy się złamani, upokorzeni przez własną słabość, to niech będzie wołaniem o Bożą moc i siły. Uczmy się modlić doświadczeniami życia i wydarzeniami, jak czynili to Psalmiści. Modlitwa jest wówczas autentyczna, ponieważ wypływa z serca.
W takim rozumieniu modlitwa ogarnia i obejmuje świat ludzkich pragnień: od chęci czynienia dobra i miłości, która jest aktem woli i zaangażowania na rzecz drugiego, aż do pragnień mniej oczekiwanych. W modlitwie mogą dać o sobie znać wszystkie ludzkie potrzeby, nie zawsze te, które są wyrazem najwyższych dążeń. W tym kontekście możemy dostrzec rodzące się uczucia, będące niczym innym jak manifestacją potrzeb człowieka. Warto tu także wspomnieć o rozproszeniach stanowiących część naszej modlitwy, które również głęboko poruszają sferę emocjonalną człowieka. Rozproszenia te trzeba przyjąć i ofiarować Bogu, czyniąc z nich przedmiot rozmowy z Nim. Przeżywając swoją modlitwę w ten sposób, łatwo przekonać się, że integruje ona całą osobę.
Autentyzm modlitwy można łatwo zagubić, wchodząc w nią schematycznie i ograniczając się w niej jedynie do pewnych wyuczonych i sztywnych form czy schematów. Trudno wówczas nie tylko w pełni oddać sytuację zewnętrzną, z jaką stykamy się na co dzień, ale także „sytuację serca” i tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Tego typu brak adekwatności rodzi zniechęcenie, zagubienie, a nawet kryzys w życiu modlitwy.
Wśród najbardziej powszechnych błędów popełnianych na modlitwie zwróćmy uwagę na dwie skrajne postawy: z jednej strony zbytnie przywiązanie do intelektu, z drugiej – skupienie się tylko na uczuciach. Pierwsza postawa powoduje, że w czasie modlitwy ważne są inspirujące i ciekawe myśli, a sama modlitwa staje się niespokojnym poszukiwaniem nowych treści i interesujących związków intelektualnych. Z kolei zbytnie podkreślanie wagi uczuć sprawia, że na modlitwie szukamy głębokich przeżyć emocjonalnych i zadowolenia, opierając modlitwę na spontaniczności i swoistej uczuciowości. Nie ma wtedy miejsca na czas oschłości, trudności czy zmęczenie. Odrzuca się je jako coś złego i związanego ze sferą fizyczną ludzkiego życia. Tymczasem nie wolno zapominać, że modlitwa angażuje nasze ciało, co więcej: ciało także się modli.
Człowiek jest jednością i modlitwa przenika go całego. Można wtedy zauważyć wpływ jednych władz na inne – ciała na psychikę, psychiki na ciało. Psychika z kolei wpływa na duchowy odbiór rzeczywistości. Modlący się doświadcza Bożej obecności całym sobą i dzięki temu może poczuć smak tej obecności.
Boża pedagogia
Głęboka i intensywna modlitwa krok po kroku prowadzi do rozeznawania duchowego, czyli odczytywania Bożej woli „tu i teraz”. Warto sobie uświadomić, że wymaga to od człowieka wejścia na drogę poszukiwania i uczenia się w Bożej szkole. Bóg jako dobry pedagog – poprzez różne doświadczenia – prowadzi do swojego celu. Jego drogi, choć niejednokrotnie początkowo niezrozumiałe, ostatecznie zawsze są dobre i prowadzą ku dobru. Bóg w swojej pedagogii wyrabia i kształtuje istotne postawy relacji do Niego, do drugiego człowieka i do siebie samego. Uczy nas wiary, otwarcia, słuchania, pokory, wolności i dyspozycyjności. Modlitwa staje się wtedy szczególną szkołą życia duchowego. Sam św. Ignacy Loyola wspomina o tym, mówiąc o swoich duchowych i mistycznych doświadczeniach w Manresie: „W tym czasie Bóg obchodził się z nim jak nauczyciel w szkole z dzieckiem i pouczał go” (OP 28).
Boże prowadzenie człowieka sprawia, że rozwijają się w nim postawy będące warunkiem rozeznawania duchowego, wśród których wyróżnia się postawę wiary, słuchania, pokory i wolności.
Postawa wiary jest tu fundamentalna, ponieważ zakłada osobisty kontakt z Bogiem. Bóg jest „Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba” (por. Wj 3, 6), czyli Bogiem żyjącym. To Bóg, który wchodzi w relację z człowiekiem, w sposób szczególny nawiązując ją w Jezusie Chrystusie. Odpowiedzią człowieka na to staje się jego wiara: nie tylko w istnienie Boga, ale wiara i zawierzenie Bogu, który objawia człowiekowi swoje zamysły. Wiara w Boga i zaufanie Mu rodzą w człowieku wiarę i zaufanie samemu sobie, przekonanie, że jest się w stanie odczytywać wewnętrzne poruszenia i świat wewnętrznych doświadczeń. Pomaga to zaufać i wierzyć drugiemu człowiekowi, pozytywnie do niego podchodzić i akceptować go z całą jego historią. Wierzyć bliźniemu to konsekwencja wiary w Boga, który objawia się poprzez drugiego i w drugim.
Bóg przychodzi do człowieka ze słowem, które pragnie być wysłuchane i przyjęte. Człowiek poznaje je i w postawie słuchania przyjmuje na modlitwie, w Piśmie Świętym, poprzez medytację i otwarcie na poruszenia wewnętrzne czy znaki czasu. Każdy jest zaproszony, by wsłuchiwać się w słowa Boga, który porusza najgłębsze tajniki serca i uwrażliwia człowieka na świat wewnętrzny. Otwarcie na Boga rodzi naturalne otwarcie na człowieka i całe jego bogactwo. To otwarcie nie tylko na słowa bliźniego, ale także na jego świat. Podobnie jak w przypadku postawy wiary także tu można zauważyć potrójny wymiar słuchania: Boga, siebie samego i drugiego człowieka.
Postawa pokory wyraża nasze prawdziwe spojrzenie na siebie, człowieka i Boga. To między innymi doświadczenie nicości w relacji z Bogiem oraz doświadczenie własnych ograniczeń, świadomość tajemnicy człowieka i Boga. Postawa wolności wyraża się w podwójnym wymiarze: w „wolności od” – nieuporządkowanych przywiązań i uczuć – oraz w „wolności ku” – dyspozycyjności, obojętności i celom, ku którym Bóg prowadzi człowieka. W takim rozumieniu, że to Bóg „ma wzrastać, a ja mam się umniejszać” (por. J 3, 30).
Rozeznawanie duchowe jest zatem wyrazem świadomości człowieka, który poszukuje współpracy z Bogiem w kształtowaniu własnego życia, tak by móc żyć w jedności ze swoim Stwórcą i stać się zdolnym do świadomego powiedzenia „tak” Jego miłości. Rozeznanie duchowe dotyka bogactwa doświadczenia życia wewnętrznego, nie jest suchą doktryną czy ideologią ani filozofią, moralnością czy sentymentem. Zycie duchowe to wewnętrzny dynamizm, w którym jest miejsce na wszelkie ludzkie doświadczenia – od grzechu do życia łaską, od starego do nowego człowieka, od upadku do powstania… Rozeznawanie duchowe to proces, którego celem jest poszukiwanie woli Bożej. Bazuje ono na przekonaniu, że Bóg mówi do człowieka, a człowiek staje się zdolny, by właściwie odczytać Jego słowa.
Droga poznawania siebie
Wracając do życia duchowego i szkoły prowadzenia go, warto przywołać znane stwierdzenie, że jest ono prawdziwą drogą poznawania samego siebie. W modlitwie i poprzez nią, prowadząc intensywne życie duchowe, dochodzimy do głębszej świadomości siebie. To owoc łaski Bożej i współpracy z nią człowieka.
