Odnaleźć siebie
Tytuł | Autor | Odsłony |
---|---|---|
Pozwolić odnaleźć się przez Boga |
Peter G. van Breemen SJ | 0 |
Doświadczenie miłości Boga źródłem autentycznej miłości siebie |
Peter G. van Breemen SJ | 0 |
Będziesz miłował siebie samego |
Józef Augustyn SJ | 0 |
O kochaniu siebie samego i innych (także) |
John Powell SJ | 0 |
O twarzy człowieka |
Ks. Józef Tischner | 0 |
Wina człowieka |
Ks. Józef Tischner | 0 |
Chrystus objawia, kim jest człowiek |
François Varillon SJ | 0 |
Ubóstwienie człowieka? |
François Varillon SJ | 0 |
Miłość własna – konflikt interesów? |
Martin H. Padovani | 0 |
Samoprzebaczenie – czy nie lekceważymy go? |
Martin H. Padovani | 0 |
Przebaczenie – czy jest także zapomnieniem? |
Marin H. Padovani | 0 |
Dwa ważne dary miłości |
John Powell SJ | 0 |
Dobrze, że jesteś |
0 |
|
Zmartwychwstanie |
François Varillon SJ | 0 |
Pozwolić odnaleźć się przez Boga
Peter G. van Breemen SJ
Każdy człowiek potrzebuje o wiele więcej miłości, niż na to zasługuje. Tak bardzo bliskie są te słowa naszemu sercu; słowa proste, lecz pełne znaczenia. Kiedy ich słuchamy, w jednej chwili stają nam przed oczyma różni ludzie, którzy są potwierdzeniem tej prawdy: ktoś z naszej rodziny lub wspólnoty, kolega z pracy, jakiś imigrant pracujący „na czarno” lub uchodźca, którego przypadkowo poznaliśmy, ktokolwiek mający „trudny” charakter, tak często nieprzyjemny lub wręcz niemożliwy do zniesienia. „Więcej miłości niż na to zasługują” – jak bardzo jest to prawdziwe.
Gdy pozwalamy przenikać się tej prawdzie, wówczas łagodność oraz cierpliwość – dary, o których mowa w Kazaniu na Górze, a więc w samym centrum nauczania Jezusa – powoli zaczynają w nas wzrastać. Być może nawet z czasem odnajdziemy w sobie sympatię dla kogoś, o kim wiemy, że nie darzy nas żadnym szacunkiem; będzie to właśnie owo „coś więcej”, czego nie czynią poganie i celnicy; coś, co jest czystą Ewangelią. Teilhard de Chardin SJ także tę prawdę potrafił wyrazić w sposób o wiele bardziej uniwersalny: „Jeśli nie mielibyśmy dla naszych bliźnich, jakkolwiek by postępowali, trochę więcej pobłażliwości niż na to zasługują, wówczas na ziemi nie można by w ogóle mieszkać”. Z półwiecznym opóźnieniem ludzie coraz częściej przekonują się, że są to prawdziwe słowa.
Nawet gdy nasze rozważanie – o tych, którzy potrzebują więcej miłości, niż na to zasługują – okaże się twórcze i głębokie, będzie ono dla nas wyraźnie odczuwanym ciężarem. Istnieje wszakże coś, co wyzwala; co ma charakter o wiele głębszy. To przekonanie, że prawdę, o której mówimy, należy przede wszystkim odnieść do samego siebie. Tylko wówczas nie pozostanie ona na poziomie jednej z wielu przypadkowych myśli, spontanicznie pojawiających się w naszym umyśle. Nim cokolwiek powiem: to ja jestem tym człowiekiem, który potrzebuje więcej miłości, niż na to zasługuje. To stwierdzenie ma podwójny sens: ja także potrzebuję miłości; i więcej niż na to zasługuję.
Wielka hojność ludzi i Boga
Każdy z nas został obdarowany bezcennymi możliwościami. Odnajdujemy je we własnym sercu, umyśle, rękach. Człowiek posiada w sobie ogromne bogactwa. Natura nie jest oszczędna ani skąpa, w nadmiarze rozdaje swoje nasiona. Ziarno jednak nie rozwija się tak długo, jak długo otoczenie pozostaje zimne i nieprzychylne. Podobnie jak pąki kwiatów rozwijają się tylko w łagodnym klimacie, tak też talenty i wszystkie inne skarby w człowieku mogą objawić się jedynie w klimacie miłości. Potrzebuję tej miłości, bym mógł rozkwitnąć i stać się kimś niepowtarzalnym, bo przecież niepowtarzalność jest moim przeznaczeniem. Bez miłości moje życie stanie się niepełne, będzie jego karykaturą. Naprawdę potrzebuję miłości.
Zdanie, które tu powtarzamy, staje się jednak w tym miejscu czymś paradoksalnym i zmusza do refleksji. Ani moje dokonania, ani zasługi nie wystarczają, bym mógł wyciągnąć rękę po taką miłość, której znaczenie dotyka przecież samego życia. Innymi słowy: prawdziwe życie możliwe jest jedynie dzięki hojności ludzi i Boga. Darmowość staje się fundamentalnym prawem naszego ludzkiego wzrostu. Sprzeciwia się to współczesnej mentalności nastawionej na skuteczność nie tylko w sferze ekonomicznej i politycznej, lecz także – i jest to coś niebywałego – w życiu duchowym i zakonnym, które zbyt mocno upodobniły się do tych pierwszych.
Ewangelia często wspomina o urodzaju, nigdy o skuteczności. Między jednym a drugim istnieje różnica światów. To, co św. Paweł zwalczał z tak wielką gwałtownością w prawie żydowskim, można by dziś najlepiej oddać przez słowo „skuteczność”. To mentalność, w której sami sobie przynosimy zbawienie. Zapewnienie urodzaju wymaga równie wielkiego wysiłku, lecz w tym samym czasie w głębi serca akceptuje się autonomię wielu rzeczy, których nie sposób do końca poddać kontroli. Taka postawa rozwija całkiem odmienną dyspozycyjność. Rolnik wytrwale uprawia swoje pole i, ciężko stawiając kroki, sieje ziarno; następnie jednak czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, sam nie wie jak (Mk 4, 27). Mamy tu do czynienia z tajemnicą, na którą rolnik się zdaje, z czymś, co przekracza jego własne wysiłki. „Z czymś więcej, niż na to zasługuje”.
Tajemnica urodzaju
Jezus przypomina nam, że wolą Jego Ojca jest, aby nasze życie przynosiło owoc obfity (J 15, 8). Takie życie oddaje chwałę Ojcu. Wszelka małostkowość i ciasnota są czymś obcym prawdziwemu chrześcijaninowi. Zadziwiająca i dobroczynna hojność naszego Ojca charakteryzuje także Jego dzieci. W tajemnicę wspaniałomyślnej hojności wprowadzają nas następujące słowa: Trwajcie w miłości mojej! (J 15, 9). Jezus nie mówi: „Zwracajcie się do tej miłości od czasu do czasu” ani też: „Myślcie o niej często”, lecz: „Uczyńcie z niej wasze ciągłe trwanie, miejsce, w którym stale przebywacie”. Jeśli nie będziemy często powracać do tych słów, zbulwersują nas następne słowa Jezusa. Zapewnia On nas bowiem, że miłość, którą nam przynosi i w której powinniśmy odnaleźć miejsce naszego stałego przebywania, nie jest wcale mniejsza od tej miłości, którą Ojciec kocha swego Syna. W tej prawdzie misja, którą otrzymał Jezus, osiąga pełnię.
Jezus przychodzi po to, by wcielić nas w swoją synowską relację do Ojca. Pierwotna miłość Ojca do Syna jest źródłem nieskończonej urodzajności. W tym zawiera się sens tajemnicy Trójcy Świętej, w której wszelka miłość i wszelkie życie odnajdują swój początek: właśnie z tej tajemnicy wypływa to, co nazywamy miłością czystą. Jezus chce, byśmy i my uczestniczyli w tej tajemnicy. Przychodzi do nas po to, by nas wyzwolić i zbawić od tego wszystkiego, co przeszkadza nam w tym uczestnictwie. Jesteśmy nie tylko świątyniami Trójcy Świętej, w której dokonuje się wzajemne zanurzenie Ojca i Syna, my w tej wymianie uczestniczymy osobiście. Ojciec daje się nam tak samo realnie jak swemu Synowi; zaprasza nas, byśmy ze swej strony także oddali się Ojcu, Synowi i Duchowi, i czyni nas do tego zdolnymi.
Taki jest najgłębszy poziom naszego istnienia. Jak bardzo pokrzepiająca i wyzwalająca jest świadomość, że Bóg jest odpowiedzią na pragnienie miłości, które żyje w każdym z nas.
Tragedia utraty pamięci
Nie to jest najważniejsze, by poznać metody najdoskonalszej samorealizacji i wykorzystania własnych talentów. Pytanie o owe metody jest raczej drugorzędne. Dla tego, kto nie wychodzi poza nie, staje się jedynie pretekstem i pułapką. Prawdziwe i główne pytanie brzmi: w jaki sposób, akceptując ten stan, w którym aktualnie się znajduję, a więc wszystkie moje blaski i cienie, mogę pokochać innych i pozwolić, aby inni pokochali mnie?
„Pod wieczór naszego życia zostaniemy spytani o miłość” – przypomina św. Jan od Krzyża. Nie ma nic bardziej tragicznego na świecie niż człowiek, który jest przekonany, że nikt go nie kocha, i sam pozostaje niezdolny do miłości. Nasze więzienia są pełne tylko dlatego, że zbyt wielu ludzi straciło nadzieję na miłość, na to, że mogą ją otrzymać i dać. Jak wielu ludzi jest więźniami kompleksu niższości z tego właśnie powodu. Czyż nie żyją oni zaledwie w połowie, z dnia na dzień cierpiąc coraz bardziej?
Brak szacunku do samego siebie może doprowadzić do poczucia pozornej siły. Posiadającemu taką siłę wydaje się, że nie ma nic do stracenia. Siła ta nie wypływa jednak z pełni, ale z pustki. To może doprowadzić także do pozornej szczerości, która w rzeczywistości jest jedynie cynizmem, brakiem dyskrecji i delikatności, a więc czymś zupełnie przeciwnym niż autentyczna szczerość. To nie wszystko. Osoba taka staje się nienasycona w jedzeniu i piciu,
posiadaniu, doznaniach zmysłowych i władzy. Jest nieustannie drażniona i pożerana przez świadomość braku prawdziwego pokoju. Podąża za tym niemożliwe do zniesienia rozdrażnienie, nawet wobec samego siebie, i niemożliwość, by zbudować jakiekolwiek prawdziwe kontakty z innymi ludźmi.
Brak szacunku do samego siebie może równie dobrze doprowadzić do zwykłego tchórzostwa, ucieczki od jakiegokolwiek ryzyka, zamknięcia w sobie czy ukrycia się w nieprzenikalnej i pełnej goryczy samotności. W ten sposób trwoga zaczyna dominować nad całym życiem i prowadzi do wielkiego otępienia, które uniemożliwia wsłuchiwanie się w samego siebie i w innych.
Równocześnie odnalezienie samego siebie, tego, co we mnie autentyczne i głębokie, staje się coraz trudniejsze. Człowiek oddala się od swego własnego źródła i ostatecznie uważa siebie za kogoś większego niż jest w rzeczywistości. Krańcowa forma takiej utraty pamięci przez człowieka dorosłego to zapomnienie własnego imienia. Wcześniej utracił on poczucie swego „zamieszkiwania”, a także jakąkolwiek zdolność nawiązywania prawdziwych relacji. Nasze imiona otrzymaliśmy od rodziców. Na długo przed narodzeniem wybrano je z wielką troskliwością, została nawet przewidziana alternatywa na wypadek gdyby… W tym samym momencie, a nawet o wiele wcześniej, także Bóg powołał każdego z nas przez niepowtarzalne imię, wypisując je na swoich dłoniach. Nasze imię jest uczestnictwem w imieniu Boga. Nigdy nie poznamy tego imienia w sposób pełny, jeśli zatrzymamy się na drodze poznawania Boga.
Wobec dobra
Każdy z nas wielokrotnie doświadczył istnienia zła w swoim wnętrzu. Zły spowodował w nas wiele spustoszenia, cieszył się naszymi upadkami. Za jego sprawą staliśmy się przyczyną wielu smutków, zarówno dla nas samych, jak i dla innych. Zły zmusza nas do walki, której po prostu nie możemy uniknąć. Tymczasem żyje w nas także dobro. Nasze doświadczenie płynące ze spotkania z dobrem jest jednak nieporównywalnie słabsze. A przecież jest to właśnie droga prowadząca bezpośrednio do Boga. To przede wszystkim w tym miejscu możliwe jest odnalezienie człowieka przez Boga. Do tej prawdy nawiązuje najważniejszy punkt Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli: „Patrzeć i rozważać, jak wszystkie dobra i dary zstępują z góry; jak moja ograniczona moc – od najwyższej i nieskończonej owej mocy z góry; i w podobny sposób sprawiedliwość, dobroć, miłość, miłosierdzie itd. Tak jak od słońca wychodzą promienie, jak ze źródła – wody itd.” (Ćd 237). Słowa te odnoszą się do pewnego doświadczenia, stale żywego w pamięci Ignacego, które przeżył, siedząc nad brzegiem rzeki Cardoner.
W ten sposób uczymy się, jak odkrywać w sobie coś nieporównywalnie bardziej drogocennego niż
to, czego lękamy się na zewnątrz siebie. Aletheia to greckie słowo oznaczające prawdę; literalnie można je przetłumaczyć jako „odsłonić zasłonę”, wyprowadzić na światło dnia to, co ukryte. Dotykamy tu zasadniczej właściwości miłości: objawić drugiemu jego własne piękno.
Zdarza się, że niektóre kaktusy wegetują na pustyni przez długie łata w całkowitej suszy, nie objawiając na zewnątrz żadnego znaku życia. Kiedy jednak spadnie deszcz i ożywi wysuszony piasek, kaktusy natychmiast puszczają pąki i zakwitają w zadziwiająco piękny sposób. W Piśmie Świętym i liturgii woda jest znakiem Ducha, znakiem miłości Bożej, która wbrew wszelkim oporom prowadzi do ożywienia tego, co było zasuszone i objawia ukryte piękno.
Stare żydowskie przysłowie mówi: „Nie lekceważ siebie, ponieważ sam Bóg ciebie nie lekceważy”. Św. Jan od Krzyża rozwija tę myśl w modlitwie duszy po-chwyconej przez miłość: „Niebiosa są we mnie, ziemia jest we mnie; narody we mnie, sprawiedliwi we mnie; Matka Boga i wszystkie stworzenia we mnie; sam Bóg jest we mnie i dla mnie, ponieważ Chrystus jest we mnie i całkowicie dla mnie. Czego jeszcze żądasz i czego szukasz, moja duszo? To wszystko jest w tobie i dla ciebie. Nie waż się schodzić poniżej tego wszystkiego i nie waż się zatrzymywać na resztkach, które spadają ze stołu twego Ojca! Powstań i wychwalaj to, co jest źródłem twojej chwały”.
Bezpieczeństwo i otwartość
Pewność tego rodzaju jest czymś drogocennym. Być może część tradycji, żywa zwłaszcza w ostatnich wiekach, zbyt mocno ją lekceważyła; przez fałszywą skromność widziano w tej pewności przede wszystkim zagrożenie dla pokory. Tymczasem najważniejszym skutkiem takiego przekonania są ogromne szanse dla dobra. Tylko ten, kto wie, że jest kochany, potrafi ofiarować siebie. „Nie pokochamy, jeśli wpierw sami nie poczujemy się kochani” – mówił św. Augustyn.
Człowiek, który w swoim życiu doświadczył autentycznego bezpieczeństwa, może wzrastać i rozwijać się. Niezachwiane zaufanie do innych ludzi, a zwłaszcza do tego jednego człowieka, o którym wiemy na pewno, że nigdy nas nie opuści, sprawia, iż może w nas wzrastać poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie umiejętność obdarzania innych naszym zaufaniem. Im bardziej otrzymana miłość będzie bezwarunkowa i ufna, tym bardziej ten, kto ją otrzyma, bez przymusu i jakby całkiem naturalnie, w pokoju i z wielką odwagą, będzie mógł zrobić krok w stronę tego, co nowe i nieznane, potrafi wznieść się ponad siebie. To, co Pismo Święte określa słowem shalom, jest jednością pełnego bezpieczeństwa i wolności bez granic. Jezus pozostaje w tak absolutny sposób zakorzeniony w miłości swego Ojca, że jest w stanie oddać życie za swoich. Nikt nie ma większej miłości… (J 15, 13).
W swojej autobiografii Julien Green opisuje pewne doświadczenie, które naznaczyło całe jego życie: „Musiałem mieć wówczas niewiele ponad pięć lat. Co wieczór, tuż przed zaśnięciem, przychodziła do mnie matka, by pomóc mi odmówić modlitwę. Klęczeliśmy oboje, ja na moim łóżku, a matka na podłodze, tak blisko mnie, że nasze twarze dotykały się nawzajem; obejmowałem wówczas swoim ramieniem szyję matki i powtarzałem za nią słowa modlitwy niedzielnej… Recytowała ona pięć lub sześć słów z tej modlitwy i zatrzymywała się, bym mógł dokładnie wszystko powtórzyć. Opierając głowę na jej ramieniu, odczuwałem wielką przyjemność w powtarzaniu tych słów; i chociaż ich sens wydawał mi się dość niejasny, to łagodność, jaką ze sobą niosły, sięgała do najbardziej tajemniczych miejsc mojej duszy. Kiedy trzymałem w ten sposób ramiona wokół szyi matki i modliłem się wraz z nią, wydawało mi się, że nic na świecie nie może nam zagrozić”.
W dzieciństwie Julien doświadczył wspaniałej syntezy głęboko odczuwanej bliskości matki i niezrozumiałego, lecz dobroczynnego bezpieczeństwa, które daje Bóg Ojciec; jedno i drugie spotkało się we wspólnej pokorze, wyrażanej w pełnej uszanowania postawie klęczącej. Najgłębsze doświadczenie człowieka odsyła do tego, co Boże, i to właśnie wyraża.
Wielka pisarka niemiecka Gertruda von le Fort opowiada w swoich pamiętnikach, w jaki sposób twarz jej matki na trwałe połączyła się z krótkim fragmentem poezji Paula Gerhardta, często przez nią śpiewanym: „Każda rzecz ma swój czas, lecz Boża miłość jest wieczna”. W tych kilku słowach towarzyszyło Gertrudzie w ciągu całego jej życia najgłębsze religijne wspomnienie matki. Także tu, w tym ciepłym i pełnym muzyki doświadczeniu człowieka, odzywa się głos Boga, zostawiający w życiu niezatarte piętno.
Przestrzeń dla bliźnich
W obu opowiadaniach osobą, która budziła w dziecku zaufanie, odsyłając je jednocześnie do czegoś „poza”, była mama. To ona klękała lub modliła się śpiewając. Ona także, przekonana o swoim bezpieczeństwie płynącym z Boga, właśnie dzięki temu przekonaniu mogła w całkowitej pewności wprowadzać swoje dziecko w atmosferę zaufania. Matka i dziecko są pochyleni jedno w stronę drugiego, lecz gest ten pozostaje otwarty w dwóch kierunkach: na Boga, w którym to zaufanie jest zakorzenione, i na ludzi, którym to doświadczenie jakby odsłania horyzont. Człowiek, który intelektualnie i uczuciowo czuje się zaakceptowany przez Boga, staje się zdolny, by akceptować innych w ich odmienności. Pierwotne doświadczenie bezpieczeństwa wobec matki i Boga pozostaje jednością i rozbudza postawę życia pozytywnego, które z kolei ułatwia odkrywanie Boga w późniejszych spotkaniach i doświadczeniach. To pełnia, która prowadzi w stronę pełni jeszcze większej.
Głód Boga nie wypływa przecież z naszego poczucia niższości, lecz o wiele bardziej z obecnego w nas wyczulenia na smak dobra i piękna, z pragnienia, by dotrzeć do ich źródła i doskonałości. Radość płynąca z dobra, podobnie jak w doświadczeniu szczęśliwego dzieciństwa Juliena i Gertrudy, otwiera się także w dwóch kierunkach: w stronę Boga, od którego pochodzi wszystko, co dobre, i w stronę ludzi, z którymi tę radość pragniemy dzielić.
Od czasu, kiedy Jezus wprowadził nas w tajemnicę Trójcy, wiemy, że stwórcza miłość Boga do nas nie pochodzi z jakiegoś braku, lecz z pełni. Nie należy mylić tej miłości z największym nawet przywiązaniem, jakie bezdzietna kobieta mogłaby żywić do swego pieska. Miłość Trójcy można by porównać do miłości rodziny, pełnej szczęścia i harmonii, która w pewnym momencie decyduje się na adopcję nowo narodzonego dziecka – sieroty. Rodzina ta nie czyni tego z powodu jakiegoś odczuwanego braku, lecz dlatego że chce podzielić się swoją pełnią z bliźnim. Wszyscy członkowie rodziny podejmują oczywiste ryzyko, ponieważ od chwili pojawienia się nieznanego człowieka, życie rodzinne, które osiągnęło swą pełnię już na długo przed jego przybyciem, staje się w wielkim stopniu uzależnione od niego. Jeśli będzie się spóźniał, pozostali będą się niepokoić; jeśli będzie źle się prowadził, pozostali będą cierpieć; jego dobro i szczęście warunkują od tego momentu szczęście innych. Rodzina, jakby zapominając o swojej pełni, otwarła się i powierzyła swoje szczęście w ręce nieznanego człowieka. Miłość, która zbudowała bezpieczną i szczęśliwą intymność, w pewnym momencie zrodziła całkiem nową potrzebę i zapragnęła na nią odpowiedzieć.
W Bogu nie ma trwogi
To, co przed chwilą przeczytaliśmy, jest tylko obrazem. Obraz ten przekazuje nam jednak pewną ważną informację o Bogu i tajemnicy stworzenia. Pozwala nam także zrozumieć coś, co można by nazwać powierzeniem jakiejś części tej tajemnicy każdemu żyjącemu człowiekowi. Trwoga blokuje ten dar. W Bogu nie ma trwogi, podobnie jak w doskonałej miłości. W Bogu płonie pochłaniający ogień Jego chwały, wspaniałe pragnienie naszego istnienia, tak ogromne, tak stwórcze, tak potężne, że Jego miłość powołuje nas do życia. Ta miłość nie stawia żadnych warunków, niczego z góry nie zakłada, a więc jest nieskończenie ufna.
Ta miłość nie bierze swojej miary ze świata, lecz czerpie ją z samej siebie. Wytryska ona z wieczności Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego, i rozwija się ponad śmiercią i ponad czasami. Ta miłość kocha mnie takim, jaki jestem, a nie takim, „jakim powinienem być” – byłaby wówczas zwykłą moralizatorską redukcją. Ta miłość pozwala mi stawać się coraz bardziej sobą. Przyjmuje mnie z całą moją przeszłością bez żadnego ograniczenia, lecz nie pozwala, abym się w tej przeszłości zamknął. Pozostaje siłą stwórczą w całym moim życiu, w żadnym momencie nie stając się przymusem. Jedynie w tej atmosferze bezwarunkowej miłości mogę zdobyć się na całkowitą szczerość. Istnieją we mnie wątpliwości co do moich własnych zdolności, co do czystości moich intencji, co do prawości moich decyzji.
Istnieje też rozterka i bojaźń, nędza i przesadna wrażliwość. Nikt nie jest od tego wolny. Radykalne pożądanie władzy i osobistych korzyści jest jedynie znakiem, który w żadnym razie nie wyczerpuje wszystkich tych negatywnych uczuć. Tymczasem metoda „krótkich spięć” lub ukrywania tych uczuć niczemu nie służy, wręcz przeciwnie: są one o wiele bardziej niebezpieczne w ukryciu niż wydobyte na światło dnia. Bez wątpienia pojawią się znów na powierzchni – a my nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jakich okolicznościach i z jak wielką siłą niszczenia. Musimy spojrzeć na nasze lęki i uznać ich istnienie; osobiście, lecz także w obecności drugiego. Drugi, który ani nie zaprzecza, ani nie rozgrzesza nas z naszych słabości i lęków, powinien je wziąć na serio, okazując nam jednocześnie swoją wierność. Nie powinien nas opuścić. Potrzebujemy tego łagodnego i spokojnego bezpieczeństwa drugiego człowieka; musimy tego doświadczyć; to coś zbawczego. Drugi powinien oświecić nasze spojrzenie tak, byśmy mogli jakby na nowo zobaczyć dobro i bogactwo, jakie niesiemy w sobie. Nie można jednak pozostawać na powierzchni, lecz trzeba zstąpić do głębi, do samego sedna dobra w nas, którym jest sam Bóg.
W taki właśnie sposób postępował z ludźmi Jezus. Szedł On aż do tego miejsca, w którym mógł im ofiarować wspaniałość przebaczenia. Tylko Bóg może przebaczyć grzechy. Oto, dlaczego Jezus mógł to uczynić i czynił to. Dlatego też za każdym razem Ewangeliści wskazują na radość Jezusa odpuszczającego grzechy. Dobra Nowina w Jezusie wypełnia się w sposób ostateczny. Jezus pokazuje nam, co to znaczy wierzyć. Pozwolić Bogu pozostać Bogiem jest czymś wyzwalającym. I jest coś błogosławionego w tym, że możemy być tego świadkami, stanąć na progu tej tajemnicy. Nikt z nas nie potrafiłby jednak sam z siebie zrobić tego ostatniego kroku. Jedynie Ojciec i Syn mogą nas ku temu pociągnąć.
Nie lękaj się!
„Zdarza się to często, że nasz lęk jest największy wtedy, gdy stajemy w takich sytuacjach lub wobec takich ludzi, którzy są całkowicie samotni i wzywają nas na pomoc” (Rainer M. Rilke). Takie zdarzenia odkrywają cały niepokój, który jest w nas, a także to wszystko, co nas przeraża w innych. Naszym powołaniem jest pozwolić, aby tajemnica, która dokonała się w nas, mogła także dokonać się w innych. „Nie lękaj się!” – to słowa, które Bóg wciąż powtarza Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi. „Nie lękaj się!” – takie jest też nieustannie przypominane przesłanie Jezusa. Cała Jego Osoba to wyraża, promieniuje tym. Odwagi! Jam zwyciężył świat (J 16, 33). Zaakceptuj siebie i innych takimi, jacy są. Nie bój się. Nie przerażaj się tym, co negatywne, nie kryj tego, nie zaprzeczaj. Idź dalej: dostrzeż to, co pozytywne, to, co ma wielką wartość. Niech to będzie twój punkt wyjścia; staraj się być coraz bardziej wolny, staraj się przezwyciężyć lęk. Zło dobrem zwyciężaj (Rz 12, 21). I przebaczaj, tak jak Ojciec nam przebacza. W taki sposób dokonuje się zbawienie.
Tylko jedna miłość jest prawdziwa. Jej źródło tkwi w Bogu, Ojcu, Synu i Duchu Świętym, ponieważ Bóg jest miłością (1 J 4, 8. 16). W Jezusie ta miłość przybrała formę zupełną, czystą i pełną jasności. Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca (J 14, 9). Z Jezusa rozlała się na każdego z nas i napełniła aż po brzegi nasze serca, w każdym sercu pozostając pełnią. Potem skierowała się w stronę bliźniego i od tej chwili nazywa się miłością braterską. Zawsze jednak pozostaje tą samą rzeką, musi więc zawsze powracać do Boga – ponieważ prawdziwa i pełna uszanowania miłość odkrywa i kocha w bliźnim Boga. Jedyna rzeka miłości, która daje życie i przynosi zbawienie. Tylko jedna rzecz liczy się w życiu każdego człowieka: całkowicie zjednoczyć się z tą rzeką.
Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po czwartym tygodniu „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Doświadczenie miłości Boga źródłem autentycznej miłości siebie
Peter G. van Breemen SJ
Fundament Ćwiczeń duchowych ukazuje źródło podstawowej wartości każdego ludzkiego życia: Człowiek został stworzony… (por. ĆD 23). To pełne rozumienie aktu stworzenia oraz wszystkich konsekwencji wypływających z niego może człowiekowi odsłonić prawdziwe źródło wartości i sensu życia oraz uczyć go prawdziwej miłości siebie.
Prawdziwa miłość siebie
Prawdziwa miłość siebie jest chyba jedną z najtrudniejszych umiejętności w życiu człowieka. Doświadczenie pokazuje, iż mało ludzi potrafi kochać siebie naprawdę. Wielu mówienie o miłości siebie samego wydaje się czymś podejrzanym. Sądzi się często, że Ewangelia wzywa jedynie do nienawiści siebie samego. Na potwierdzenie takiego sposobu myślenia przytacza się słowa Jezusa: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Mt 16, 24). Jak należy rozumieć zaparcie się siebie? Czy wyklucza ono prawdziwą miłość siebie samego? Jezus tak mówi o miłości bliźniego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mt 22, 39; por. Kpł 19, 18). Miłość siebie jest miarą prawdziwej miłości bliźniego. Zgodnie z tym przykazaniem ktoś, kto nie umie kochać siebie, nie umie też kochać bliźniego. Potwierdza to również ludzkie doświadczenie.
Istnieje wiele błędnych interpretacji miłości siebie samego. Wielu ludzi popełnia błąd, myląc autentyczną miłość siebie z szukaniem sposobów zaspokajania własnych, ludzkich, pragnień, pożądań i namiętności. Taka postawa nie jest jednak wyrazem miłości siebie samego, lecz raczej przejawem jej braku. Osoby ulegające wszystkim swoim pragnieniom, pożądaniom i namiętnościom psują siebie i niszczą w ten sposób tkwiące w nich prawdziwe dobro i szczęście, podobnie jak nieroztropni rodzice psują swoje dziecko, zaspokajając każde jego pragnienie. Tacy rodzice wyrządzają swojemu dziecku wielką krzywdę, gdyż czynią je niezdolnym do prawdziwej miłości. Z autentyczną miłością związana jest bowiem ofiara – transcendencja swoich egoistycznych pragnień, pożądań i namiętności.
Prawdziwa miłość siebie polega najpierw na pełnej akceptacji swojego życia takim, jakie ono jest w danej chwili, bez niechęci, zgorzknienia i rezygnacji, ale z prawdziwą cierpliwością i dobrocią serca. Mówimy często o dobroci i cierpliwości wobec bliźnich. Aby móc przyjąć taką postawę wobec innych, tę dobroć i cierpliwość trzeba najpierw okazać sobie samemu. Człowiek, który nie kocha siebie i nie akceptuje swojego życia, nie umie oczekiwać i przyjmować miłości od innych, skłonny jest sądzić, że pozostaje niegodny miłości. Ponieważ wątpi w swoją osobistą wartość, innych ludzi odbiera przede wszystkim jako zagrożenie dla swojej osoby. We wszystkim też szuka potwierdzenia samego siebie.