Podstawowym aspektem na drodze poznawania siebie staje się odkrywanie wewnętrznego świata poruszeń, które dotykają różnych sfer i obszarów życia człowieka: psychicznego, fizycznego i duchowego. Pierwsza sfera poruszeń psychiczno-afektywnych to odpowiednik ludzkiego serca, sfery afektywno-uczuciowej. Obejmuje między innymi: euforię, ospałość, przygnębienie, zniechęcenie, znudzenie, znużenie, smutek, cierpienie oraz różne emocje. Druga sfera poruszeń związana jest z ciałem – sferą psychofizjologii. Chodzi tu między innymi o trudne do określenia bóle czy konkretne bóle fizyczne, a także poruszenia w sferze seksualnej i łzy. Kolejny wymiar poruszeń dotyczy sfery intelektualnej i pamięci. W jej obrębie poruszenia dotykają wyobraźni i wspomnień, obejmują także różnego typu rozproszenia, oświecenia lub natarczywe myśli, czasami o charakterze seksualnym. Może to być także swoiste „bieganie” za myślami, zastanawianie się i przemyśliwanie. Także wola, czyli sfera pragnień i działania, jest wewnętrznie poruszana. Przejawia się to zazwyczaj poprzez różne pragnienia, antypatię czy sympatię w stosunku do kogoś lub czegoś, może również wiązać się z osobistym światem wartości.
O takich poruszeniach wspomina w „Opowieści Pielgrzyma” św. Ignacy Loyola: „Dano mu Życie Chrystusa i księgę Żywotów świętych. […] Czytał więc często te książki i nawet poczuł w sobie pewien pociąg do tego, co tam było napisane. Ale kiedy przerywał to czytanie, rozmyślał niekiedy nad tym, co przeczytał, kiedy indziej zaś nad sprawami światowymi, które przedtem zajmowały jego umysł. Wśród tych wielu spraw próżnych, które mu się narzucały, jedna tak bardzo opanowała jego serce, że zatopiwszy się w niej, rozmyślał nad nią dwie, trzy a nawet cztery godziny, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Marzył o tym, czego by miał dokonać w służbie pewnej damy. […] Tymczasem Pan nasz spieszył mu z pomocą i sprawiał, że po tych myślach następowały inne, zrodzone z tego, co przeczytał. W rzeczy samej podczas czytania Żywotu Pana naszego, Żywotów świętych, myślał nad nimi i tak rozważał sam w sobie: «Co by to było, gdybym zrobił to, co św. Franciszek, albo co zrobił św. Dominik?». I rozmyślał o wielu rzeczach, które wydawały mu się dobre, a zawsze miał na oku rzeczy trudne i ciężkie. A kiedy je sobie przedstawiał, wydawało mu się rzeczą łatwą wcielić je w czyn. I całe jego rozważanie sprowadzało się do tego, że mówił sam do siebie: «Św. Dominik zrobił to, więc i ja muszę to zrobić. Św. Franciszek zrobił to, więc i ja muszę to zrobić». Myśli te trwały w nim przez dłuższy czas, potem znów inne rzeczy je przerywały i nachodziły go myśli światowe, o których była wyżej mowa. One też zajmowały go dość długo. I to następstwo tak różnych myśli trwało w nim przez dosyć długi czas, a on zatrzymywał się zawsze nad myślą, która się pojawiła i narzucała jego wyobraźni: już to myśl o światowych wyczynach, których pragnął dokonać, już to ta inna – o Bogu. Wreszcie znużony porzucał je i zajmował się czym innym” (OP 5-7).
Ważny element egzystencji
Poruszenia w różnych sferach życia człowieka wskazują, że w proces rozeznawania duchowego zaangażowana zostaje cała osoba – intelekt, wola, uczucia, świat wartości – z jej indywidualnym bogactwem i ubóstwem. By właściwie odczytać owe poruszenie, potrzebna jest dojrzałość duchowa, a o niej nie można mówić w oderwaniu od całej osoby, kiedy brak integracji na poziomie uczuć, emocji, pragnień i ambicji. Dlatego warunkiem właściwego rozeznania duchowego staje się uprzednie uporządkowanie uczuć. Wpływają one bowiem w sposób zasadniczy na przeżywanie codzienności, na stosunek do siebie, do drugiej osoby i do Boga. Stąd potrzeba porządkowania uczuć. Św. Ignacy Loyola Ćwiczenia duchowne określa właśnie jako sposób „przygotowania i usposobienia duszy do usunięcia uczuć nieuporządkowanych, a po ich usunięciu do szukania i znalezienia woli Bożej w takim uporządkowaniu swego życia, żeby służyło dla dobra i zbawienia duszy” (Cd 1).
Uczucia w ludzkim życiu, tu ze szczególnym uwzględnieniem życia duchowego, są ważne. Sfera emocjonalna otwiera na innych, poprzez nią wyrażamy nasze zaangażowanie w relacje międzyludzkie. Na uczucia ludzkie składa się wiele procesów afektywno-emocjonalnych, wśród których można wskazać sentymenty, emocje i poruszenia, pasje oraz humor.
Powyższe stany emocjonalne znajdują swój wyraz w konkretnych uczuciach, które są spontaniczną, zwykle podświadomą i bardzo osobistą reakcją na określoną sytuację czy w określonym doświadczeniu albo przeżyciu. Dają one o sobie znać także w relacji do Boga. Wystarczy tylko prześledzić Psalmy, w których natchnieni Autorzy wyrażają to, co w nich naprawdę rozbrzmiewa i dochodzi do głosu. Nie wszystkie uczucia są łatwe do zaakceptowania i przyjęcia. Ustawiają się one w pewnej hierarchii. Wśród nich można wyróżnić uczucia podstawowe, takie jak: radość, zmartwienie, złość, strach, zdziwienie, obrzydzenie, zazdrość i zawiść, oraz uczucia wyższe: poczucie winy, wstyd, zakłopotanie, duma, wdzięczność, przywiązanie i szacunek. Mówi się także o uczuciach najwyższych – czci, uwielbieniu, pragnieniu sensu i kontaktu z Bogiem. Wszystkie one wpisują się głęboko w ludzkie doświadczenia spotkania z Bogiem i drugim człowiekiem.
Uczucia to ważny element codziennego życia i rozwoju duchowego, niosący ze sobą także pewne niebezpieczeństwo. Jest nim między innymi poszukiwanie siebie i własnego zadowolenia. Opierając się na kryterium osobistej satysfakcji, to, co jej nie daje, staje się złe, dobre natomiast jest to, co ową satysfakcję przynosi. Taka filozofia może przyczynić się do infantylizacji życia duchowego, które szuka jedynie przyjemnych wrażeń i doznań religijnych. Oczywiście, zadowolenie jest ważne, życie duchowe nie może jednak opierać się tylko na nim. W przeciwnym razie prowadzi to do niebezpieczeństwa sentymentalizmu przysłaniającego prawdziwy obraz rzeczywistości. Często jest przecież tak, że zadowolenie długo nie towarzyszy naszej modlitwie, czego najlepszy przykład to bł. Matka Teresa z Kalkuty. Przez ponad czterdzieści lat swoje życie duchowe i apostolskie opierała na wierze i woli – miłości i pragnieniu, nie czując emocjonalnego ukojenia, o czym pisze w prywatnych listach.
Uporządkowanie uczuć
Życie buduje się na miłości, a nie na uczuciach. Miłość nie jest jedynie uczuciem, to „decyzja, by umożliwiać ukochanej osobie rozwój i pozostać oddanym jej, niezależnie od tego, co się stanie w przyszłości. W tym sensie miłość to pewnego rodzaju praca, akt woli, który rekompensuje ogromną niepewność uczuć”. Cały wewnętrzny świat człowieka koncentruje się na pragnieniu miłości, któremu jednak nie brak skupienia na poszukiwaniu siebie, słabości i egoizmu. Pragniemy miłości i realizacji w niej. To rzeczywistość bardzo bliska wszystkim ludziom – każdy chce kochać i być kochanym. W pełni człowiekiem stajemy się przecież, gdy kochamy. Miłość to spontaniczne poruszenie serca, ale nie każde poruszenie pomaga wzrastać prawdziwej miłości. Wszelkie przywiązania, szczególnie nieuporządkowane, krępują ją, ponieważ zniewalają czy wręcz zabijają wolność. Tymczasem miłość wymaga wolności.