Kiedy wobec człowieka, który nie kocha siebie, inni są doceniani i chwaleni, on czuje się wówczas zagrożony, a nawet atakowany. Rodzi się w nim uczucie zazdrości, z którym nie umie sobie poradzić. Rozwijają się w nim postawy obronne i agresywne. Negatywny obraz własnej osoby i brak podstawowej akceptacji siebie nie pozwalają człowiekowi zbliżyć się do innych i przyjmować ich miłości w sposób naturalny. Brak miłości bliźniego u takiego człowieka nie wynika z nadmiernej miłości do siebie, ale raczej z braku właściwej miłości do siebie.
Kiedy człowiek nie kocha siebie naprawdę i nie akceptuje siebie, rozwija się w nim przesadny lęk przed dostrzeganiem własnych słabości i błędów. Nie jest w stanie stawić im czoła, a tym bardziej wyznać ich przed innymi. Sądzi fałszywie, że takie wyznanie spowodowałoby jeszcze większe oddalenie się od niego. Zamyka się więc w sobie, kryje swoją słabość, maskując swój prawdziwy obraz przed innymi. Ten właśnie lęk przed własnymi słabościami i błędami jest źródłem izolacji, samotności, podejrzliwości i agresji wobec innych.
Akceptacja ze strony innych
Wielu ludzi doświadcza wielkiego braku prawdziwej obecności drugiego człowieka, to znaczy braku pełnego zaakceptowania ze strony innych. Kiedy jednak znajdzie się ktoś, kto w pełni zaakceptuje i przyjmie taką osobę, wówczas usiłuje ona ciągle sprawdzać wiarygodność tej akceptacji. We wszystkim szuka potwierdzenia jej autentyczności.
Ciągła nieufność przytłacza to, co ofiaruje bliźni. Wyobcowanie czyni bowiem człowieka tak zgłodniałym i łakomym szczerych relacji międzyludzkich, że wielkość tej potrzeby jest niemożliwa do zaspokojenia. Stawia się nieraz tak ogromne żądania tym, których uważa się za przyjaciół, że nie mogą oni sprostać tym potrzebom i oczekiwaniom, są bowiem mało realistyczne. Obiecujące nieraz początki przyjaźni zostają zdławione tą nienasyconą zachłannością uczuciową i przeradzają się w uczucie zawodu, zgorzknienia, a nawet nienawiści. Pogłębiają one jeszcze bardziej uczucie samotności i izolacji.
Stan ten jest dla człowieka bardzo przykry, gdyż rodzi głęboki lęk, dlatego też szuka on za wszelką uspokojenie, pogłębiają samotność i izolację. Narkomania, alkoholizm, nadużywanie seksu – to najczęstsze sposoby uśmierzania lęku spowodowanego poczuciem samotności i izolacji. Aime Duval SJ, który przeszedł przez bolesne doświadczenie alkoholizmu, pisze: „Na początku alkohol pobudza wszystko, co w nas jest dobre: przyjaźń, głód sprawiedliwości, słuchania, tworzenia… Nieszczęście polega na tym, że w sposób niewidoczny przechodzi się z tego etapu do etapu, który jest etapem opłakanym i tragicznym”.
Wielu młodych ludzi nie umie się dostosować do współczesnego społeczeństwa nie dlatego, że jest ono skomplikowane, ale dlatego że brak im doświadczenia miłości swoich rodziców. Ten brak rodzicielskiej miłości jest źródłem wielkiego napięcia, wewnętrznych konfliktów oraz konfliktów z otoczeniem. W tej sytuacji młody człowiek sięga po najłatwiejsze sposoby rozładowania swoich napięć: narkotyki, alkohol, nadużywa seksu.
Wszelkiego typu konsumpcjonizm jest również sposobem rozwiązania problemu samotności i izolacji; używanie i doznania zmysłowe uśmierzają wówczas lęk, który rodzi się na skutek braku miłości. Innym sposobem zdławienia uczucia samotności i izolacji stał się aktywizm, czyli oddanie się działalności zewnętrznej z taką siłą, że nie znajduje się dla siebie ani chwili. Lęk zostaje wówczas stłumiony, ale ujawnia się ponownie, z jeszcze większą siłą, kiedy
Ogólnie możemy powiedzieć, że w życiu człowieka, który nie kocha siebie i nie doświadcza miłości innych, rzeczy i czynności nabierają ogromnego znaczenia. Posiadanie dóbr materialnych, władza, przyjemność związana z konsumpcją, wszystko to ma wypełniać w człowieku pustkę, jaka powstaje w nim na skutek braku miłości siebie i innych.
Fundament Ćwiczeń wzywa do przyjęcia postawy wolności wobec wszystkich stworzeń, a więc odrzucenia wszystkiego, co w sposób sztuczny wypełnia człowieka. Kiedy jednak człowiek zacznie zdobywać się na tę wolność wobec stworzeń, ogarnia go uczucie pustki, wewnętrzny niepokój, poczucie nieznośnej nudy, rodzi się w nim agresja wobec siebie i innych. Człowiek nieświadomie zachowuje się jak małe dziecko, któremu zabrano zabawkę. Oderwanie się od rzeczy stworzonych ukazuje bowiem całkowity brak akceptacji siebie i swojego życia. Rodzą się więc pytania: Co może naprawdę uspokoić człowieka? Co może przekonać go, że zasługuje na miłość i nie ma powodu, by żyć w lęku przed własną słabością?
Człowiek uczy się akceptacji swojego życia pod wpływem akceptacji innych. Kiedy doświadcza miłości, rodzi się w nim przekonanie, że jego życie ma wartość. Akceptacja drugiego człowieka ukazuje nam sens życia, jego podstawową wartość. Miłość – akceptacja czyni człowieka dobrym. Stąd też największym darem, jaki człowiek może ofiarować drugiemu, jest całkowita i bezwarunkowa akceptacja – przyjęcie go takim, jakim jest.
Każdy człowiek posiada ogromne pragnienie akceptacji i miłości. To potrzeba tak samo wielka i silna, jak potrzeba pokarmu, stąd też drugi człowiek nie potrafi zaspokoić jej do końca. Tylko Bóg może całkowicie wypełnić nienasyconość ludzkiego serca. Prawdę tę podkreśla fundament Ćwiczeń duchownych, stwierdzając, że człowiek został stworzony tylko dla Boga.
Bezwarunkowa miłość Boga
Wielkość miłości Boga polega na tym, że nie stawia On żadnych warunków osobie, którą kocha. W naszym ludzkim sposobie kochania jesteśmy przyzwyczajeni do stawiania warunków w miłości, które ograniczają nas i są powodem naszych wzajemnych manipulacji. „Jeżeli mnie kochasz, winieneś…” – takie rozumowanie wydaje się nam słuszne. Warunki stawiane w miłości obnażają nasz egoizm. Okazuje się, że nie chodzi nam o osobę, którą kochamy, ale o siebie. Bóg natomiast kocha człowieka miłością czystą, bez cienia egoizmu; On nie stawia żadnych warunków – Jego miłość jest bezwarunkowa.
Kiedy człowiek przyjmuje tę bezinteresowną miłość Boga, wówczas dotyka ona w nim tego, co najbardziej intymne. Św. Augustyn stwierdza, że Bóg jest bliższy człowiekowi niż człowiek sam sobie. Miłość Boga do człowieka dociera do samego fundamentu istnienia. W pewnej modlitwie muzułmańskiej Bóg pyta człowieka: „Czy nie wiesz, że jestem ci bliższy niż uderzenie twego serca?”.
Bóg nie kocha człowieka za to, kim jest, ale tylko dlatego, że jest. Jego miłość to czysty dar, ona nie oczekuje niczego. Akceptuje człowieka w jego aktualnej rzeczywistości ze wszystkimi ograniczeniami, słabościami, zranieniami. Miłość Boga do człowieka posiada charakter stwórczy. Jeżeli miłość człowieka do człowieka wyzwala w nim to, co najlepsze, to miłość Boga stwarza człowieka. Miłość Boga pozostaje w życiu człowieka bardziej zasadnicza niż samo jego istnienie. Ona pozostaje pierwsza, bo stanowi źródło istnienia. Stworzenie człowieka jest świadectwem nieskończonej miłości Boga, dowodem na to, że swoimi korzeniami człowiek tkwi w Bogu. Od początku Bóg tak pragnął człowieka, że to pragnienie stało się faktem i człowiek zaczął istnieć. Każdy człowiek był przez Boga ukochany – zaakceptowany, zanim zaczął istnieć.
Jako ludzie wierzący przyjmujemy prawdę, że Bóg jest Miłością i że Jego miłość może zmienić świat. Jednak bardzo często jest to tylko przekonanie intelektualne, niemające potwierdzenia w osobistym doświadczeniu wiary. Wszystkie prawdy wiary, od Stworzenia przez Objawienie, Odkupienie, aż do Paruzji, są coraz pełniejszym odsłanianiem tajemnicy nieskończonej miłości Boga. Całe Pismo Święte i cała teologia nie chcą nic innego powiedzieć, jak tylko to, że Bóg kocha człowieka w sposób nieskończony. Wiara chrześcijańska to doświadczenie tej jednej prawdy, że człowiek jest kochany przez Boga w sposób niezawodny, intymny, twórczy, jedyny.
W Ewangeliach Jezus daje nam dwa przykazania miłości: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mt 22, 37-39). Zanim jednak Chrystus dał przykazania miłości, ukazał najpierw miłość swojego Ojca do człowieka. Dwa przykazania miłości są bardzo ważne, nie stanowią one jednak serca Ewangelii. Sercem Dobrej Nowiny jest miłość Boga do człowieka. Nie trzeba kłaść zbytniego nacisku na same przykazania miłości, ale raczej na doświadczenie miłości Boga. Wypełnienie przykazań stanie się prostą konsekwencją autentycznie przeżywanej wiary. W świetle Nowego Testamentu grzech jest przede wszystkim brakiem wiary w miłość Boga, a nie najpierw brakiem moralności. Brak moralności jest konsekwencją braku wiary. Postępowanie moralne pozostaje owocem przyjęcia Boga jako miłości.
W wychowaniu do wiary przesadnie podkreślano w przeszłości wagę zachowania prawa moralnego. W powierzchownym podejściu do chrześcijaństwa wiara utożsamiana jest z wysiłkiem zachowania określonego kodeksu moralnego. Za mało podkreśla się, że wiara polega przede wszystkim na doświadczeniu nieskończonej i bezwarunkowej miłości Boga do człowieka. Tam, gdzie Dobra Nowina o miłości Boga nie ma należnego jej miejsca, zdecydowanie przeważa wysiłek moralny. Jednak koncentrowanie się na wysiłku moralnym jest wyrazem rozmijania się z istotą Ewangelii. Człowiekowi grozi wówczas anemia duchowa. Najważniejsze w chrześcijaństwie nie jest to, co człowiek robi dla Boga, ale to, co Bóg robi dla człowieka.
Chrystus mówi: Wytrwajcie w miłości mojej (J 15, 9). Nie wystarczy jedynie dotknąć miłości Boga, konieczne jest pełne zakorzenienie się w niej i budowanie ludzkiej egzystencji na jej podstawie. Trzeba, aby ona obejmowała wszystkie wymiary ludzkiego życia. Fundament Ćwiczeń podkreśla, że człowiek winien pragnąć i wybierać jedynie to, co bardziej pomaga w dojściu do celu, dla którego został stworzony; celem tym jest właśnie miłość Boga.
W wychowaniu do wiary trzeba więc kłaść nacisk na dwie sprawy. Po pierwsze, trzeba dawać nieustannie żywe świadectwo nieskończonej miłości Boga, tak jak Jezus dawał świadectwo miłości swojego Ojca. Niemożliwe jest wychowanie do wiary bez promieniowania miłością Boga. Po drugie, w przepowiadaniu trzeba kłaść nacisk na miłość Boga do człowieka; podwójne przykazanie miłości trzeba ukazywać natomiast jako owoc doświadczenia wiary.
Ze strony zaś tych, którzy podlegają wychowaniu do wiary, konieczne są dwa warunki. Najpierw muszą posiadać pewne doświadczenie ludzkiej miłości: miłość rodziców czy też innych bliskich im osób. Kiedy brakuje tego doświadczenia, wówczas wszystko, co mówi się o miłości, pozostaje niezrozumiałe, oderwane, wyabstrahowane. Trzeba również posiadać doświadczenie ograniczeń związanych z ludzką miłością. Bez tego dotknięcia granic ludzkiej miłości bardzo łatwo można pomylić akceptację ludzką z akceptacją Boga. Człowiek może wówczas żyć w złudzeniu, sądząc, że miłość drugiego człowieka zaspokoi do końca jego potrzebę miłości i akceptacji.
Źródło autentycznej miłości siebie
Zobaczmy teraz, w jaki sposób doświadczenie miłości Boga staje się źródłem autentycznej miłości siebie. Człowiek może szukać uzasadnienia akceptacji siebie w potrójny sposób. Po pierwsze, przez autoanalizę, która ma ukazać człowiekowi wartość tkwiącą w nim. Te odkryte wartości stają się podstawą miłości siebie. Po drugie, przez porównywanie się z innymi, które ma wykazać osobistą wyższość (zawsze można znaleźć człowieka „gorszego” od siebie). Po trzecie, przez wiarę w bezinteresowną i bezwarunkową miłość Boga do człowieka. Wartość osoby ludzkiej polega przede wszystkim na tym, że Bóg ją kocha nieskończenie.
Opierając się na pierwszych dwu sposobach, człowiek nigdy nie dojrzeje do pełnej akceptacji siebie. Zawsze będzie bowiem dostrzegał negatywne cechy własnej osobowości, które będą przeszkodą w tej bezwarunkowej akceptacji siebie. Analizując siebie, dostrzeże, że obok pewnych zalet, cnót i zdolności posiada również wiele słabości, wad i zranień. Porównując się z innymi, łatwo zobaczy, że obok tych, nad którymi ma wyraźną przewagę, są także i ci, którym nie może w żaden sposób dorównać. Doświadczy wówczas uczucia zazdrości.
Kiedy jednak człowiek oprze akceptację siebie na bezwarunkowej akceptacji ze strony Boga, wówczas negatywne cechy własnej osobowości nie będą przeszkodą dla miłości siebie, podobnie jak nie stanowią przeszkody dla miłości Boga. Jeżeli człowiek uwierzy do końca, że w oczach Boga posiada nieskończoną wartość, wówczas nie będzie odczuwał potrzeby szukania innego potwierdzenia swojej wartości u innych. Akceptacja siebie, mająca swe źródło w doświadczeniu miłości Boga, wyzwala człowieka z postaw obronnych i agresywnych wobec innych oraz leczy go z uczucia lęku, zazdrości i zagrożenia.
Wiara daje człowiekowi wolność. Im bardziej człowiek uwierzy w to, że Bóg go akceptuje, tym bardziej staje się wolny. Obojętność, dyspozycyjność, wolność, o których mówi św. Ignacy w fundamencie Ćwiczeń, są konsekwencją tej wiary, że Bóg akceptuje nas zawsze takimi, jakimi jesteśmy. Wolność, podobnie jak miłość siebie, nie jest uleganiem własnym, ludzkim, pragnieniom, ale coraz pełniejszym zaangażowaniem się w miłość. Wy zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności! Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie. Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego (Ga 5, 13-14). Dzięki wierze w nieskończoną miłość Boga człowiek staje się wolny wobec drugiego człowieka i siebie samego.
Jezus wzorem wolności
Najpełniejszym wzorem tej wolności pozostaje Jezus Chrystus. W Jego relacjach z innymi nie było żadnej próby manipulowania ludźmi. Zawsze odnosił się do nich z delikatnością, połączoną z głębokim szacunkiem. Wszyscy czuli się w Jego obecności całkowicie zaakceptowani – przyjęci. Więcej tej akceptacji okazywał Jezus tym, którzy jej więcej potrzebowali, gdyż naznaczeni byli piętnem pogardy i odrzucenia; grzesznicy, celnicy, ubodzy, trędowaci stanowili szczególny przedmiot Jego troski. Żaden człowiek nie był dla Jezusa zagrożeniem, do nikogo nie odnosił się z agresją, nienawiścią, zazdrością. Nawet w chwili śmierci modlił się za swoich wrogów.
Źródłem tej całkowitej wolności wobec wszystkich ludzi, bezwarunkowej akceptacji wszystkich, było doświadczenie miłości swojego Ojca. Miłość Ojca stanowiła dla Jezusa pokarm, była wszystkim. Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło (J 4, 34). Doświadczenie nieskończonej miłości Ojca daje Jezusowi świadomość Jego nieskończonej wartości. Jezus nie potrzebował szukać potwierdzenia swojej osobistej wartości w działaniu czy też przez rywalizację z innymi. Pełna akceptacja siebie, świadomość swojej nieskończonej wartości sprawiały, że w życiu Jezusa nie było cienia egoizmu, cienia szukania siebie w oczach innych ludzi.
Fundament Ćwiczeń jest programem całych rekolekcji. Program ten realizuje się przede wszystkim przez kontemplację Jezusa Chrystusa – Jego całkowitego i bezwarunkowego przyjęcia miłości Ojca, która była źródłem miłości siebie. Naśladując Chrystusa w przyjmowaniu miłości Boga, nauczymy się jednocześnie kochać i akceptować siebie.
Tłumaczył i opracował Józef Augustyn SJ
Fragment książki Po Fundamencie Ćwiczeń duchowych (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Będziesz miłował siebie samego
Józef Augustyn SJ
Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jedynym Panem. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych (Mk 12, 29-31).
1. Miłość siebie samego miarą miłości bliźniego
Drugie przykazanie nakazuje nie tylko miłowanie bliźniego, ale także miłowanie siebie samego. Jezus uczynił z miłości niebie samego miarę miłości bliźniego. Stąd właśnie doniosłość nakazu miłowania siebie. Nie możemy pokochać bliźniego, jeśli najpierw nie pokochamy siebie samych. Jak pokazuje doświadczenie, prawdziwa miłość siebie jest jedną z najtrudniejszych umiejętności w naszym życiu. Niewielu ludzi umie naprawdę kochać siebie miłością radosną, bezinteresowną, wymagającą i ofiarną. Wielu osobom mówienie o miłości siebie samego wydaje się podejrzane, ponieważ uważają, że Jezus wzywa nas do nienawiści własnego życia. Na potwierdzenie tego sposobu myślenia przytaczają Jezusowe słowa: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Mt 16,24).
Jak zatem należy rozumieć ewangeliczne zapieranie się siebie, o którym mówi Jezus? Z pewnością nie można utożsamiać go z nienawiścią własnej osoby. Miłość do własnego życia, miłość siebie samego wypływa ze stwórczego aktu Boga. Ponieważ jestem dzieckiem Boga, zrodzonym z miłości i przeznaczonym do miłości, moje życie zasługuje na miłość; także na miłość z mojej strony. To, co pochodzi z miłości jako ze swego źródła, winno być objęte miłością. Zapieranie się siebie samego dotyczy zaś tego, co niszczy nasze życie: naszych namiętności i grzechów. Jezus zaprasza nas więc, byśmy wyrzekli się egoistycznego hołdowania własnym najniższym pożądaniom, gdyż to one niszczą nasze życie i oddziałują destrukcyjnie na życie bliźnich.
Prawdziwą miłość siebie rozpoczynamy od akceptacji swojego życia takim, jakie ono jest w danej chwili, bez niechęci, zgorzknienia i rezygnacji. Przyjmujemy nasze życie pełne ułomności, słabości i grzechów jako ważne zadanie i nasz obowiązek. To dzięki miłości do naszego życia, płynącej z miłości Boga do nas, będziemy wyzwalać się z tego wszystkiego, co niszczy nas i naszych najbliższych.
Mówimy często o dobroci, cierpliwości i życzliwości wobec bliźnich. By jednak móc przyjąć taką postawę wobec innych, trzeba najpierw przyjąć ją wobec siebie. Kiedy nie kochamy siebie, nie umiemy też przyjmować i dawać miłości naszym’ najbliższym; zbyt szybko wówczas podejrzewamy ich o brak miłości i odrzucenie. Ponieważ wątpimy w wartość własnego życia, odbieramy bliźnich jako zagrożenie. Łatwo też rodzi się w nas uczucie zazdrości, z którym nie umiemy sobie poradzić. Negatywny obraz siebie nie pozwala nam nawiązać bliższych relacji z innymi, cieszyć się ich sukcesami, dzielić z nimi radość życia. Zbytnie lęki w relacjach z bliźnimi wypływają najczęściej z braku miłości do siebie samych. Obawiamy się, że Inni będą nas lekceważyć i poniżać w taki sposób, w jaki my to robimy w stosunku do siebie.
Módlmy się w czasie tej medytacji o głęboką miłość do własnego życia. Prośmy jednak o świadomość, że miłość siebie, podobnie jak miłość bliźniego, stanowi „drugie” przykazanie, które wypływa z pierwszego. Miłość siebie jest bowiem konsekwencją życia miłością Boga. Jeżeli doświadczymy głębokiej troski i życzliwości Boga, wówczas spontanicznie zrodzi się w nas potrzeba trudu i pracy dla własnego życia.
2. Akceptacja własnego życia
Kiedy nie kochamy siebie, wówczas rozwija się w nas przesadny lęk przed dostrzeganiem naszych błędów, braków, a nawet przypadkowych pomyłek. Nie umiemy ich dostrzegać, akceptować, a tym bardziej wyznać ich przed bliźnimi. Sądzimy bowiem fałszywie, że przyznanie się do naszej ułomności, mogłoby spowodować jeszcze głębsze odrzucenie nas przez Innych. Zamykamy się więc i kryjemy ze swoimi słabościami; maskujemy je przed sobą, przed Bogiem i przed ludźmi. Ten właśnie lęk o siebie staje się źródłem izolacji, samotności i niechęci wobec innych. Miłość siebie samego, akceptacja siebie uczy nas prawdziwej wolności wewnętrznej: wolności wobec bliźnich i wobec siebie.
W tej medytacji sięgnijmy do historii naszego życia, szczególnie zaś do okresu dojrzewania, kiedy to w sposób szczególny uczymy się akceptacji własnego życia. Chciejmy prześledzić proces akceptacji siebie w naszym życiu. Zadajmy więc sobie pytania: Czego w okresie młodości nie akceptowałem w moim życiu? W jaki sposób powoli uczyłem się przyjmować własne życie z jego wszystkimi ograniczeniami i brakami? Kto mi w tym pomagał? Chciejmy podziękować Panu Bogu za to, co w nas przyjęliśmy i zaakceptowaliśmy. Dostrzeżmy rodzcą się w nas powoli wewnętrzną wolność. Akceptacja siebie w swej istocie polega właśnie na wolności wobec własnego życia: zarówno wobec wszystkich jego darów, jak też potrzeb i braków.
Zadajmy sobie również pytanie: Co dzisiaj nie podoba mi się we mnie? Czego ciągle jeszcze w sobie nie akceptuję? Na co trudno mi się zgodzić? Zauważmy, iż to, czego w sobie nie akceptujemy, koncentruje naszą uwagę, pochłania nasze życiowe energie. Prośmy o świadomość wiary, iż brak akceptacji swojego życia wypływa z pychy, która nie umie się zgodzić na całą ograniczoność ludzkiej egzystencji, ale pragnie kreować siebie na bóstwo. Istotą braku akceptacji siebie jest uleganie pokusie bycia jak Bóg (por. Rdz 3,5).
Akceptacja siebie jest możliwa tylko wówczas, kiedy jasno widzimy granice naszych ludzkich możliwości, granice naszej odporności psychicznej, emocjonalnej, naszą wrażliwość, słabość, ubóstwo. Miłość siebie może być budowana tylko na prawdzie. Nieakceptowanie siebie w swej istocie jest zawsze próbą zaprzeczenia „naturalnym” ludzkim granicom, jakie posiadamy; jest buntem przeciwko sobie i buntem przeciwko Bogu. W obecnej medytacji przepraszajmy Boga za wszelkie przejawy odrzucenia i braku akceptacji swojego życia w całej naszej historii. Prośmy o wewnętrzne poznanie bezsensu takiej postawy wobec siebie. Nasze życie może być źródłem radości i szczęścia tylko wówczas, kiedy przyjmiemy je jako dar samego Boga.
3. Przyjęcie swojego życia jako daru miłości Boga
Bóg nie kocha człowieka za to, kim jest, ale tylko dlatego, że go stworzył. Boża miłość jest „czystym darem”. Bóg nie oczekuje od nas niczego poza przyjęciem Jego bezinteresownej i bezwarunkowej miłości. On akceptuje człowieka w jego aktualnej rzeczywistości ze wszystkimi ograniczeniami, słabościami i zranieniami.
Miłość Boga do człowieka ma charakter stwórczy. Jeżeli miłość człowieka do człowieka wyzwala w nim to, co jest najlepsze, to miłość Boga stwarza człowieka: A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre (Rdz 1, 31). Tę afirmację stworzenia Księga Rodzaju odnosi nie tylko do całego rodzaju ludzkiego, ale także do każdego konkretnego ludzkiego życia.
Nasze życie jest wielkim darem Boga. Zostało nam ono jednak ofiarowane jako wielkie „zadanie do wypełnienia”. Życie każdego z nas jest jak ziarno wrzucone w ziemię, które – aby wydać owoce – musi wzrastać. Wzrastanie zaś rozpoczyna się od umierania dla tego, co w nas chore, nieuporządkowane i grzeszne. Akceptacja swojego życia, miłość do siebie wiąże się więc z wysiłkiem i pracą.
Miłość do siebie – wbrew temu, jak bywa ona nieraz rozumiana – nie polega więc na bierności wobec życia. Akceptacja swego życia zakłada postawę twórczości i zaangażowania, zakłada decyzję przekraczania ludzkich ograniczeń oraz dźwigania różnorakich braków i ułomności. Miłość siebie domaga się postawy nawrócenia. Jeżeli w akceptacji siebie nie byłoby trudu wzrastania oraz pokonywania słabości i grzechów, wówczas byłaby to jedynie rezygnacja, która stawałaby się źródłem swoistej życiowej wegetacji.
Miłość siebie samego zakłada bezwarunkowe przyjęcie swojego życia jako daru Boga. Miłość nie stawia warunków. Także miłość siebie nie może być warunkowa. Stąd też miłość siebie samego jest możliwa „od zaraz”. Stawianie sobie warunków – „Pokocham moje życie, jeżeli…” – sprawia, że miłość do siebie staje się niemożliwa. Miłość, która stawia warunki, przestaje być miłością. Jest pewną formą manipulacji. Człowiek może manipulować nie tylko innymi, ale także własnym życiem.
Granica między tym, czego w naszym życiu nie możemy, a tym, czego tak naprawdę nie chcemy, jest zwykle bardzo cienka. Często niewiele możemy tylko dlatego, że mamy małe pragnienia. Ludzkie możliwości znacznie się powiększają, jeżeli powiększają się ludzkie pragnienia. Akceptacja swojego życia, miłość do swojego życia będzie możliwa, jeżeli naprawdę jej zapragniemy i uwierzymy w nią.
Prośmy w obecnej medytacji o głęboką świadomość, że z ludzkimi brakami, ułomnościami i słabościami nie zostajemy przecież sami. Przyjmując z pokorą nasze życie takie, jakie ono jest w danym momencie, przyjmujemy jednocześnie moc Boga, która nam nieustannie towarzyszy i wspiera nas. Świadomość, iż życie jest łaską i darem Boga, łagodzi nasz wewnętrzny bunt i rodzi w nas pragnienie życia.
A oto kolejne ważne ćwiczenie w obecnej medytacji. Chciejmy przywołać w pamięci wszystkie nasze braki, ułomności, słabości, ograniczenia i grzechy. Wszystko to, co wydaje się nam najgorsze i najbardziej wstydliwe; coś, czego jeszcze być może nie wypowiedzieliśmy przed nikim. Mając w pamięci te wszystkie „okropne rzeczy”, chciejmy poczuć się kochani, przyjęci, akceptowani przez Boga. Prośmy o to, byśmy do-świadczyli łaskawego i życzliwego spojrzenia Boga. Nieakceptowanie siebie, szczególnie wówczas, kiedy przybiera większe rozmiary, staje się swoistym wstydem przed sobą i przed innymi. Obawiamy się, że ci, którzy nas kochają, „wstydzą się” nas. Bóg się nas nie wstydzi. Bóg – o ile tak możemy powiedzieć – jest dumny ze swojego dzieła, jest dumny z nas. A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.
4. Miłość siebie równa miłości bliźniego
Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Przykazanie miłości siebie samego zaprasza nas, byśmy siebie traktowali na równi z innymi. Mówi nam ono: „Zrób dla siebie to, co chcesz zrobić dla innych”. Akceptując własne życie, sprawiamy naszym bliskim największy „prezent”. Kochając siebie, będziemy bowiem w stanie także kochać innych; będziemy dla nich mocnym oparciem; będziemy w stanie spokojnie i po ludzku, rozwiązywać rodzące się nieporozumienia i trudności.
Trzeba się bardzo strzec „chorej szlachetności”, która twierdzi, że innym należy się wszystko, a „mnie nic”. Ta fałszywa szlachetność każe nam nieustannie stwarzać pozory, że wszystko oddajemy bliźnim. Jeżeli nie umielibyśmy ofiarować sobie życzliwości, cierpliwości i współczucia, nie bylibyśmy w stanie ofiarować tego także naszym bliskim. Jeżeli nie potrafilibyśmy być miłosierni dla siebie samych, nie bylibyśmy zdolni okazać miłosierdzia najbliższym.
Fałszywa szlachetność wobec innych, która każe przekreślać siebie, jest dwuznaczna. Kryje się bowiem w niej chęć zasłużenia sobie na zainteresowanie i miłość bliźnich; jeżeli osoba poświęcająca się „bez granic” nie otrzymuje w zamian gratyfikacji uczuciowej, rodzi się w niej postawa pretensji i żalu. Uczucia te bywają nieraz dławione aż do dnia, w którym „puszczą nerwy”.
Wówczas, podobnie jak to zdarzyło się starszemu synowi z przypowieści o synu marnotrawnym, wyrzucamy z siebie cały nagromadzony żal: Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi (Łk 15, 29). Z pretensjami łączą się także potępienie i żal do innych: Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę (Łk 15, 30). Oto jak kończy się owa ludzka szlachetność, która niczego nie szuka dla siebie, ale zawsze Wszystko poświęca dla innych. Człowiek, który nie kocha swojego życia, nie potrafi być bezinteresowny. Jest niezdolny do tego, by dać cokolwiek bliźniemu „za darmo”.
Stąd nasuwa się wniosek: zróbmy najpierw dla siebie to, co chcemy zrobić dla innych. Ofiarujmy sobie to, co chcemy ofiarować bliźniemu. W tym kontekście pytajmy się, na ile troszczymy się o własne życie. Czy istnieje w moim życiu równowaga pomiędzy dobrze rozumianą miłością siebie a miłością bliźniego? Czy nie kieruję się źle rozumianą szlachetnością, która odmawia sobie wszystkiego, ale jednocześnie pielęgnuje uczucia rozżalenia do innych? Czy nie mam pretensji do innych za to, iż nie doceniają mojego wysiłku, mojej pracy, mojego poświęcenia, mojego zaangażowania?