Uczucia są porządkowane przez miłość, która stanowi fundament rozeznawania duchowego. Miłość w takim wypadku to w pewnym sensie asceza, ponieważ domaga się od człowieka wysiłku. Nie wystarczą bowiem tylko dobre chęci czy same pozytywne odczucia. Aby kochać, trzeba starań, refleksji, trudu, stawiania sobie wymagań, realizowania powziętych decyzji i poświęcenia. Miłość porządkuje i ukierunkowuje, by w poszukiwaniu woli Bożej – a tym właśnie jest rozeznawanie duchowe – nie szukać siebie, nie budować na własnych przyzwyczajeniach i wygodach ani nie trzymać się kurczowo myśli, że dobre samopoczucie to konieczny owoc rozeznawania duchowego. Warto też pamiętać, że ściśle wiąże się ono z porządkowaniem uczuć, nie domaga się natomiast eliminowania ich, wyparcia czy negacji. To szkodziłoby bowiem samemu człowiekowi. Rozeznawanie duchowe wymaga natomiast eliminacji tego, co nieuporządkowane w danym uczuciu. Trudno o rozeznanie duchowe, jeśli sfera emocjonalna, nasze uczucia, emocje, potrzeby i pragnienia nie są zintegrowane.
Sfera emocjonalna odgrywa ważną rolę w życiu duchowym, a w procesie rozeznania nie można jej ignorować. Trzeba najpierw usunąć uczucia nieuporządkowane, by móc szukać i znajdować wolę Bożą. Jak pisze św. Paweł: „[Chodzi o to], abyśmy już nie byli dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki, na skutek oszustwa ze strony ludzi i przebiegłości w sprowadzaniu na manowce fałszu. Natomiast, żyjąc prawdziwie w miłości, sprawmy, by wszystko wzrastało ku Temu, który jest Głową – ku Chrystusowi” (Ef 4, 14-15).
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po syntezie Ćwiczeń duchownych (Kraków 2010), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Rozważania o ludzkich uczuciach
Józef Augustyn SJ
„Najtrudniejszą sprawą jest dyscyplina i trening emocji. Tego właśnie potrzebuje nowoczesny świat, tak bardzo potrzebuje, że zaledwie rozumie, co słowa te znaczą: a jest to dostępne tylko w dogmatycznej religii”.
(Thomas S. Eliot)
„W fotelu fryzjerskim siedział człowiek niewymownej brzydoty. Jego twarz blada, długa, jakby barania, była pokryta krwawiącymi krostami. Nożyce obcinały kłaki jego zwełniałych włosów żółtego koloru. Czułem do niego tak wielką odrazę, że myśl o znalezieniu się zaraz w tym samym fotelu i poddanie się tym samym nożycom była dla mnie nieznośna. Tak przyłapałem się raz jeszcze na wstręcie do większości ludzkich plemion, w czym krył się mój pociąg do gatunku ludzi przeciwstawionych tamtym, urodziwych, do których oczywiście zaliczałem siebie” – pisze Czesław Miłosz. Autor daje nam w tym krótkim tekście świadectwo autentycznej pracy nad swoimi uczuciami. Polega ona na rozpoznawaniu i kontrolowaniu budzących się w nas odruchowo „nieuporządkowanych uczuć” i próbie życzliwego rozumienia, w swoich nieuporządkowanych uczuciach, siebie i bliźniego.
1. Nawrócenie – przemiana całego człowieka
W naszych rozważaniach o wewnętrznym nawróceniu podkreślamy nierzadko konieczność zmiany naszego sposób myślenia i pojmowania rzeczywistości. Jest to – jak się wydaje – jednostronne i powierzchowne traktowanie problemu przemiany wewnętrznej. Jeżeli nawrócenie człowieka ogranie my do sfery rozumowej, możemy je osiągnąć nawet bard; szybko. Oto przykład: osoba niepewna siebie i swoich poglądów w kontakcie z człowiekiem o zdecydowanych i jasnych przekonaniach może się łatwo z nimi utożsamić i uznać je swoje. Po pewnym jednak czasie, kiedy minie pierwsze wrażenie, w spotkaniu z nowymi ludźmi może na nowo zmienić swoje przekonania, uznając poglądy z przeszłości za niepełne lub nawet fałszywe.
W nawróceniu na równi ze zmianą sposobu myślenia winien się także zmieniać nasz sposób uczuciowego reagowania, nasze postawy serca. Nawrócenie winno być bowiem przemianą całego człowieka, a nie jakiejś jego części. W języku biblijnym określa się to mianem „przemiany serca”, które jest centrum osobowości, siedzibą wszystkich witalnych człowieka. Przyjęcie argumentów racjonalnych nie oznacza jeszcze pełnej przemiany wewnętrznej. Trzeba również przemiany naszych wewnętrznych postaw, które są zasadniczym źródłem naszych uczuć i płynących z nich reakcji.
Ta „uczuciowa” przemiana jest jednak długim i trudnym procesem. Wymaga on z naszej strony świadomego i trwa’ go zaangażowania duchowego i ludzkiego. Właśnie dlatego problematyki ludzkich uczuć nie możemy pozostawić jedynie psychologii oraz terapii psychologicznej. Winna się nimi zająć również duchowość. Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza, iż „pojęcie «uczucia» należy do dziedzictwa chrześcijańskiego. […]Uczucia są naturalnymi składnikami psychiki ludzkiej, stanowią obszar przejściowy i zapewniają więź między życiem zmysłowym a życiem ducha. Nasz Pan wskazuje serce człowieka jako na źródło, z którego rodzą się uczucia” (KKK 1763-1764).
2. Jak bezpiecznie kroczyć przez świat uczuć?
„Ćwiczeniami duchownymi nazywa się wszelkie sposoby przygotowania i usposobienia duszy do usunięcia wszystkich uczuć nieuporządkowanych, a po ich usunięciu – do szukania i znalezienia woli Bożej” (Ćd 1). Nawrócenie domaga się od nas wejścia w świat naszych „nieuporządkowanych” uczuć. Poznać świat uczuć człowieka to w pewnym sensie poznać samego człowieka. Przez nasze uczucia ujawnia się bowiem to, co jest w nas najgłębszego: nasze pragnienia, tęsknoty, nadzieje, oczekiwania, ale także nasze potrzeby, obawy, lęki, gniew, niezadowolenie z siebie i innych.
Jeżeli pragniemy poznać siebie, by móc poznawać Boga, to trzeba nam się odwołać nie tyle do naszych myśli o nas samych, ile raczej do naszych uczuć, rozumianych jednak bardzo szeroko. Nasze „rozumienie siebie” jest zawsze uwarunkowane. Może ono kształtować się pod wpływem działających w nas nieświadomie mechanizmów obronnych lub też powierzchownych opinii innych ludzi, które spontanicznie przyjmujemy jako własne.
Wejście w świat uczuć, który nie był do tej pory świadomie kształtowany i pielęgnowany, może okazać się zadaniem niełatwym. Odnosi się to zwłaszcza do osób nastawionych przede wszystkim na działalność zewnętrzną, którym brak głębszej refleksji. Świat uczuć ludzkich przypomina gęsty las, niekiedy wręcz wielką dżunglę, w której łatwo można się zagubić.
Aby bezpiecznie kroczyć przez „las naszych uczuć”, zwłaszcza nieuporządkowanych, trzeba spełnić pewne podstawowe warunki. Po pierwsze, konieczna jest pewna świadomość i pragnienie dobrowolnego wejścia w siebie. Po drugie, potrzeba nam także czasu wyciszenia i modlitewnej refleksji nad sobą. Nikogo nie można na siłę wprowadzić w rozeznawanie, porządkowanie i kształtowanie własnych uczuć. Próba robienia tego na siłę, na przykład w wychowaniu, przynosi zwykle przeciwne skutki. Aby móc wejść w świat naszych uczuć, niezbędne jest także kierownictwo duchowe.