5. Żyje we mnie Chrystus
Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego – słowa te są wprawdzie cytatem ze Starego Testamentu (por. Kpł 19, 18), ale przytacza je sam Jezus. W ten sposób przykazanie ze Starego Testamentu przenosi On do Nowego. Przykazanie miłowania siebie nie zawiera w sobie „cienia egoizmu”. Nie jest też wyrazem jakiejś ludzkiej małoduszności. W autentycznej miłości siebie dokonuje się bowiem utożsamienie miłości siebie z miłością do Chrystusa. Piękne świadectwo takiego właśnie utożsamienia miłości siebie i miłości Chrystusa daje nam św. Paweł, który mówi o sobie: Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus (Ga 2, 20). To, co uczeń Chrystusa robi dla siebie, robi jednocześnie dla swojego Mistrza. A to, co robi dla swojego Pana, robi jednocześnie dla siebie. Chrystus identyfikuje się z każdym człowiekiem, zwłaszcza z człowiekiem biednym i ubogim, potrzebującym miłosierdzia i pomocy.
Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40). Zanim zaczniemy służyć ubogim i biednym, najpierw siebie uznajmy za takich. Trzeba najpierw sobie poświęcić wiele uwagi, czasu, energii i ofiary, by nasza miłość do ubogich była choćby w małym stopniu bezinteresowna. Uznając się za jednego z tych najmniejszych, mamy prawo zająć się własnym ubóstwem, biedą, kruchością i w pierwszej kolejności do siebie samych zastosować słowa Jezusa: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.
6. Nie ma większego przykazania od tych dwóch
Nie ma innego przykazania większego od tych – mówi Jezus. Dwa przykazania nazywa jednym. W ten sposób łączy przykazanie miłości Boga z przykazaniem miłości bliźniego. Te dwa przykazania w zasadzie wystarczyłyby do życia duchowego. Gdybyśmy umieli wcielić je w życie, niepotrzebne byłyby inne. Św. Augustyn mówi: „Miłuj i czyń, co chcesz”. Ponieważ Jednak nasza miłość jest bardzo uboga i poraniona, stąd też potrzebujemy innych przykazań. Wszystkie nakazy, przepisy I przykazania służą jedynie interpretacji pierwszego z nich – przykazania miłości. Przykazanie i prawo dają nam gwarancję dobrego rozumienia pierwszego przykazania – przykazania miłości.
Jeżeli jakieś przykazania, reguły i przepisy nie byłyby praktyczną wykładnią miłości, stałyby się pustym prawem. Każde prawo obróci się przeciwko człowiekowi, jeżeli zabraknie w nim przykazania miłości. Także nasza religijność byłaby zniekształcona, gdyby zabrakło w niej miłości Boga i bliźniego; łatwo przekształciłaby się w zbiór rytów religijnych, zwyczajów i przepisów moralnych, które trzeba zachować.
Kończąc rozważania na temat pierwszego przykazania, zadajmy sobie kilka ważnych pytań: Czy uświadamiam sobie wagę tego przykazania w moim życiu? Czy spowiadam Mię z grzechów przeciwko niemu? Czy przeżywam pierwsze przykazanie jako fundament innych przykazań? Czy mam świadomość, że wszystkie inne przykazania, przepisy, nakazy i zakazy wypływają z tego pierwszego?
Pierwsze przykazanie wprowadzone w codzienną praktykę uprościłoby bardzo wiele w naszym życiu duchowym. Dla wielu osób duchowość chrześcijańska wydaje się skomplikowanym i złożonym zbiorem różnych treści, informacji I metod. Wielu gubi się w tej wielości. Prośmy zatem, byśmy w tych rekolekcjach umieli przebić się przez gąszcz treści I form naszego życia duchowego, sięgając do jego sedna: do przykazania miłości Boga, bliźniego i siebie samego.
Fragment książki Adamie, gdzie jesteś? (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
O kochaniu siebie samego i innych (także)
John Powell SJ
W drugim stuleciu św. Ireneusz napisał: „Chwałą Bożą jest człowiek żyjący pełnią życia”. Myślę, że chodziło mu o to, iż chwalimy Boga i dziękujemy Mu w najbardziej podstawowy sposób, gdy korzystamy ze wszystkich naszych talentów. Czasami wydaje mi się, że Bóg musi się dziwić trochę, patrząc na nas: „Dlaczego nie cieszysz się tym pięknym światem, który stworzyłem? Dlaczego nie lubisz moich pozostałych dzieci? Dlaczego nie doceniasz i nie używasz talentów, jakimi cię obdarzyłem?”
Wydaje się, że większość z nas nie raduje się darem życia lub nie żyje w pełni. Badacze ludzkiej natury sugerują, że główną tego przyczyną jest fakt, że nie kochamy czy nawet nie lubimy siebie za bardzo. Nosimy w sobie brzydki i wadliwy wewnętrzny obraz samych siebie. Nie możemy sobie wyobrazić, aby ktokolwiek, kto nas zna naprawdę, mógł nas pokochać.
Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że przykazanie biblijne „kochaj bliźniego swego jak siebie samego” powinno brzmieć: „kochaj siebie, a będziesz kochał swego bliźniego”. Jeśli nienawidzisz siebie, to twój bliźni nie ma szansy. Jeśli nie doceniasz talentów Bożych w sobie, to nie będziesz doceniał Jego talentów w innych ludziach. W jaki sposób wpadliśmy w tę pułapkę samoodrzucenia? Od najmłodszych lat byliśmy porównywani i porównywaliśmy siebie z innymi. Ktoś prawdopodobnie popatrzył na dziecko leżące w łóżeczku obok naszego i wykrzyknął: „O, co za cudowny dzidziuś!”, a potem popatrzył na mnie i nic nie powiedział. Mogło zacząć się tak wcześnie. Później już sami wplątywaliśmy się w tę grę porównań z innymi. Zawsze udawało się nam znaleźć kogoś, kto lepiej wyglądał, był bardziej elegancki lub więcej posiadał niż my. Ale gdy porównujemy się z innymi, to tracimy poczucie naszej niepowtarzalności. Tak jak nie ma identycznych dwóch płatków śniegu, tak również każdy z nas jest jedyny, jest „oryginałem” stworzonym ręką Bożą. Taki „zestaw” dobroci i talentów, który jest tobą, lub taki, który jest mną, nigdy przedtem nie był skomponowany w taki sposób i nigdy już nie będzie powtórzony.
Jedynie Bóg zna nas takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Tylko lego sąd tak naprawdę ma znaczenie. I powiedział On: „Mógłbym świat stworzyć bez ciebie, ale taki świat bez ciebie byłby dla mnie niekompletny. Mogłem cię stworzyć innego – mogłem cię stworzyć jako królową, króla czy geniusza. Ale nie chciałem, abyś był którymś z nich. Chciałem, abyś ty był ty, bo takiego ciebie zawsze kochałem i kocham. Dlatego, proszę, nie porównuj siebie z nikim innym. Po prostu wiedz, że jesteś dokładnie takim, jakim chciałbym, abyś był”.
Dla osoby wierzącej to wszystko jest prawdą i mamy na to własne Słowo Boga. Ale prawdziwym wyzwaniem jest przyjęcie tego do serca, stworzenie z tego naprawdę części nas samych. Spróbuj zrobić takie doświadczenie. Usiądź i zamknij oczy. Wyobraź sobie przed sobą puste krzesło. Teraz wyobraź sobie, że do pokoju wchodzi przyjaciel lub ktoś z twojej rodziny, siada na tym krześle i patrzy na ciebie. Zauważ swoje uczucia wobec tej osoby. Pomyśl o czymś jednym, co chciałbyś powiedzieć tej osobie, i powiedz to. Następnie wyobraź sobie innego przyjaciela lub krewnego siadającego na tym samym krześle i znów uświadom sobie swoje uczucia. Zauważ, że są one inne niż uczucia względem tej pierwszej osoby. Co chciałbyś powiedzieć tej drugiej osobie? Powiedz to.
Gdy ta druga osoba wstanie i wyjdzie z pokoju, zobacz trzecią osobę siedzącą na tym krześle. Tym razem to jesteś ty. Staraj się w pełni uświadomić wszystkie swoje uczucia względem siebie. Zauważ, jak ten wyobrażony „ty” patrzy na ciebie prawdziwego. Czy on lub ona jest szczęśliwy czy smutny? A może się lęka? Spięty w obawie przed krytyką? Potem spróbuj powiedzieć coś w rodzaju: „Przepraszam. Nigdy tak naprawdę nie doceniałem twojej dobroci ani twoich uzdolnień. Odtąd będę patrzył na ciebie oczyma przyjaciela”.
Jeśli będziesz ćwiczył wystarczająco długo to uznanie dla samego siebie, to staniesz się nową osobą. Będziesz przez 24 godziny z kimś, kogo lubisz. Niewiele rzeczy będzie mogło sprawić, być poczuł się nieszczęśliwy. Będziesz w większym stopniu żył pełnią życia. To jest chwała Boża. Ale ta chwała może być osiągnięta w pełni tylko wtedy, gdy w pełni będziemy uznawać dar Boży, jakim jesteśmy my sami.
Kiedyś Carl Jung powiedział: „Wszyscy wiemy, co Jezus powiedział o najmniejszym z naszych braci, że samemu Jezusowi uczynimy , to, co uczynimy jednemu z najmniejszych naszych braci”. Po czym Jung dodaje mądrze: „A co będzie, gdy odkryjesz, że najmniejszym z Jego braci – tym, który najbardziej potrzebuje i najwięcej skorzysta z twojej do niego miłości – ma tak naprawdę jesteś ty sam?”
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
O twarzy człowieka
Ks. Józef Tischner
„Miłuj Boga nade wszystko, a bliźniego swego jak samego siebie”. Byłoby dzisiaj bardzo trudno znaleźć kogoś, kto w sposób odpowiedzialny odrzucałby ewangeliczną zasadę miłości bliźniego. Każdy raczej gotów powiedzieć: gdyby ludzie miłowali się naprawdę, świat wyglądałby inaczej.
Ale na czym polega miłowanie bliźniego? Co w ogóle znaczy słowo „miłość”? Czy nie jest tak, że na miłość powołują się zarówno ci, którzy zabijają ludzi, jak i ci, którzy ludzi ratują od śmierci? La Rochefoucauld powiedział, że skutki miłości – patrząc od zewnątrz – są w gruncie rzeczy takie same jak skutki nienawiści. Nietzsche sądził, że miłość to tylko szczególny sposób samoobrony człowieka słabego przed przemocą silnego. Apelując o miłość, słaby chce rozbroić silnego. Sartre dopatrywał się w słowach o miłości przejawu złej wiary. Sam Bergson, ten, który nie tylko nie przeczył istnieniu miłości, ale wypisywał o niej hymny pochwalne, był zdania, że każdy człowiek ma swój niepowtarzalny sposób kochania, co sprawia, że miłości nie można nakazać ani upowszechnić.
Ewangelię nazwano „książką o miłości”. Może zatem Ewangelia powie nam, czym właściwie jest miłość? Może znajdziemy w niej jasną i wyraźną definicję miłości, abyśmy uzbrojeni w nią mogli rozróżnić miłość pozorną od miłości prawdziwej? Na próżno szukamy czegoś podobnego. Żadnej definicji, żadnego określenia przybliżającego. Zamiast tego znajdujemy opisy działalności Chrystusa, o której mówi się, że wypływa z miłości. Miłość kryje się tutaj poza przejawami. Ona jest jakąś siłą, której istnienia i natury mamy się domyślać na podstawie owoców, które przynosi. Ale żeby to było możliwe, sami musimy w jakimś instynktownym przeczuciu znać smak prawdy o niej. Tajemnica miłości ewangelicznej to w istocie rzeczy tajemnica utkana wokół naszej własnej miłości. O tyle pojmiemy jedną, o ile dane nam będzie zrozumieć drugą.
Na temat miłości napisano wiele. Gdybym miał wybrać najlepszy z tekstów, wskazałbym na dzieło Maxa Schelera Istota i formy sympatii. Ono w największym stopniu nauczyło mnie w i d z i e ć miłość. Jest to dzieło tym cenniejsze, że w wielu miejscach punktem wyjścia analiz są dane niesione przez Ewangelię. Książka Schelera do tego stopnia wpłynęła na moje widzenie miłości, że cokolwiek bym o miłości mówił, zawsze pośrednio lub bezpośrednio będzie wskazywać na Schelera. Niektóre z jego intuicji będą mnie również prowadzić w niniejszych rozważaniach.
Wyobraźmy sobie scenę opisaną przez świętego Jana Ewangelistę. Przyprowadzono przed Chrystusa kobietę, mówiąc: „Oto kobieta, którą zastano na cudzołóstwie. Mojżesz kazał takie kamienować. A ty co każesz?”. Cokolwiek powiedziałoby się o tej kobiecie, trzeba uznać, że to, co ona w tej chwili przeżywa, jest prawdziwą tragedią. Upokorzona, strącona na dno pogardy, zagrożona śmiercią… Pochwycono ją w sytuacji, której z natury rzeczy przystoi dyskrecja, a nawet tajemniczość. Może kochała tego, z kim grzeszyła, a może nie, w każdym jednak razie była blisko drugiego człowieka, który ogarniał ją gestem przypominającym miłość. Teraz człowiek ten gdzieś znikł, pozostawił ją samą, a na jego miejscu pojawili się ludzie z kamieniami w rękach. Zanim zostanie ukamienowana, jakby na ostateczne szyderstwo z ludzkiej godności, przyprowadzają ją do proroka, o którym mówiono, że „przestaje z grzesznikami”. Niechże teraz rozsądzi, co się ma stać. Jeśli pozwoli ją ukamienować, będzie to sprzeczne z tym, co głosił, a jeśli każe ją uwolnić, oskarży się go o przekroczenie prawa. Zadawał się z grzesznikami, niech ginie przez grzeszników. W powietrzu unosi się zapach krwi.
Tak doszło do spotkania Chrystusa z jawno-grzesznicą i do powstania tej sceny, która świeci jak gwiazda nad naszą cywilizacją. „Oto ta, którą zastano na cudzołóstwie…” Każde spotkanie człowieka z człowiekiem zawiera w sobie jakieś o d k r y c i e drugiego. Także oskarżyciele dokonali jakiegoś odkrycia. Oskarżyciele znają prawo Mojżeszowe. Przepisy prawa Mojżeszowego dostarczają im sposobów odkrywania prawdy o człowieku. Ktoś nie przekroczył prawa, ktoś inny przekroczył prawo… Głównym, a kto wie, czy nie jedynym schematem myślenia o człowieku i poznawania człowieka jest schemat przepisu prawnego. Ludzka społeczność dzieli się na dwie kategorie: tych, którzy zachowali prawo, i tych, którzy go nie zachowali. Jak głęboko sięga prawo, tak głęboko w człowieka sięga wiedza o człowieku. Ale wiadomo, że prawo reguluje przede wszystkim zewnętrzne zachowania człowieka.
Chrystus na razie nie mówi nic. Pochyla się i pisze coś na piasku. Nie wiemy, co pisze. Niemniej ktokolwiek z trzymających kamienie spojrzy na kreślone znaki, odchodzi. Dopiero gdy odejdą wszyscy, Chrystus zacznie mówić. Spyta: „Żaden cię nie potępił?”.