„Pierwszym prowadzącym” człowieka w rekolekcjach jest Duch Święty, który działa przez słowo Boże. Jeżeli poddamy się Temu nauczycielowi, ujawni On i osądzi wszystkie najgłębsze zamysły serca, wszystkie nasze uczucia. Aby jednak nie ulec złudzeniom z powodu – jak mówi Karl Rahner SJ – „niesamowitej ludzkiej skłonności do fałszerstw moralnych” i nie kierować się nieświadomie mechanizmami obronnymi, ojciec Ignacy daje odprawiającemu rekolekcje także człowieka – kierownika duchowego.
Odwołując się do mądrości Kościoła, jak również do osobistego doświadczenia i wiedzy, kierownik duchowy ma pomóc rekolektantowi rozeznać się w świecie jego „doświadczeń uczuciowych”. Obejmują one nie tylko to, co dzieje się w duszy człowieka, ale także to, co dzieje się w świecie „ludzkiej psychiki”. Nie jest to jednak sprawa prosta, ponieważ oba działania w człowieku (duchowe i psychiczne) są ściśle splecione i nie można ich rozdzielać. Doświadczenia duchowe wyrażają się w przeżyciach psychicznych, a nawet cielesnych i odwrotnie – doświadczenia w sferze ludzkiej psychiki i ciała mają związek także z duchowym wymiarem człowieka.
Poważnym zubożeniem w traktowaniu człowieka jest lekceważenie lub zaniedbanie którejkolwiek z trzech „warstw” osoby ludzkiej: fizycznej, psychicznej i duchowej. Świadome przyjęcie kierownictwa duchowego wyraża osobistą troskę, aby nie ulegać złudzeniom. Dotyczy to przede wszystkim sytuacji, kiedy stajemy przed koniecznością uznania nieuporządkowanych uczuć, których dotychczas nie byliśmy świadomi.
3. Czym są uczucia?
W obecnych rozważaniach nie będziemy się zajmować teoriami psychologicznymi. Chcemy podać jedynie pewien prosty klucz do lepszego poznania siebie.
Nieraz zastanawiamy się, jakie są nasze główne wady, namiętności, skłonności i jak głęboko są one w nas zakorzenione. Pytamy siebie, nad czym właściwie winniśmy pracować. Aby odpowiedzieć sobie na te i podobne pytania, trzeba wejść w świat swoich uczuć. One dopiero nam powiedzą, jakie są nasze rzeczywiste problemy, które zatrzymują nas w drodze do Boga.
Wszystkie uczucia w człowieku możemy podzielić na dwie kategorie: uczucia „pozytywne” – „przyjemne” w doświadczaniu oraz uczucia „negatywne” – „nieprzyjemne” w przeżywaniu. Przykładem uczuć pozytywnych może być przeżywanie radości, zadowolenia, przyjemności, sympatii, miłości, entuzjazmu. Natomiast przykładem uczuć negatywnych może być gniew, złość, zazdrość, wstręt, niechęć, odraza, niezadowolenie.
Podział, który został tu zaproponowany, jest znacznym uproszczeniem. Istnieje bowiem w nas wiele „odczuć duchowych – natchnień” lub też „uczuć obojętnych”, które trudno byłoby nam zaliczyć do jednej z tych dwu kategorii. Nasze uproszczenie jest jednak celowe, gdyż w tych rozważaniach będziemy się zajmować przede wszystkim „uczuciami nieuporządkowanymi”, które przeszkadzają nam w drodze do Boga.
Uczucia pozytywne odruchowo i chętnie są przez nas akceptowane i przyjmowane. Stanowią o przeżywaniu stanu naszego „szczęścia”. Dobre „samopoczucie” to trwanie w „dobrych”, „pozytywnych uczuciach”. Uczucia negatywne są natomiast przez nas odruchowo odrzucane i stają się źródłem naszego stanu „nieszczęścia”. Złe „samopoczucie” to doświadczanie „negatywnych” uczuć. Nie jesteśmy zadowoleni z przeżywanego gniewu, złości, wstrętu, zazdrości itd.
Co to są uczucia? To pewien psychiczny stan człowieka, pewne nastawienie wewnętrzne, które towarzyszy każdemu naszemu doświadczeniu. Stan ten ujawnia „na zewnątrz” to, co jest „wewnątrz” nas. Jak każdy przedmiot materialny ma określoną temperaturę, tak niemal każde nasze ludzkie doświadczenie ma także swój „uczuciowy stan”, uczuciową temperaturę. Uczucia towarzyszą nam nie tylko na jawie, ale także podczas snu. Nasze sny odznaczają się zwykle wielkim bogactwem uczuciowym.
Uczucia negatywne, przykre dla nas, są „znakami”, że daną sytuację, w której się one budzą, odbieramy przede wszystkim jako zagrożenie; przypominają one czerwone światło, które nas ostrzega: „Uwaga! Niebezpieczeństwo!”. Uczucia pozytywne sygnalizują nam natomiast, iż sytuacja, w którą wchodzimy, jest dla nas dobra. To jakby zielone światło, które mówi: „Możesz wejść w daną sytuację, bo ona jest dla ciebie dobra”.
Jest rzeczą ogromnie ważną uświadomić sobie, że nasze uczucia są sygnałami subiektywnymi. Rzeczywiste zagrożenie w wielu naszych subiektywnych odczuciach lękowych winno być dopiero rozeznane w rozmowie z osobą, która posiada duże doświadczenie w tej dziedzinie. Takiego rozeznania wymaga wiele naszych uczuć, także pozytywnych.
Uświadamianie sobie faktu, że nasze uczucia są „sygnałami subiektywnymi”, pozwala nam nabierać do nich większego dystansu i nie identyfikować się z nimi. Lęk, zazdrość, wrogość, gniew i każde inne uczucie jest „we mnie”, ale „ja sam” nie jestem lękiem, zazdrością, wrogością czy gniewem. Teoretycznie stwierdzenie to wydaje się oczywiste i wprost truizmem byłaby próba udowadniania go. A jednak w codziennych zachowaniach nierzadko reagujemy tak, jakbyśmy nie mieli żadnej wolności i byli niemal skazani na uleganie naszym najbardziej prymitywnym odruchom uczuciowym.
Viktor E. Franki, twórca logoterapii, powołując się na psychiatrę Rudolfa Allersa, mówi: „Człowiek «ma» charakter, ale «jest» osobą”. I dodaje: „Człowiek jako duchowa osoba ma charakter i ma wolność w stosunku do charakteru. Skłonność charakteru nie jest więc w żadnym razie czynnikiem rozstrzygającym: ostatecznie rozstrzygające jest zawsze zajęcie stanowiska przez osobę. […]Człowiek ma więc wolność nie tylko w stosunku do wpływów swego środowiska, lecz również wobec swego charakteru”.
Realność zagrożenia wynikającą z niektórych sytuacji widać nieraz bez większego rozeznania. Jest jednak wiele innych sytuacji, które odbieramy jako zagrożenie tylko z powodu naszych lękowych postaw wobec życia. To w rzeczywistości zagrożenia pozorne. Nabranie dystansu do nich sprawia, iż przestajemy je przeżywać jako źródło lęków. Podobnie dzieje się w przypadku uczuć pozytywnych: „przyjemność” z nich wypływająca nie musi się wiązać z rzeczywistym dobrem; dobroć „zapowiadana” przez pozytywne odczucia może być pozorna i zwodnicza (por. Ćd 314).