Znamienne jest tutaj słówko „ty”. W sytuacji, w której oskarżyciele zachowują wytworny dystans, mówiąc: „oto ta”, Chrystus mówi po prostu „ty”. Oznacza to, że spotkanie z Chrystusem toczy się na jakiejś innej płaszczyźnie niż spotkanie z oskarżycielami. Chodzi w nim o inne poznanie, o poznanie czegoś innego. Bo cóż znaczy słówko „ty”? Z pewnością oznacza ono jakąś tajemnicę. „Ty” jest jedno jedyne, niepowtarzalne, unikalne. Jak nie może być dwóch takich samych „ja”, tak nie może być dwóch takich samych „ty”. Słówko „ty” wskazuje i wydobywa z człowieka jego niepowtarzalność. To bardzo znamienne, bo właśnie od odkrycia niepowtarzalności drugiego człowieka zaczyna się wszelka miłość ku niemu. Pierwszym upojeniem miłości jest odkrycie, które ludzie wyrażają słowami: „jesteś jedyny”, „jesteś jedyna”.
Trzeba to jednak dobrze rozumieć. Tu nie chodzi o wyrażenie tego, że na całym świecie nie ma dwóch takich samych ludzi. To wiedzą nawet ci, którzy nie kochają. Rzecz w tym, że „jedyność” drugiego staje się w miłości w a r t o ś c i ą. To, że „jest inny”, jest zarazem cenne, wielkie, najdroższe. Miłość odsłania nam rdzeń osoby jako wartość. Wszystko, czym ta osoba jest ponad to, staje się w perspektywie odkrytego wnętrza „mniej ważne”, nawet to, że ktoś „ponadto” dopuścił się cudzołóstwa. To, że cudzołożysz (a cudzołóstwo oznacza zdradę), jest tragiczne przez to, że ty jako ty jesteś jedyną w swoim rodzaju wartością. Nie prawo jest najważniejsze. Nie idzie o ratowanie prawa, lecz ratowanie ciebie ze stanu pogardy, w jaki wtrąciłaś siebie i w jaki inni cię wtrącili.
Wartość ludzkiego „ty” jest w miłości absolutna. Ona nie potrzebuje uzasadniać siebie poprzez szukanie odniesień do innych wartości. Często jest raczej tak, że inne wartości w niej mają swe uzasadnienie. Kocham to, co masz, ponieważ ty to masz. A kiedy indziej: kocham cię mimo tego, co masz, mimo tego, w co się uwikłałaś. Jeżeli kochamy prawdziwie, to kochamy raczej mimo wszystko niż za coś. Miłość jest autentycznym p o z n a n i e m. W poznaniu tym odkrywa się przed nami samo jądro człowieka w jego absolutnej wartości. Gdy miłość skieruje się ku nam, świadomość, że zostaliśmy w ten sposób odkryci, wydobywa nas z dna pogardy, w które strąca nas drzemiący w ludziach, niepojęty instynkt rozlewu krwi…
„Żaden cię nie potępił?” „Żaden, Panie”. „A więc i ja cię nie potępię, idź i więcej nie grzesz”.
Jeżeli żaden nie potępił, to i ja nie potępię. Ale powody braku potępienia są w obu wypadkach inne. Oskarżyciele nie potępiają, bo sami nie są bez winy. Gdyby ich własne winy mierzono taką samą miarą, jaką oni mierzą cudze, los ich byłby jeszcze cięższy. Kamienie odbiłyby się i uderzyłyby w rzucających. Odejście oskarżycieli jest wynikiem lęku, który przemienił się w strach. To, że Chrystus nie potępia, bierze się z innych źródeł. Nie ze strachu, ale z czegoś, co ma odwagę być większe niż grzech.
Chrystus mówi: „Idź i nie grzesz więcej”.
Oskarżyciele otoczyli zwartym kręgiem jawnogrzesznicę, coraz bardziej zamykając przestrzeń jej życia. Nie ma przed nią żadnej drogi. Jej los zamyka się ścianami dołu, na dno którego za chwilę ma spłynąć krew. Ale oto teraz sami się czegoś przestraszyli i odeszli. Stoi przed nią Chrystus. Czy droga jest już wolna? Wiemy, że po to, by droga naprawdę była drogą, musi pojawić się nadzieja. Ale aby była nadzieja i droga, musi być jakaś miłość. Darem miłości jest to, że otwiera ona drogi życia, że pozwala człowiekowi być. Kiedy miłość dopełni już swego dzieła wydobywania człowieka z dna pogardy, wtedy kieruje ku niemu słowo „idź”. Człowiek odzyskuje wolność. Prawdziwa wolność, jaką niekiedy czujemy w sobie, jest darem drugiego, który kiedyś nas pokochał, to znaczy – uwierzył w nas. Jego miłość i jego wiara pozostaje w nas jak żywy ślad.
Chrystus mówi: „i nie grzesz więcej”. Słowa te znaczą, że wolność uzyskała kierunek ku górze, a człowiek znalazł sens jutra. Trzeba podkreślić, że owo „więcej nie grzesz” wcale nie stanowi jakiegoś nowego przepisu prawnego, narzuconego z zewnątrz w miejsce starego, również zewnętrznego. Jest ono czymś, co zostało wydobyte z głębi serca nieszczęsnej kobiety. Ona sama tego chce. Chrystus podnosi do godności słowa treść jej nadziei. Trzeba również i to powiedzieć, że miłość, która wyraża się owym „nie grzesz”, nie stawia w ten sposób warunku samej sobie. Nie mówi: „będę istnieć pod warunkiem, że porzucisz swój grzech”. Kocham cię teraz, właśnie teraz, mimo twego grzechu, i będę kochać jutro, prosząc jednak, abyś go porzuciła.
Miłość ogarnia człowieka w jego wewnętrznym ruchu, w jego dążeniu od dołu ku górze. Jest gotowa zrozumieć i przebaczyć upadek, bo wciąż ma na oku kierunek dążenia i jego cel – to piękno i dobroć osoby, które są kresem dojrzewania każdego człowieka i które, jak on, są jedyne, niepowtarzalne. Kres ten osiągamy, stając się zarazem sobą. Kocham cię, bo ty jesteś… ty. Im pełniej w tym, co mówisz i robisz, wyrazi się to, czym naprawdę jesteś, tym prościej będzie mi cię kochać. W przeciwnym wypadku moja miłość do ciebie będzie skazana na wieczną próbę i ból. Być może nawet przyjdzie jej obumrzeć z bólu.
Ale oto jeszcze jeden szczególny rys miłości. W scenie z jawnogrzesznicą nie ujawnia się on żadnym słowem. Najczęściej jednak nie słowo jest jego wyrazem, lecz czyn lub co najmniej gotowość do czynu. Jakiż bowiem jest ostateczny wydźwięk owej sceny? Po czyjej stronie staje Chrystus, czy jest za, czy przeciw prawu? Widać to wyraźnie: Chrystus staje w opozycji do prawa o kamienowaniu. W ten sposób sam naraża się na kamienowanie. To, że oskarżyciele odeszli, to inna sprawa. Jeszcze powrócą i wytoczą swój zarzut: „On sprzeciwia się prawom, które dali nam ojcowie”.
Najgłębszym wyrazem i dziełem miłości jest gotowość do ofiary. W miłości gotowość ta jest sposobem istnienia człowieka. Gdyby chcieć ująć to w słowa, trzeba by powiedzieć, że wyraża się ona jakimś szczególnym „jestem-dla-ciebie” skierowanym w stronę ukochanego. Na twojej drodze życia, w trudach stawania się sobą, w twoich klęskach i w twoich zwycięstwach, ja j e s t e m dla ciebie. „Jestem” znaczy coś więcej niż „pomagam ci”, „radzę ci”, „wspieram cię”. Ja jestem. Samo moje istnienie jest dla ciebie. Gdyby trzeba było oddać dla ciebie życie, jestem.
Wyobraźmy sobie teraz, że spotyka się dwoje ludzi i u obojga narasta powoli opisany tutaj w zarysie proces. Tak więc na moje: „jesteś inny, jedyny”, słyszę odpowiedź: „tyś także inny, jedyny”. Na moje: „twoja jedyność jest mi cenna”, słyszę podobnie: „cenne jest, że ty jesteś… ty”. Czuję, jak ktoś otwiera przede mną drogę. Ktoś zapewnia mnie, że swą obecnością otwarłem mu dzień jutrzejszy… Obustronne są także słowa: „jestem dla ciebie”. Gdy zostaną wypowiedziane lub gdy wyrazi je jakiś czyn, wtedy na dnie serc ludzkich wykwita to, co ludzkość od niepamiętnych czasów nazywa słowem „szczęście”. Szczęście nie bierze się z tego, że coś się znalazło i coś się ma. Szczęście bierze się stąd, że człowiek, straciwszy samego siebie, odnalazł siebie i teraz w i ę c e j j e s t.
Tak przedstawiają się w zarysie niektóre powiązania człowieka z człowiekiem, które nazywamy „miłością”. Gdy teraz o tym wszystkim piszę, być może w niejednym z Was budzi się pytanie: czy w świecie współczesnym można spotkać taką miłość? Czy ludzie dzisiejsi są do niej zdolni?
Bardzo trudno na to pytanie odpowiedzieć. Miłość dojrzała wymaga dojrzałości. Miłość dodaje sił, ale i wymaga siły. To nie jest zabawa dla ludzi, którzy nie potrafią wyrosnąć z psychicznego niemowlęctwa. Niemniej jednak wydaje mi się, że o miłość taką wcale dzisiaj nietrudno. Ludzie są z natury zdolni do miłości. O wiele większym problemem niż umiejętność dawania miłości jest dziś umiejętność jej przyjmowania. Pamiętajmy, że Ewangelia to nie tylko obraz miłości szukającej i przebaczającej, lecz także obraz historii nieumiejętnego przyjmowania miłości przez ludzi, ku którym miłość przychodziła. Ukrzyżowanie winno pozostać dla nas wielkim ostrzeżeniem. Ludzie z łatwością zabijają miłość, jaka do nich przychodzi. I to nie przez nienawiść, lecz przez głupotę, małostkowość, niecierpliwość, jakieś płytkie, codzienne zdrady. Wciąż czyha na dnie człowieka jakaś nieokreślona zawiść czy złość, rzucająca na dno pogardy tych, którzy odważyli się pokochać…
Zabijamy w drugim miłość, gdy wymagamy, aby nas kochał nie tym, czym drugi j e s t, ale czymś, co jemu samemu jest obce. Lub czymś, co jutro stanie mu się obce. Zamiast tego, żeby nasza odpowiedź na miłość przywracała mu siebie, powodujemy, że drugi, kochając nas, staje się sobie o b c y.
Nasza tragedia, nasza rozpacz i nasza wina w miłości leży w tym, że nie umiemy przychodzącej ku nam miłości odpowiedzieć tak, aby w naszej odpowiedzi obecna była rzecz podstawowa: odpowiedzialność.
Miłość to największa z przygód, do jakich zdolny jest człowiek. Ale Ewangelia mówi nam jeszcze coś więcej. Miłość to także coś, do czego jest zdolny sam Bóg. Święty Jan powiedział: „Bóg jest miłością”. Co to znaczy?
Spróbujcie ogarnąć spojrzeniem wszystkie miłości, jakie dają się poznać na tej ziemi: te powszechnie znane, największe i najbardziej heroiczne, i te nie mniej heroiczne, lecz nieznane, ukryte. Ogarnijcie spojrzeniem własną miłość w chwilach, w których była najwyższa, najprawdziwsza, najgłębsza. Wybierzcie z nich wszystkich to, co jest w nich najczystsze. Tak uzyskacie obraz czystej, heroicznej miłości ludzkiej. A teraz odnieście to do Boga. To wszystko będzie jakimś bardzo mizernym i niedoskonałym przybliżeniem tajemnicy Boga. Bóg jest jak światło. Ale jest inny niż światło. Bóg jest jak ojciec. Ale jest inny niż ojciec. Bóg jest jak miłość. Ale nieskończenie przerasta ludzką miłość. Bóg mówi do ciebie „ty”, mówi: „jedyny”, mówi: „stań się, czym jesteś”… I mówi: „jestem dla ciebie”. Ale słowa te są w przypadku Boga o wiele bardziej prawdziwe, niż kiedy je wypowiada człowiek.
Bóg jest miłością. Ale miłość to tajemnica. Bóg jest zatem tajemnicą, taką jak miłość. Wspaniałą, wielką, pełną piękna…
Miłość Boga jest nieskończona jak sam Bóg. Czy człowiek może zabić w Bogu tę miłość? Wiemy, że możemy zabić miłość w drugim człowieku. Ale czy w Bogu?
Chrystus mówił, że taka możliwość istnieje. Mogą być potępieni. Potępieni to ci, którym udało się zabić miłość w Bogu. Ale czy zabili ją bez reszty? Nawet o Judaszu tego nie wiemy. A może nie pytajmy o to. Po co nam to wiedzieć? Sprawy innych pozostawmy im samym. Czyż nie o wiele ważniejszą sprawą jest to, o czym mówi Modlitwa Pańska: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”? Nie rzucajmy kamieniami w ludzi, nawet tych, którzy grzeszą jawnie. Wtedy Bóg także nie rzuci kamieniem w nas. Co więcej: On nie pozwoli również, by kamienie rzucane przez innych wyrządziły nam prawdziwą szkodę.
Fragment książki Zrozumieć własną wiarę (Kraków 2006), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wina człowieka
Ks. Józef Tischner
„Ujrzała tedy niewiasta, że dobre było drzewo ku jedzeniu i piękne dla oczu, i na wejrzenie rozkoszne; i wzięła z owocu jego, i jadła, i dała mężowi swemu, który jadł. I otworzyły się oczy obojga (…) I skrył się Adam i żona jego od oblicza Pana Boga między drzewa rajskie. I zawołał Pan Bóg Adama: »Gdzie jesteś?« On odpowiedział: »Usłyszałem Twój głos w raju i zląkłem się« (…) I rzekł Bóg do niewiasty: Czemuś to uczyniła?«. Ona odpowiedziała: »Wąż mnie zwiódł i zjadłam«”.
Opowiadanie o upadku Adama i Ewy, zapisane w Księdze Rodzaju, jest świadectwem chwili, w której kiedyś w duszy człowieka po raz pierwszy odezwało się s u m i e n i e.
Najpierw pojawia się jakieś wykroczenie. Nie wiemy dokładnie, o jakie wykroczenie chodziło. Opowieść jest pełna nieodgadnionych symboli. Po wykroczeniu następuje ucieczka. Uciekającemu chodzi nie tylko o to, by oddalić się od miejsca zbrodni, lecz również o to, by oddalić się od samego siebie. Człowiek popada w stan wewnętrznego skłócenia. Jedni chcą zapomnieć, inni wmawiają sobie, że nic się nie stało, jeszcze inni, że nie było dla nich wyjścia. Stajemy się obcy samym sobie. Ale porzucenie siebie nie jest możliwe. Gdzieś na drodze ucieczki dopada człowieka głos, który pyta: g d z i e j e s t e ś?
To bardzo znamienne… Głos nie pyta: „co zrobiłeś?”. Nie pyta: „dlaczego uciekasz?”, albo: „dokąd uciekasz?”. Głos pyta: „gdzie jesteś?”.
Syn porzucił swoje domostwo. To stało się jego winą podstawową. Odtąd będzie ją nosił w sobie tak długo, aż wróci do opuszczonego domu. Ale gdzie ten dom jest? Jak odkryć bramę do niego wiodącą? Co zrobić, aby się otwarła?