W obecnych rekolekcjach stawiajmy sobie pytanie: Jakie są moje zasadnicze uczucia negatywne? W jakich sytuacjach się one budzą? Co mnie najczęściej irytuje, złości, zniechęca? W jakich sytuacjach czuję się lepszy, chwalony, a w jakich gorszy, lekceważony, pomijany? Przez kogo czuję się przyjęty, akceptowany, kochany, a przez kogo odrzucony, pomijany, niekochany? Czego w życiu się jeszcze spodziewam, jakie są moje nadzieje? Jakie są moje obawy, lęki, zagrożenia? Te i tym podobne pytania mogą nas naprowadzić na pełniejsze odkrycie uczuć, które doprowadzą nas do ich źródła.
4. Skąd się biorą nasze uczucia?
Kiedy powierzchownie patrzymy na świat ludzkich odczuć, może nam się wydawać, iż źródła naszych uczuć leżą poza nami. Mówimy nieraz, usprawiedliwiając pewien typ naszych reakcji, często bardzo niedojrzałych: „on mnie zdenerwował”, „on mnie irytuje”, „on powoduje moją agresję”, „on budzi moją sympatię, życzliwość”. W tym typie rozumowania nacisk położony jest na „on”.
Pełniejsze poznanie siebie, uświadomienie sobie zasadniczych postaw życiowych pozwoli nam jednak stwierdzić, iż to nie ludzie, problemy czy konflikty budzą nasze uczucia. Sytuacje zewnętrzne stają się jedynie katalizatorami tego, co w nas już od dawna istnieje. Wszystkie nasze uczucia, zarówno pozytywne, jak i negatywne, mają swoje źródło w utrwalonych postawach wewnętrznych oraz utrwalonych zachowaniach wewnętrznych. Te zaś kształtowały się w nas od niemowlęcych lat. Niektórzy psycholodzy stwierdzają nawet, iż okres prenatalny ma także decydujący wpływ na kształtowanie się naszej osobowości.
Postawy wewnętrzne i utrwalone zachowania są wypadkową bardzo wielu czynników naszego życia: wychowania, przeżytych doświadczeń, dokonanych wyborów, popełnionych błędów, pełnionych przez wiele lat ról itd. Na utrwalanie się naszych postaw wewnętrznych „pracowało” całe nasze życie, cała nasza historia. Szczególne znaczenie ma tutaj doświadczenie wyniesione ze środowiska rodzinnego.
Viktor E. Frankl podkreśla jednak, iż nie jest aż tak ważną rzeczą doszukiwanie się w naszej historii życia genezy utrwalonych postaw i zachowań wewnętrznych. Znacznie ważniejsze jest natomiast poznanie roli, jaką pełnią one dzisiaj w naszym życiu. Doszukiwanie się samemu genezy utrwalonych postaw i zachowań, szczególnie wówczas, kiedy nie zaleciły nam tego kompetentne osoby, może naprowadzać na jałową autopsychoanalizę, która skoncentruje nas jedynie na nas samych.
Aby praca nad sobą przynosiła owoce rzeczywistej przemiany wewnętrznej, trzeba najpierw odkryć utrwalone w nas postawy, które w języku potocznym określane są jako główne cnoty i wady. Wielu z tych postaw możemy być nieświadomi.
5. Jak pracować nad uczuciami?
Najpierw trzeba nam nauczyć się dostrzegać i doceniać nasze uczucia. Uczucia, wszystkie uczucia, są bogactwem człowieka. I chociaż bogactwo to jest uwikłane w nasze fundamentalne zranienie grzechem cudzym i własnym, jednak nie zmienia to faktu, iż mają one decydujące znaczenie na wszystkich płaszczyznach naszego życia. Jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego, „uczucia są naturalnymi składnikami psychiki ludzkiej […]i zapewniają więź między życiem zmysłowym a życiem ducha” (KKK 1764). Głównym błędem, który popełniamy w pracy nad sobą, jest lekceważenie świata uczuć. Uczucia są zawsze bardzo cennym źródłem informacji o nas samych, o naszych najgłębszych postawach, które kierują naszym życiem.
W sytuacjach niepowodzeń i konfliktów trzeba nam świadomie i z wolnością rezygnować z obwiniania bliźnich, by móc dostrzec własne reakcje uczuciowe oraz zasadnicze postawy wewnętrzne, które się za nimi kryją. Zbytnie skoncentrowanie się na „winie” innych odwraca naszą uwagę od własnej odpowiedzialności za siebie, za swoje reakcje i czyny. To pewien mechanizm obronny, który winniśmy rozeznawać i świadomie go przekraczać.
Niedojrzałość człowieka zarówno w sferze emocjonalnej, jak i duchowej – obie te sfery ściśle się ze sobą łączą – polega między innymi na nieznajomości czy też nawet na lekceważeniu świata uczuć. Zwykle jednak człowiek, który lekceważy swoje uczucia, w życiu codziennym nierzadko kieruje się niemal wyłącznie odruchami uczuciowymi, z czego najczęściej nie zdaje sobie sprawy. Ważnym wymogiem dojrzałości emocjonalnej i duchowej jest świadomość własnych uczuć, które towarzyszą nam we wszystkich naszych codziennych doświadczeniach.
Dostrzegając nasze negatywne uczucia, które odsłaniają kruchość i ułomność ludzką, nie powinniśmy jednak usiłować zmieniać ich natychmiast. Jedynie siłą własnej woli, woluntaryzmem nie możemy odmienić naszych uczuć. Zbyt silny nacisk woli na nasze uczucia może prowadzić jedynie do emocjonalnej represji. Karl Rahner SJ, powołując się na św. Tomasza z Akwinu, stwierdza, że jest rzeczą niemoralną tłumienie sfery emocjonalnej. Represja uczuć jest rozwiązaniem krótkowzrocznym. Nasze uczucia bowiem zepchnięte w lochy podświadomości uzewnętrzniają się w innej, zwykle „gorszej” postaci. I tak na przykład osoby, które dążą do wielkiej zewnętrznej poprawności, usiłujące kontrolować całą sferę emocjonalną, bywają zwykle zamknięte w sobie, spięte i drażliwe na swoim punkcie. To bardzo wysoka cena, jaką osoby te płacą za swoją zewnętrzną poprawność i nienaganność.
Z żadnymi uczuciami nie trzeba walczyć. Nie należy się też ich obawiać. Trzeba uczyć się świadomie i dobrowolnie je akceptować, by następnie móc nimi odpowiednio kierować. Nasze uczucia poddają się naszej woli i są nam uległe tylko wówczas, kiedy uznamy je „za nasze”. Natomiast wówczas, kiedy doświadczamy swoistej obcości wobec naszych emocji, stawiają nam opór i „nie chcą” być nam posłuszne.
„Jeżeli w świecie uczuć wyrzekasz się czegoś – zauważa hinduski jezuita ojciec Anthony de Mello – to zrastasz się z tym na zawsze. Kiedy coś zwalczasz, wiążesz się z tym na wieki. Tak długo jak z tym walczysz, tak też długo dajesz temu moc. Dokładnie taką moc jak tę, którą wkładasz w tę walkę. Tak więc musisz przyjąć twoje uczuciowe demony, bo kiedy z nimi walczysz, dajesz im siłę”.
Pierwszym warunkiem dobrej, mądrej kontroli naszych uczuć jest pełna ich akceptacja. Jednak już samo przyjęcie i zgoda na własne uczucia wymagają od nas minimum pokory. Niełatwo przyznać się przed sobą, przed innymi i przed Bogiem do „prymitywnych” i „brzydkich” uczuć, które pojawiają się w naszej świadomości. One obnażają to, czym na co dzień żyjemy: wewnętrzne postawy, zachowania, pragnienia, potrzeby i dążenia. Negatywne uczucia najmocniej pokazują potrzebę wewnętrznego nawrócenia i przemiany całego naszego życia.
„Fałszywa świętość” polega między innymi na nieakceptacji głębi własnego wewnętrznego nieuporządkowania. Ucieczka od siebie w świat religijnej iluzji stanowi zwykle formę ucieczki od własnych negatywnych uczuć, których nie chce się uznać ani przed sobą, ani przed Bogiem i ludźmi. Zepchnięcie własnych negatywnych emocji do podświadomości może być wówczas fałszywie interpretowane jako „czystość własnej duszy”, jako znak moralnej nienaganności.