Dopiero jako następne pytanie sumienia pojawia się: „coś zrobił?”. A potem: „dlaczego to zrobiłeś?”. W odpowiedzi na nie człowiek wydobywa na jaw to, co ma na swe usprawiedliwienie. Wsłuchajmy się w słowa Adama i Ewy: „Niewiasta, którą mi dałeś, ona mnie zwiodła…”. Albo: „Wąż mnie zwiódł i zjadłam…”. Usprawiedliwienia brzmią jak jakaś skarga. Jest w nich obecne coś, co wygląda na szukanie współwinnych. Nawet Boga wciąga się we współwinę: gdybyś nie stworzył węża, nie miałby mnie kto skusić… Gdybyś mi nie dawał tej niewiasty… Przecież to ta, którą Ty mi dałeś! Człowiek skarży się, że są poza nim we wszechświecie złe i tajemnicze siły, których nie pojmuje, a które mają udział w jego zbrodni. Zło, które się stało, nie zostało wymyślone przez człowieka. Człowiek może je popełnił, ale kto je w y m y ś l i ł? Czyż chytrość węża nie była na ziemi wcześniej niż człowiek? Dlaczego Bóg stworzył węża?
Przychodzi jednak koniec wyjaśnień. To cóż, że było drzewo i był wąż, cóż, że była niewiasta, której spodobał się owoc… Gdyby nie było mnie, źródło żywego zła nie wytrysnęłoby. Tak więc trzeba wskazać na siebie. To ja ponoszę winę za to, że zło j e s t. Jestem sprawcą. A potem w ciszy pełnej niepokoju trzeba oczekiwać na wyrok.
Wina człowieka jest w nim nieprzeniknioną do końca ciemnością. Czasami rodzi ją jakiś pozornie mały, banalny czyn: ot, jedno niepotrzebnie wypowiedziane słowo. Kiedy indziej nawet wielkie zbrodnie dokonują się bez poczucia winy. Wina rządzi się swoją logiką, bardzo łatwo rozrasta się do rozmiarów absolutu i równie łatwo maleje do wymiarów główki od szpilki. Czym jest wina? Pismo Święte mówi o tym językiem symbolicznym. Wina jest podobna do plamy: jak plama materialna plami człowieka od zewnątrz, tak plama winy plami go od wewnątrz. Kiedy indziej porównuje ją do ciężaru: gdy przychodzi wina, całe życie człowieka staje się ciężarem. Jednak symbolami, które pojawiają się najczęściej, są wygnanie i śmierć.
Wina to ucieczka człowieka z jego miejsca pobytu. Poza domostwem grozi człowiekowi głód i śmierć. Kierkegaard mówił, że wina jest jak „choroba na śmierć”. Pisał o niej: ,W rzeczywistości wcale tak nie jest, aby się umierało z tej choroby, aby ta choroba kończyła się śmiercią cielesną. Przeciwnie, męką rozpaczy jest, że nie można umrzeć. Podobne to jest do stanu konającego, który męczy się, ale umrzeć nie może. Być chorym na śmierć to znaczy nie być zdolnym do śmierci, ale nie chodzi tu o nadzieję życia – nie, beznadziejność polega na tym, że człowiek nie ma ostatniej nadziei, nadziei na śmierć” (Choroba na śmierć). Śmierć wprawdzie może uwolnić od życia, ale nie uwalnia od winy. Od winy uwalnia przebaczenie. Ale gdzie pośród milczenia tłumów i ciszy bezkresów wszechświata szukać śladu słów, które mówią o przebaczeniu?
Także Nowy Testament porusza problem winy człowieka. Podchodzi do tego problemu z różnych stron, kontynuując, a zarazem pogłębiając wizję poprzedników. Przypowieść o synu marnotrawnym podejmuje stary motyw ucieczki z domu i powrotu do domu. Opowieść o Sądzie Ostatecznym przypomina dawne myśli o sprawiedliwych wyrokach Boga. Zarazem jednak tamte myśli i tamte wizje ulegają pogłębieniu. Nowe perspektywy pojawiają się w obrazie winy i nowe blaski zaczynają oświetlać obraz Boga, który czuje się zaangażowany w sprawę winy człowieka. Aby je zobaczyć, wsłuchajmy się w brzmienie słów świętego Jana Ewangelisty, z jego Pierwszego Listu: „A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko”.
W opowiadaniu o grzechu pierworodnym Bóg rzucił pytanie: „gdzie jesteś?”. Tutaj, u świętego Jana, autorem pytania nie jest, o dziwo, Bóg, lecz s e r c e c z ł o w i e k a. To głos twojego serca pyta cię: „gdzie jesteś?”. To głos serca pyta: „dlaczego?”. Głos serca dyktuje winę… A gdzie jest Bóg? Co robi Bóg? Jan pisze: „Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko”. Dlatego w Nim „mamy ufność”.
Rysują się nowe perspektywy. Owszem, mamy prawo łagodzić za pomocą naszej logiki rysującą się przepaść między starym i nowym słowem… Możemy powiedzieć, że nowy obraz jest tylko dla tych, którzy zdecydowali się „mieć serce i patrzeć w serce”, a dla całej reszty ważny jest stary obraz. Możemy także powiedzieć, że któż, jeśli nie Bóg, jest sprawcą naszego serca? Któż więc, jeśli nie On, jest ostatecznym źródłem karcenia? To wszystko prawda, ale jednak nie może to zmienić faktu podstawowego, że „j e ś l i nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko”.
Nie trzeba niepotrzebnie łagodzić przepaści między dawnym a nowym słowem. Trzeba się temu przyjrzeć. Tam Bóg jest tym, który oskarża i obwieszcza winę. Tutaj syn marnotrawny sam poznaje swą winę i sam widzi, że jest jej sprawcą. Jakże inaczej brzmi jego skarga niż skarga Adama! Adam wskazuje na Ewę i jednocześnie przypomina Bogu, że od Niego ją otrzymał. Syn marnotrawny wini siebie i tylko siebie. Niemniej, mimo tych różnic, istnieje także wspólnota, która bierze się ze zrozumienia sumienia człowieka. Sumienie mówi, pytając. Pierwsze pytanie sumienia brzmi: „gdzie jesteś?”. Tak zapytano Adama. W ten sam sposób zapytał siebie syn marnotrawny.
Zastanówmy się jeszcze przez chwilę nad tym pytaniem, mając na uwadze sakrament pokuty. „Gdzie jesteś?” Jam jest Bóg twojej nadziei, który cię wywiódł z ziemi niewoli, a ty – co uczyniłeś z moją nadzieją? Dzień święty święcić… Imienia nadaremno nie wzywać… Czcić ojca, matkę… Nie cudzołożyć… Nie kraść… „Gdzie jesteś?” Będziesz miłował Boga z całego serca, a bliźniego jak siebie… Nie mów fałszywego świadectwa… Nie pożądaj żony bliźniego… Nie pożądaj żadnej rzeczy, która jest jego… Byłem głodny i nie daliście mi jeść… Byłem spragniony… Byłem nagi… „Gdzie jesteś?” Spróbuj ująć w słowa miejsce, na którym znalazłeś się w swej ucieczce. Nie jest to łatwe, bo wina najczęściej wymyka się słowom. W gruncie rzeczy każdy z nas ma tylko jedną jedyną winę, która w zależności od czasu i okoliczności różnie się przejawia. Nasze słowa opisują jej przejawy. Trzeba wysiłku, aby domyślić się tego, co leży poza słowami.
Oczywiście mamy także prawo do usprawiedliwień. Nasze uciekanie nie było bez powodu. Możemy skarżyć się na świat, jak Adam, który wytyka Bogu stworzenie Ewy. Będziemy to robić tak długo, aż w nagłym olśnieniu nie przyjdzie do nas mądrość syna marnotrawnego, który był dojrzalszy niż Adam. Wtedy, jak on, powiemy, że to nie ktoś inny, lecz my ponosimy winę.
Jakież to trudne: przyjąć winę na siebie. Zrobić to szczerze, a nie tylko pozornie. Powiedzieć: „ja jestem winny”. Coś bardzo twardego, coś, co jest w nas, co jest częścią nas, broni dostępu takim pytaniom. Jest w nas lęk przed tym, by nasza wina nie pochłonęła nas w całości, tak że cali stalibyśmy się winą, tylko winą. Wtedy choroba na śmierć stałaby się p o t ę p i e n i e m. Nie byłoby w nas podstaw dla miłosierdzia. Nie byłoby się nawet nad kim litować. To nie my bylibyśmy w piekle, to piekło byłoby w nas. Bylibyśmy twórcami piekła, jak Bóg jest twórcą nieba.
Dlatego tak łatwo obwiniać innych.
A jednak nie ma innej drogi do dojrzałości człowieka. Nie ten jest dojrzały, kto umie sprytnie dbać o swą niepokalaność, ale ten, kto umie przyjąć na siebie swą winę. Wiedział o tym Piotr i wiedział o tym Paweł. Nie jesteśmy lepsi niż oni.
Po rachunku sumienia przychodzi czas ż a l u. Żal jest bólem duszy. Kto żałuje, ten zarazem tęskni. Żal to przejaw ludzkiej tęsknoty za tym, co mogło się stać, ale niestety się nie stało. Mamy dwa rodzaje żalu: mniej doskonały i doskonały. Gdy syn marnotrawny chce wrócić do ojca z powodu utrapień, jakie stały się w jego mniemaniu karą za opuszczenie domu, jego żal jest mniej doskonały. Bierze się bowiem z lęku przed karą. Gdy wspomina ojca, którego pozostawił, i nad nim boleje, jego żal zmierza w stronę doskonałości. Płynie bowiem z miłości. Żal jest bólem duszy. Ale jest to ból podobny do ognia, w którym hartuje się stal. Człowiek uczy się w swym żalu cenić czas i widzieć pełnię szans, jakie niesie ku niemu teraźniejszość.
To wszystko – niezdarne słowo, które nie potrafi objąć całego mroku popełnionych win, pełne wahań uznanie tego, że to my zawiniliśmy, ból, który rośnie razem z miłością – to wszystko przynosimy w sakramencie pokuty i czynimy treścią naszego wyznania. Świadkiem tego wyznania jest człowiek – kapłan. Tak więc nasze słowo o winie staje się częścią naszego dialogu z drugim człowiekiem. Jakiekolwiek byłyby przywileje tego człowieka, jest on i pozostanie człowiekiem. To ma swoje konsekwencje.
Ze względu na człowieka wina potrzebuje nazwy. Nazwa nigdy nie będzie adekwatna do winy. Ale nazwa jest mimo to nieodzowna, bo dzięki niej wina traci coś ze swej absolutności, staje się banalna, zwykła, szara. Nic, co absolutne, nie daje się przyoblec w słowa. A to, co mimo wszystko daje się określić słowem, nie jest absolutne. Wyznanie win to zwycięstwo zdrowego rozsądku nad wyobraźnią pełną niepokoju, mroku i nieokreślonej beznadziei.
Wyznanie win w obecności człowieka jako świadka jest ponadto częścią dziejącej się właśnie sprawiedliwości. Nikt nie jest samotną wyspą. Moja ucieczka z domostwa była zarazem ucieczką od innych. Gdybyż tylko ucieczką! Czyż najczęściej nie była wprost wyrządzaną im krzywdą? I oto teraz pojawia się przede mną postać spowiednika jako przedstawiciela tych, których skrzywdziłem.
Spowiednik jest jedynie świadkiem mojego wyznania. Bo „spowiadam się Bogu Ojcu Wszechmogącemu”… Jest to jednak świadek szczególny. Powiedziano o nim: „komu grzechy odpuści, są mu odpuszczone”. Dlatego ciężar gatunkowy dialogu z nim jest wyjątkowy Zdarzyć się jednak może, że spowiednik… nie zrozumie. Co więcej, że jego serce oskarży nas mocniej niż nasze serce. Wyjdziemy z kościoła z poczuciem krzywdy. Cóż o tym powiedzieć? Ludzkie serca są na ludzką miarę. Jeśli więc oskarża cię ludzkie serce, wiedz, że Bóg jest większy niż serce człowieka i wie wszystko.
Najbardziej doniosłym wydarzeniem sakramentu pokuty jest o d p u s z c z e n i e w i n. Wszystkie winy zostają odpuszczone, również te zapoznane, ukryte, niemożliwe do nazwania. Powtarza się ewangeliczna scena z jawnogrzesznicą. Każdy z nas słyszy to, co ona usłyszała: „Idź i nie grzesz więcej”. Tak rodzi się w nas nadzieja.
Zawiłe są drogi ucieczki człowieka od siebie. Ucieczka zaczyna się od wykroczenia, które odsłania w nas naszą utajoną „chorobę na śmierć”. Potem jest chwila usprawiedliwień, tłumaczeń, aż przyjdzie taki moment, że wina zamieni się w słowo, a słowo stanie się częścią dialogu człowieka z człowiekiem i Bogiem zarazem. Wyznanie win ku Bogu kierowane nie jest już wtedy skargą, ale prośbą, aby wolno nam było powtórzyć życie. Sakrament pokuty to chwila zaczynania wszystkiego od nowa. Pozostaje po niej pewne wspomnienie, które trzeba w sobie pielęgnować, bo ono jest jak łaska. Wspomnieniem tym jest wiara, że prostsza od winy człowieka jest prostotą, przebaczenia.
Powiedziano o Chrystusie, że „mocen jest odpuszczać grzechy”. To bardzo znamienne słowa: „mocen jest”. Wskazują one na jakąś niezwykłą siłę, potęgę, tajemniczą i piękną. I oto rzecz paradoksalna: szczególny charakter tej mocy odsłaniają nam mroki naszej przewiny. Ten tylko, kto dotknął ciemności swej winy, może zarazem dotknąć tego, czym jest moc, z której bierze się przebaczenie.
Nie jest to taka sama moc, jak ta, której istnienia domyślamy się poza stworzeniem świata. Bo przebaczenie wcale nie wskrzesza tych, których zabiła nasza wina. Nie jest to również taka sama moc, jakiej domyślamy się poza uzdrowieniami chorych, bo przecież przebaczenie nie uzdrawia niczyjej choroby; A jednak przebaczenie świadczy o mocy. Nie każdy ma moc, by przebaczyć. Może nawet łatwiej jest stworzyć świat, niż wybaczyć winę stworzonemu światu.
Jakąż mocą jest zatem moc przebaczania?
Jest to moc osobowa. Ten, kto przebacza, jest osobą. Co więcej, jest osobą pełną heroizmu. Być osobą heroiczną to znaczy przebaczać mimo największych przeszkód. Przebaczać wszystko, nawet zbrodnię bogobójstwa.
Poprzez przebaczenie dotykamy tajemnicy heroizmu żywego Boga, który jest osobą. Nic tak nie odsłania heroizmu osoby jak zdolność przebaczenia. Stąd powiedziano o Synu Człowieczym: „mocen jest”. Bóg był „mocen” stworzyć z nicości świat. Bóg ograniczył swoją wszechmoc wolnością powołanego do istnienia człowieka. Ale człowiek wystawił moc Boga na próbę, a w sercu człowieka zamieszkała „choroba na śmierć”. I wtedy Bóg pokazał, że jest większy niż serce człowieka. Umarł na krzyżu. W tym momencie ukazała się ludziom heroiczna twarz Boga. Świętość zaczęła znaczyć tyle co heroizm serca.
Zawsze jest tak, że prawda, nawet gorzka, wyzwala. Człowiek nie powinien uciekać od swej winy, bo nie w ucieczce jest jej rozwiązanie, ale w wyznaniu prawdy. Wina to piekło człowieka. Niemniej drzwi piekła nie otwierają się przed tymi, którzy mają odwagę zachować swoją nadzieję. W heroicznej twarzy Boga każdy może znaleźć sens swej winy i uzyskać łaskę przebaczenia. Wtedy być może zrozumie, co znaczą te zwykłe słowa: „mocen jest odpuszczać grzechy”. Zrozumie i sam stanie się zdolny do przebaczeń.