Z naszymi uczuciami winniśmy postępować podobnie jak doświadczony i mądry pasterz zachowuje się w stosunku do stada owiec, które pasie. Obserwuje je uważnie i pozwala iść owcom w dowolnym kierunku. Interweniuje zdecydowanie dopiero wówczas, kiedy owce zbliżają się do jakiegoś niebezpieczeństwa, na przykład idą w kierunku przepaści. Owce, pozostawione same sobie, są zwierzętami „bezradnymi” i dlatego szybko się gubią. Łatwo też stają się łupem drapieżników. Podobnie bywa z naszymi uczuciami. Uczucia jak owce potrzebują mądrego i doświadczonego pasterza. „Pasterzem” dla naszych uczuć jest nasze serce, sfera ducha poddana Bogu.
Katastrofą dla stada jest, kiedy jego pasterzem staje się złodziej i rozbójnik. Wchodzi on do owczarni tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć (J 10, 10). Podobnie katastrofą jest dla człowieka, kiedy jego uczuciami kieruje „złe serce”, serce złodzieja i rozbójnika, które nie liczy się z Bogiem i Jego przykazaniami. Wówczas uczucia takiej osoby, miast stawać się jej bogactwem i służyć budowaniu z bliźnimi relacji miłości, przyjaźni i wzajemnego oddania, stają się narzędziem zniszczenia, krzywdy i śmierci. Codzienne dramaty i tragedie ludzkie są tego najlepszym dowodem.
6. Ocena moralna ludzkich uczuć
Czy „nieuporządkowane uczucia” są grzechem? Na to pytanie Katechizm Kościoła Katolickiego odpowiada jednoznacznie: „Uczucia same w sobie nie są ani dobre, ani złe. Nabierają one wartości moralnej w takiej mierze, w jakiej faktycznie zależą od rozumu i od woli. […]Doskonałość dobra moralnego lub ludzkiego wymaga, by rozum kierował uczuciami. Wzniosłe uczucia nie decydują ani o moralności, ani o świętości osób; stanowią niewyczerpany zasób wyobrażeń i odczuć, w których wyraża się życie moralne. Uczucia są moralnie dobre, gdy przyczyniają się do dobrego działania; w przeciwnym razie – są moralnie złe. Prawa wola podporządkowuje dobru i szczęściu poruszenia zmysłowe, które ona przyjmuje. Zła wola ulega nieuporządkowanym uczuciom i potęguje je. Emocje i doznania mogą być przekształcone w cnoty lub zniekształcone w wady” (KKK 1767-1768).
Świadomość, że utrwalone postawy wewnętrzne i wypływające z nich uczucia nie są same w sobie „faktem” grzechu, choć stwarzają mniej lub bardziej silną tendencję do postępowania wewnętrznie złego z punktu widzenia moralnego, daje nam możliwość nabierania dużego dystansu do naszych najbardziej nieuporządkowanych i najbardziej „wstydliwych” uczuć. Lęk i poczucie winy rodzące się spontanicznie pod wpływem negatywnych uczuć koncentrują nas na nich i ogromnie utrudniają nam panowanie nad nimi.
Silne negatywne uczucia trzeba nam uznać za stan kuszenia, który sam w sobie nie jest moralnym złem. Od wyboru dokonanego przez ludzkie serce zależy, czy kuszenie stanie się okazją do grzechu, czy też do głębszego powierzenia swojego życia Bogu. Jednak „inną jest rzeczą pokus być przedmiotem, a inną rzeczą pokusom tym ulec” – stwierdza William Shakespeare. „Inną jest rzeczą” budzenie się w nas nieuporządkowanych uczuć pychy, zazdrości, gniewu, nienawiści, chciwości, zmysłowości itp., a „inną rzeczą” uleganie tym uczuciom i postępowanie zgodnie z nimi.
7. Opór wewnętrzny
Odkrycie utrwalonych postaw wewnętrznych będących źródłem określonych uczuć jest często niełatwe. W każdym z nas działa wiele mechanizmów obronnych. Jeżeli nie jesteśmy ich świadomi, utrudniają nam ogromnie prawdziwą ocenę samych siebie. Potrzebna jest już pewna „kultura uczuciowa”, wyrobienie wewnętrzne, aby dostrzegać w sobie i przekraczać opór psychiczny, który odruchowo rodzi się w nas, kiedy dotykamy mocno utrwalonych i zastarzałych nieraz sposobów zachowania i reagowania. „Jesteśmy skłonni bać się wszelkiej wiedzy, która mogłaby obudzić w nas uczucie pogardy do samych siebie lub poczucie niższości, słabości, braku wartości, poczucie, że jesteśmy źli i musimy się wstydzić. Chronimy siebie i swój idealny obraz przez represję i inne podobne mechanizmy obronne, które w swojej istocie są sposobami na to, żeby nie uświadamiać sobie prawd nieprzyjemnych” – pisze amerykański psycholog Abraham H. Maslow.
Dostrzeżenie w nas utrwalonych postaw i zachowań wewnętrznych bardzo nas zobowiązuje. Domaga się bowiem zakwestionowania naszego postępowania oraz zmiany siebie. Kiedy nie chcemy uznać naszych nieuporządkowanych postaw wewnętrznych, wówczas zaistniałe konflikty z bliźnimi usiłujemy rozwiązać, analizując nieuporządkowane postawy wewnętrzne naszych bliźnich. Przyjmuje się wówczas łatwiejsze rozwiązanie: zamiast oskarżyć siebie, oskarża się bliźnich. Oskarżając innych, ich właśnie zobowiązujemy do wewnętrznej przemiany. Oskarżając zaś siebie, zobowiązywalibyśmy samych siebie do nawrócenia. Oskarżanie innych jest jednak zawsze pewną formą przerzucania na bliźnich własnych nie-uporządkowanych postaw i konfliktów. „Gdy próbuje się odsłonić nam nieświadome motywy, to zaczynamy z tym walczyć, ponieważ niektóre nasze interesy są zagrożone. Krótko mówiąc, określamy to zjawisko pojęciem oporu” – pisze Karen Horney, niemiecka psychoanalityk i psychiatra.
Ks. Henri J. M. Nouwen, profesor psychologii, w dzienniku swojego siedmiomiesięcznego pobytu w klasztorze trapistów w Genesee w Stanach Zjednoczonych tak oto szczerze pisze o swoich mechanizmach obronnych: „Dziś rano Ojciec John [kierownik duchowy autora]wyjaśnił mi, że siewka potrafi oszukiwać człowieka, udając, że jest ranna, po to żeby odciągnąć jego uwagę od jajek złożonych w piasku na otwartej przestrzeni. Wspaniałe! Udawanie jako broń. Ileż to razy domagałem się współczucia z bardzo błahego powodu po to, żeby odwrócić czyjąś uwagę od problemu, który chciałem zachować w tajemnicy. Czasem wydaje mi się, że każdy ptak zinstytucjonalizował któryś z moich mechanizmów obronnych. Kukułka składa swoje jajka w gnieździe innego ptaka, który ją wyręcza w wychowaniu piskląt; baltimorska wilga naśladuje dźwięki groźnych ptaków, żeby odstraszyć wrogów, czerwonoskrzydły kos tak głośno potrafi krzyczeć człowiekowi nad głową, że zmęczony tym hałasem szybko opuszcza teren, który ptak uważa za swoją własność. Nie trzeba długo rozmyślać, żeby dojść do wniosku, że ja robię wszystko to samo, a nawet znacznie więcej, by siebie chronić, albo żeby przeprowadzić swoją wolę”.
W cytowanym fragmencie książki autor opisuje doskonały przykład uważnej i krytycznej obserwacji swoich mechanizmów obronnych, która daje możliwość ich kontrolowania i panowania nad nimi.
8. Potrzeba wypowiadania naszych uczuć
„Nikt nie jest dobrym sędzią we własnych sprawach” – to przysłowie zawiera głęboką prawdę psychologiczną o człowieku. Nie można samemu rozeznać się w świecie swoich uczuć. Aby móc je obiektywnie ocenić, dostrzec ich źródła oraz wpływ na nasze wybory i decyzje, potrzebujemy pomocy człowieka doświadczonego. Jak nikt z nas nie może oglądać własnej twarzy bez pomocy lustra, podobnie nikt nie może nauczyć się prawdziwie odczytać swojego stanu wewnętrznego bez pomocy bliźniego. Stajemy w ten sposób przed problemem kierownictwa duchowego lub też – w sytuacjach bardziej złożonych emocjonalnie – przed problemem terapii psychologicznej.
Ojcowie Pustyni wyraźnie rozgraniczali spowiedź od kierownictwa duchowego. Spowiedź odbywano przed kapłanem, któremu wyznawano grzechy, natomiast po kierownictwo duchowe udawano się do ojców duchownych, którzy najczęściej nie byli kapłanami, ale doświadczonymi w życiu wewnętrznym mnichami. Aby nabyć „kultury uczuciowej”, która pozwoliłaby nam kierować całą sferą uczuciową, winniśmy otwarcie, szczerze i „obiektywnie” mówić o naszych wewnętrznych przeżyciach i doświadczeniach w kierownictwie duchowym.
Zauważmy, iż jest rzeczą niemożliwą całkowite ukrycie naszych uczuć. Ludzie bardzo zamknięci, którzy nigdy nie mówią o sobie i swoich odczuciach, całą swoją postawą nieustannie „wypowiadają” swoje podstawowe uczucia: zamknięcie i lęk o siebie. Nasze uczucia wypowiadamy nie tylko za pomocą słów, ale całym naszym zewnętrznym zachowaniem: mimiką twarzy, spontanicznymi odruchami, gestami. Nawet wówczas, kiedy nie słyszymy potoku wypowiadanych słów, łatwo wyczuwamy u pewnych osób lęk, wrogość, lekceważenie czy też przeciwnie – sympatię, otwartość, akceptację, łagodność i dobroć.
Zwykle jednak dla wypowiedzenia naszych uczuć korzystamy ze słów. W wypowiadanych słowach liczy się nie tylko treść, ale także ton, barwa, dźwięk samego głosu. One często są ważniejsze od treści. Spontaniczne słowa zachwytu, podziwu, sympatii czy też narzekania, obmowy, przekleństwa są najczęściej impulsywną formą wypowiadania uczuć. Powodują one obniżenie w nas napięcia psychicznego. To jednak bardzo doraźny efekt.
Stopniowa przemiana naszych utrwalonych postaw wewnętrznych i bardziej trwała zdolność kierowania naszymi uczuciami wymagają werbalizacji uczuć przed człowiekiem postronnym. Może on nam pomóc obiektywnie spojrzeć na nasze emocjonalne doświadczenia i ich wpływ na nasz sposób myślenia, reagowania oraz nasze codzienne zachowanie. Taka praca może dokonywać się jedynie w obecności, najogólniej mówiąc, osoby zaufanej, która – poza głębokim doświadczeniem życiowym – winna mieć również dystans do przedstawionych jej przeżyć.
9. Trud wypowiadania własnych uczuć
Ujawnianie swoich uczuć, analizowanie ich, także przed zaufaną osobą, nie przychodzi łatwo. Mówiąc o sferze emocjonalnej, dotykamy bowiem zawsze tego, co jest w nas najbardziej intymne i osobiste. Mówiąc zaś o uczuciach nieuporządkowanych, dotykamy naszych zranień doznanych od innych lub też własnych grzechów i błędów. Te zwykle długo nas bolą.
Boimy się werbalizować nasze stany wewnętrzne także dlatego, że obawiamy się kolejnego zranienia. Nie można jednak otrzymać skutecznej pomocy lekarskiej, uciekając przed poznaniem własnych ran lub też zaprzeczając ich istnieniu. Pomoc lekarza może otrzymać tylko ten, kto otwarcie i szczerze mówi o swoich dolegliwościach.
Czy możemy zamknąć się w nas samych i nie rozmawiać otwarcie i szczerze, nigdy i z nikim, o tym, co się w nas dzieje – o naszych natchnieniach, pragnieniach, potrzebach, pożądaniach, lękach? Czy możemy pozwolić sobie na zamknięcie się w świecie własnych uczuć? Z pewnością tak. Może to być nasz wybór. Jednak jak każdy ważny wybór życiowy, tak również i ten ma swoje dalekosiężne konsekwencje. Nierozpoznane, niewypowiedziane i niekierowane przez nas nieuporządkowane uczucia pracują w nas, pogłębiając i utrwalając wewnętrzne postawy, z których się rodzą. W miarę upływu czasu, jeżeli latami nie pracujemy nad sobą świadomie i dobrowolnie, nasze osobiste problemy się powiększają. Dają one o sobie znać we wszystkich naszych relacjach: w relacji do Boga, bliźnich i siebie samego.
O wiele trudniej uleczyć w nas narosłe przez dziesiątki lat urazy do ludzi, poczucie krzywdy, lęki, niż uchwycić tego rodzaju tendencje w młodości. Trudniej też zrozumieć i przyjąć utrwalone w ciągu długich lat życia popadanie w zniechęcenie, niezadowolenie z siebie czy nawet stany depresji, niż zaakceptować takie skłonności i uczyć się je kontrolować w momencie wchodzenia w życie dorosłe. Podobnie dzieje się z każdym innym naszym problemem: chorymi ambicjami, pychą, zmysłowością, lękiem. Wielka energia, zapał, entuzjazm i odwaga okresu młodości są nam dane między innymi w tym celu, byśmy przez zaangażowaną i mądrą pracę nad sobą przygotowali się do życia. To, czego nie poznamy o sobie i nie przyjmiemy, na pewno przerzucać będziemy na naszych najbliższych, raniąc siebie samych i otoczenie. I tak na przykład nasze surowe osądy moralne bliźnich nie są niczym innym jak tylko naszymi osobistymi nieuporządkowanymi uczuciami, których nie zaakceptowaliśmy w nas samych. Zwykle drażni nas u innych przede wszystkim to, z czym sami mamy poważne problemy.
Kiedy z całą szczerością i odwagą wchodzimy w nasze uczucia, wypowiadamy je przed sobą samym, przed Bogiem i przed drugim człowiekiem, aby je rozeznać i odnaleźć ich źródła, wówczas stopniowo ulegają przemianie wewnętrzne postawy, z których pochodzi świat naszych uczuć. Przemiana zaś postaw wewnętrznych owocuje stopniową przemianą naszych uczuć. Autentyczna praca nad sobą wymaga jednak nie tylko wiele otwartości, szczerości i ofiary, ale także wiele cierpliwości, wyrozumiałości i współczucia wobec siebie. Taka postawa owocuje z czasem większą łagodnością i miłosierdziem zarówno w relacji do siebie, jak i do bliźnich. Ogromną pomocą może w tym względzie okazać się codzienny rachunek sumienia, w którym będziemy szczerze mówić do Boga o tym, czym żyjemy na co dzień.
10. Nie otrzymaliście ducha niewoli
„Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5, 8). Federico Arvezú SJ, psychoterapeuta i kierownik duchowy, interpretując to błogosławieństwo, stwierdza, iż możemy je odnieść do wszystkich naszych uczuć. Ludźmi czystego serca są ci, którzy nie boją się samych siebie i swoich nieuporządkowanych uczuć. Wyzwolili się bowiem ze strachu o siebie i zaakceptowali siebie wraz ze wszystkimi swoimi emocjami. Nie koncentrują się na sobie, ponieważ nie boją się siebie i właśnie dlatego mogą pełniej skoncentrować się na Bogu i Jego miłości. Nie przyglądają się nieustannie sobie z lęku o siebie, dlatego w miłości mogą oglądać Boga i słuchać Jego słowa. Są przejrzyści przed sobą i przed Bogiem. I chociaż widzą, że są słabi, zranieni, grzeszni (uczucia nieuporządkowane, które w nich są, przypominają im o tym nieustannie), to jednak nie boją się o siebie, bo zaufali Bogu.
Nieakceptowanie własnych uczuć jest wyrazem buntu przeciwko sobie. „Nie uciekaj od swoich wewnętrznych uczuć, nawet jeśli wydają się one przerażające – zachęca ks. Henri J. M. Nouwen. – Poprzez dokładne śledzenie ich zrozumiesz je lepiej i będziesz mógł łatwiej szukać nowych dróg, kiedy te stare natkną się na ślepą ścianę. Badając dogłębnie swoje niesforne i gwałtowne emocje, staniesz wobec swego grzesznego «ja». Ta konfrontacja nie powinna prowadzić do rozpaczy, lecz dać ci wolność, dzięki której otrzymasz miłosierdzie Boże, bez którego nie jest możliwe żadne uzdrowienie”.
Wchodzenie w świat naszych uczuć, poznawanie ich, wypowiadanie, odkrywanie postaw wewnętrznych, z których one wypływają, stawia nas w prawdzie. Prawda ta nierzadko boli i trudno ją przyjąć. Odkrywamy bowiem w nas ogrom przywiązań do rzeczy i ludzi, niezdrowych ambicji, niepokoju, poczucia winy, niezadowolenia z siebie, wrogości wobec innych, poczucia zagrożenia, zazdrości, tendencji depresyjnych itp. Otwarta konfrontacja z tym wszystkim może budzić nasze przerażenie i prowadzić nas nawet do granic rozpaczy. „Obawa poznania samego siebie jest bardzo często […]analogiczna do strachu przed światem zewnętrznym” – pisze Abraham H. Maslow.
Słusznie więc może rodzić się pytanie, czy temu wszystkiemu podołam. Uzasadnione też wydają się nasuwające się wątpliwości: Czy warto wchodzić w siebie i pytać się o to wszystko, co jest we mnie? Czy nie lepiej żyć w „błogiej nieświadomości”? Wielu ludzi tak właśnie sądzi i żyje według tego rozwiązania. Nie wchodzić w siebie, nie poznawać siebie, nie czuć się zobowiązanym do pokonywania swoich zniewoleń – to wydaje się łatwiejszą propozycją. Pytanie, czy jest to prawdziwsze i uczciwsze wobec swojego człowieczeństwa, wobec bliźnich, z którymi jesteśmy związani, i wreszcie wobec Boga. „Doskonałość moralna – przypomina nam Katechizm Kościoła Katolickiego – polega na tym, aby człowieka kierowała do dobra nie tylko wola, lecz także jego dążenie zmysłowe zgodnie ze słowami Psalmu: »Moje serce i ciało radośnie wdają do Boga żywego« (Ps 84,3)” (KKK 1770).
Jeżeli człowiek nie poznaje swoich nieuporządkowanych postaw i nie przemienia ich powoli i stopniowo, one zatrzymują go w rozwoju wewnętrznym i stają się zasadniczym, choć nieświadomym motywem całego jego postępowania. Człowiek służy wówczas sobie samemu, swojemu „wewnętrznemu nieuporządkowaniu”, nawet jeżeli subiektywnie wydaje mu się – jak faryzeuszowi z przypowieści o faryzeuszu i celniku (por. Łk 18, 9-14) – że służy Panu Bogu. Służyć Bogu „całym swoim sercem, całą. swoją duszą i całym swoim umysłem” (Mt 22, 37) może tylko człowiek dążący usilnie do wewnętrznej wolności. Poznajemy samych siebie, cały bogaty świat uczuć nieuporządkowanych, aby stawać się ludźmi bardziej wolnymi. „Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli” (Rz 8, 15) – przypomina nam św. Paweł. Wewnętrzna wolność uczyni nas bardziej dyspozycyjnymi do szukania Boga i Jego woli we wszystkim (por. Ćd 1). Jezus zapewnia nas: Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli (J 8, 32).
Bożkiem człowieka mogą stać się nie tylko „rzeczy”, które są „poza człowiekiem” (sukces, opinia, dobra materialne), ale również postawy wewnętrzne: zamknięcie w sobie, lęk o siebie, melancholia, smutek, wrogość i niechęć wobec innych. Nasze „bożki” powoli jednak zmieniają się w demony. Obietnica łatwiejszego życia, którą daje „demon”, zamknięcia się w sobie jest – jak każda obietnica złego ducha – czczym kłamstwem. Zamiast teoretycznych dowodów, wystarczy uważna obserwacja życia.
Wszystkie nasze życiowe zranienia i wewnętrzne nieuporządkowanie trzeba nam świadomie i dobrowolnie podjąć jako trudne zadanie, które życie stawia przed nami. Wykonanie tego zadania uczyni nas pełniejszymi i bardziej wolnymi ludźmi.
„Praca nad sobą staje się nie tylko podstawowym moralnym obowiązkiem, ale zarazem podstawowym moralnym przywilejem. Gdy będziemy poważnie traktować sprawę własnego rozwoju – sami owej pracy nad sobą zapragniemy. Pozbywając się […]obsesji na temat własnej osoby, uzyskując wolność dbania o własny rozwój – wyzwalamy u siebie zarazem zdolność do miłości i do troski o innych ludzi” – pisze Karen Horney. Jest to zdolność do rzeczywistej troski o służenie Bogu „całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”.
11. Miejcie te same uczucia co Jezus Chrystus
Kończąc nasze rozważania na temat porządkowania własnych uczuć, by móc stać się wolnymi dla Boga, chciejmy uświadomić sobie jeszcze raz, że uzdrowienie naszych zranień i zniewoleń nie przychodzi przede wszystkim dzięki naszemu wysiłkowi. Nasz wysiłek jest konieczny, ale nie decydujący. Uzdrowienie przychodzi dzięki łasce Boga. Nasz wysiłek otwiera nas na działanie Jego leczącej łaski. Im pełniej się otworzymy, tym skuteczniejsze będzie Jego działanie.
Wchodzimy w nas samych, aby z całym brzemieniem, które odkrywamy w sobie, stawać przed Jezusem ukrzyżowanym i pokornie prosić o przebaczenie i uzdrowienie, świadomi, że tylko w Jego męce i śmierci jest nasze uzdrowienie. Leczy nas okazane nam w Jezusie Chrystusie miłosierdzie Boga Ojca.
To właśnie stawanie przed Chrystusem w szczerości i prawdzie czyni nas wolnymi, to znaczy podobnymi do Niego: „A Bóg, który daje cierpliwość i pociechę, niech sprawi, abyście wzorem Chrystusa te same uczucia żywili do siebie i zgodnie jednymi ustami wielbili Boga i Ojca Pana naszego, Jezusa Chrystusa” (Rz 15, 5-6). Być podobnym do Chrystusa, naśladować Go to znaczy żywić do siebie nawzajem takie uczucia, które były w Nim samym. W Jezusie nie było emocji nieuporządkowanych, ponieważ oddał się On całkowicie do dyspozycji Ojca i Jemu tylko służył. Dzięki podobieństwu naszych uczuć do uczuć Jezusa nie tylko jesteśmy „lepsi” dla siebie i dla bliźnich, ale także wielbimy Boga i oddajemy Mu chwałę za Jego działanie w nas.
Kiedy modlimy się do Serca Pana Jezusa – „Uczyń serca nasze na wzór Serca Twego” – to prosimy Go, aby dał nam łaskę kształtowania w nas takich postaw, jakie odkrywamy w Nim samym. Rozważając życie Jezusa i Jego naukę, trzeba nam pytać nie tylko o zawarte w nich treści intelektualne, ale przede wszystkim o ukryte w nich najgłębsze pragnienia i uczucia, o Jego Serce, by w ten sposób czynić nasze serca na wzór Jego Serca.
Fragment Adamie, gdzie jesteś? (Kraków, 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.