Fragment książki Zrozumieć własną wiarę (Kraków 2006), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Chrystus objawia, kim jest człowiek
François Varillon SJ
Chrystus objawia, kim jest człowiek, gdyż – wedle wiary chrześcijańskiej – nie jest On tylko jednym z ludzi, lecz Człowiekiem.
Chrystus to najwyższy i jedyny przykład absolutnego spełnienia ludzkiej rzeczywistości. Człowiek, przy którym inni są szkicami, zarysami, ludźmi na drodze do uczłowieczenia. Ale Chrystus jest również Tym, przez kogo – i przez Niego jedynie – my, ludzie niedokończeni, stajemy sią w pełni ludźmi. Otóż ten człowiek jest Bogiem. Jeśli dopełnia nas, czyniąc z nas to, czym jest Sam, owo uczłowieczenie jest zarazem ubóstwieniem, a ubóstwienie uczłowieczeniem.
Od pierwszych wieków chrześcijaństwa niektórzy utrzymywali, że Chrystus nie był prawdziwym człowiekiem. Ta herezja (doketyzm) po dziś dzień niewygasła całkowicie. Prawda człowieczeństwa Chrystusowego często jeszcze bywa odrzucana, jeśli nie formalnie, to w dziedzinie wyobrażeń oraz praktyki. Mówi sią inaczej, ale w wyobraźni – sprzecznej ze słowami – występuje Chrystus jako Bóg działający w ludzkiej postaci. Gdy tymczasem Bóg działający w ludzkiej postaci to coś bardzo odległego od Boga, który stał się człowiekiem.
Jeśli Chrystus jest Bogiem działającym w postaci ludzkiej, Jego człowieczeństwo to tylko przebranie, którym się posłużył, by „ukazać się” między nami na krótki przeciąg czasu. W gruncie rzeczy to łaskawe odwiedziny niebios złożone ziemi, które można by porównać (z poprawką na większą doniosłość, niewątpliwą czystość, wyższy cel) – z pobytami ziemskimi bóstw olimpijskich czy bóstw Walhalli. „Niebo nawiedziło ziemią”, głosi stara kantyczka, w której pewne naiwne intepretacje płyną z owej herezji, nadal obecnej w wyobraźni ludowej.
Ale jeżeli Chrystus to Bóg-który-stał-się-człowiekiem, sama Jego istota – a nie tylko Jego słowa – objawia człowiekowi, kim jest on sam. W Chrystusie człowiek odkrywa, czym może i powinien się stać, żeby być człowiekiem. Tajemnica człowieka, każdego człowieka, to jego zasadnicza zdolność stania sią przez Chrystusa tym, czym jest Chrystus. On jest Człowiekiem-Bogiem. My – ludźmi, którzy mogą doznać przebóstwienia, przebóstwionymi przez Chrystusa. Dla wierzącego w Chrystusa istotą natury ludzkiej jest to, że może być ona przyjęta przez Boga. Esencję człowieczeństwa stanowi możliwość przyjęcia go przez Boga. Sens ludzkiej rzeczywistości (i jako jej znaczenie i jako kierunek) to zmierzać do tego, by się stać, czym jest ona w Chrystusie: rzeczywistością przebóstwioną.
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Bóg stał się człowiekiem, ażeby człowiek stał się Bogiem
François Varillon SJ
Wcielenie Boga i ubóstwienie człowieka to jedna i nierozerwalna tajemnica.
Bóg stał się człowiekiem, Jezus urodzony w Betlejem Judzkim i ukrzyżowany pod Poncjuszem Piłatem, to Bóg, który stał się człowiekiem – oto stwierdzenia, które wraz z ich należytym i krytycznym uzasadnieniem stanowią dla świadomego chrześcijanina serce jego wiary. Zapewne jednak niewielu naliczylibyśmy takich, którzy z równą mocą wierzą, że jeśli Bóg stał sią człowiekiem to po to, aby człowiek stał sią Bogiem. Tymczasem i to twierdzenie: Deus homo factus est ut homo Deus fieret, należy do tradycyjnej nauki Kościoła (1).
Słowo „ubóstwienie” pojawia sią w katechezie nowożytnej rzadziej niż „usynowienie” (łączące się z tajemnicą Trójcy). To pierwsze było bliższe mistykom, ale można sią było obawiać, że „ubóstwienie” sprzyja interpretacji panteistycznej. W istocie wyobraźnia musi sią strzec, aby nie zatrzeć radykalnej różnicy między Stwórcą a stworzeniem – różnicy, którą współudział w życiu boskim, przeciwnie, mocno afirmuje. „Usynowienie” zdawało sią lepiej zabezpieczać tajemnicą rozróżnienia w zjednoczeniu.
Ale słowo to dzisiaj dla wielu wierzących ma sens śmiesznie słaby. Być synem czy dzieckiem Bożym znaczy dla nich prawie tylko tyle, co być stworzeniem. Jedynie dołącza sią tu pewna nuta uczuciowa. Coś w tym rodzaju: Bóg kocha ludzi bardziej niż kamienie i zwierzęta; albo: objawia im szczególną łaskawość. Poza tym psychologia uczy nieufności w stosunku do „obrazu ojca”. W każdym razie synostwo rzadko jest rozumiane jako synonim ubóstwienia.
Wyrażenie „łaska uświęcająca” także zblakło aż do utraty sensu. Święty w Piśmie to Bóg. W słownictwie chrześcijańskim uświęcić to ubóstwić. Niewielu wie o tym. Łaskę uświęcającą najczęściej się tłumaczy jako „łaskę udoskonalającą moralnie”, a nie „łaskę, która ubóstwia”.
Istota rzeczy nieuchronnie ulega cukierkowemu złagodzeniu, gdy się ją ukazuje w taki sposób, jakby była ideologią. Ideologia, to jej rys wyróżniający, nie obejmuje wszystkiego: znaczy ona coś, ale nigdy wszystko. Tajemnica Wcielenia degeneruje się w mało wiarygodną ideologię z chwilą, kiedy chrześcijanin przestaje w niej widzieć spełnienie, a tym samym zasadę, początek i ośrodek wszystkiego. Spełnienie, które rozświetla punkt wyjścia wszelkiej wiedzy o człowieku i o Bogu, centrum całej rzeczywistości i całej historii. Alfa i Omega, jak mówi Biblia (Ap 22, 13).
Bo w istocie to Chrystus, prawdziwy człowiek i prawdziwy Bóg, objawia nam, kim jest człowiek i kim jest Bóg.
(1) Por. Dictionnaire de spiritualité, art. Divinisation
(2) „Radykalna zależność od Boga rośnie wprost, nie odwrotnie proporcjonalnie do prawdziwej autonomii wobec Boga” (K. Rahner, Ecrits théologiques, Desclée de Brouwer, t. I, s. 133, t. III, s. 97.
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Miłość własna – konflikt interesów?
Martin H. Padovani
Konflikt pomiędzy miłością własną a samolubstwem jest tak częsty i niezmienny, że nawet nie zdajemy sobie w pełni sprawy z tego, jakie wytwarza w nas napięcie. Istnieje on wśród wykształconych i niewykształconych, wśród duchownych i świeckich. Nawet duchowni, których uważamy za biegłych w tych sprawach, odczuwają zakłopotanie w tej materii. Istnieje wiele niejasności na ten temat, prowadzących do wielkiego niepokoju i problemów w ludzkim życiu oraz w związkach międzyludzkich.
Kiedy Chrystus i psychologowie mówią nam, by kochać siebie samego, wnioskujemy, że jest to istota emocjonalnego i duchowego rozwoju. Tak jest w istocie, lecz jakże trudno jest wprowadzić to w życie. Chrystus nie udzielił nam dokładnych wskazówek co do tego, a psychologowie nie zawsze jasno stawiają tę sprawę i nie zawsze się zgadzają. W rzeczywistości, niektóre książki z dziedziny psychologii budzą w nas nieufność; popierają one filozofię egoizmu: najpierw ja, a potem inni. Dlatego też większość z nas działa ostrożnie. Często kwestionujemy nasze motywy postępowania w konkretnej sytuacji, zadając sobie pytanie: „Czyż nie jest to egoizm z mojej strony?” Po czym, by rozegrać sprawę bezpiecznie, postępujemy zupełnie odwrotnie lub w ogóle nie robimy nic, z czego ani jedno, ani drugie nie jest dobre.
Klasycznym przykładem jest poświęcająca się matka i żona, która nieustannie zaspokaja potrzeby dzieci i męża, niewiele troszcząc się o siebie. W taki sposób jej matka i babka okazywały swoją miłość. Taka jest właśnie rola dobrej matki i żony – wnioskuje ona na tej podstawie. Znaleźć czas dla siebie lub zrobić coś dla siebie byłoby egoizmem, wyzwalającym poczucie winy. Smutnym rezultatem tego jest rozwijający się egoizm dzieci i egocentryzm męża, z jednoczesną stopniową utratą jej własnego człowieczeństwa.
Wysiłek utrzymania się w roli osoby poświęcającej się dla innych sprawia, że ludzie tacy stają się egocentrykami. Ich potrzeba bycia kochanym jest w sposób neurotyczny złączona z chęcią dogadzania wszystkim po to, by czuć się przez nich kochanym. Ponieważ tacy ludzie nie kochają samych siebie, są całkowicie uzależnieni od miłości innych. Ich poczucie własnej wartości i tożsamość są uwarunkowane tym, co inni o nich myślą i mówią.
Istnieje delikatna granica pomiędzy miłością własną a egocentryzmem i tu tkwi, prawdopodobnie, konflikt interesów. Jakże to możliwe kochać siebie i nie być egoistą? Balansowanie na tej granicy i utrzymywanie równowagi jest zadaniem na całe życie. Wymaga ono szczerości, autoanalizy i badania naszych motywów. Jesteśmy szczęściarzami, jeśli mamy dobrego przyjaciela, który może pomóc nam w wyjaśnieniu motywacji lub w skonfrontowaniu naszego działania. Możemy też skorzystać z poradnictwa lub zdobyć się na szczerość wobec siebie. To element naszego rozwoju, a jednocześnie kładzenie podwalin zdolności kochania drugiego człowieka.
Wspólnym mianownikiem trudności małżeństw jest brak zdrowej miłości własnej. Tworzenie związku pełnego miłości wymaga wysiłku. Tym bardziej że istnieje pewne napięcie, które w sposób naturalny wynika z różnic pomiędzy kobietą i mężczyzną. Jeśli jednego z partnerów nie cechuje zdrowa miłość własna, która obejmuje poczucie własnej godności, zaufanie i wiarę w siebie, scenariusz będzie następujący: albo oboje partnerzy będą w stanie wojny, broniąc swojej odrębności, gdyż każdą różnicę zdań lub nieporozumienie traktuje się jako zagrożenie lub osobistą zniewagę sygnalizującą brak miłości, albo jeden z partnerów, zawładnięty przez drugiego, będzie stopniowo tracił swoją tożsamość poprzez powściągliwość i poddanie się. Równie dobrze może zaistnieć kombinacja obu przypadków.
Dla takich ludzi wspólne wzrastanie na dłuższą metę staje się niemożliwe, wzrastanie osobno staje się rzeczywistością. Zarówno w pierwszym jak i w drugim przypadku, czy to przez potrzebę ciągłej aprobaty, czy też przez potrzebę ciągłego panowania nad partnerem, miłość własna okazuje się słaba. Nic dziwnego, że wiele małżeństw kończy się rozwodem. Wielu takich ludzi, przeżywając ból rozwodu, odkrywa w końcu, czym jest prawdziwa miłość własna. Niemała to cena, jeśli jedynie śmiercią małżeństwa można było zapłacić za doświadczenie siły płynącej ze zdrowej miłości do siebie, za rozpoznanie daru, jakim jesteśmy.
Małżeństwo to nie tyle doświadczenie bycia kochanym, ile doświadczenie kochania. Być zdolnym do miłości oznacza kochać siebie, umieć radzić sobie z nieporozumieniami wynikającymi z różnic, ze sprzeczkami, niesnaskami i trudnościami, które są udziałem każdego związku. Dreszcz niepokoju chwyta mnie, kiedy słyszę coś takiego: „Czuję się kimś, ponieważ ona mnie kocha”. Innymi słowy: „Bez jej miłości jestem bezwartościowy”.
Zdrowa miłość własna przetrwa ból i zranienia, nieuniknione w każdym związku. Być może jestem skrzywdzony, ale nie jestem zniszczony. Jezus powiedział: „Jeśli cię ktoś uderzy w [jeden] policzek, nadstaw mu i drugi”. Jeśli kochasz siebie, zniesiesz rany. Wielu ludzi interpretuje tę wypowiedź Jezusa jako przyzwolenie innym na deptanie po sobie. Możesz cierpieć ból, tolerować niewygodę czy też znosić dziwactwa innych, ale nie pozwalaj ludziom, by wykorzystywali cię lub wyniszczali. Miłość własna wymaga samoobrony.
Często pytałem kobiety: „Dlaczego pozwalałaś na psychiczne (lub fizyczne) znęcanie się nad tobą twojego męża?” Odpowiedź często brzmiała: „Myślałam, że się zmieni”. Ale on stawał się tylko gorszy, ponieważ ona „podsycała” i wzmacniała ten problem. A prawdziwą przyczyną był brak u tej kobiety miłości własnej, brak poczucia godności własnej, dlatego nie mogła stanąć we własnej obronie i zdusić w zarodku chore zachowanie męża. Niekiedy kobieta uważa nawet, że zasłużyła sobie na takie traktowanie. Dlatego jeżeli małżeństwo przegrywa, dwoje ludzi przegrywa.
To bardzo proste! Muszę kochać siebie samego, zanim będę mógł kochać kogoś drugiego. Nasz podstawowy związek stanowimy sami ze sobą i jeśli nie jest on zdrowy, nie będzie zdrowy z nikim innym.
Motyw przewodni chrześcijaństwa zwięźle ukazują słowa: „Kochaj Boga, a bliźniego swego jak siebie samego”. Jakim wspaniałym psychologiem był Chrystus! Te trzy miłości są nierozerwalnie związane ze sobą. Jedna nie może istnieć bez pozostałych, inaczej miłość jest podejrzana. Czasami słyszymy, jak ludzie opowiadają o tym, jak bardzo kochają Pana Boga, ale ich postępowanie przeczy temu: nie dbają o swoje zdrowie psychofizyczne.
Człowiek zawsze szuka kryteriów, na podstawie których mógłby odróżniać miłość własną od egoizmu. Opisanie takich kryteriów może być bardzo trudne. Oto ogólna ich charakterystyka, która pomoże nam owe różnice rozpoznać.
Po pierwsze, autentyczna miłość własna sprawia, iż czynimy to, co jest najlepsze dla naszej egzystencji. Najlepsze niekoniecznie znaczy najłatwiejsze: nie to, co przynosi mi dobre samopoczucie, co jest przyjemnością, czy też to, co robią wszyscy inni; często jest to dokonywanie tego, co trudne, co wymaga czasu, energii i pieniędzy. „Kto chce znaleźć swe życie, straci je”. Często wymaga to samodyscypliny i poświęcenia, umiejętności zniesienia zawodu dzisiaj ̶ żeby wygrać jutro. Często oznacza to stawanie twarzą w twarz z rozbiciem i cierpieniem po to, by zdobyć większe uznanie dla siebie: nie od innych, ale od samego siebie. Miłość własna nie jest introwersją. To byłby egocentryzm. Miłość własna jest powrotem do świata zewnętrznego, wyjściem ku drugiemu. Jednak, zanim zacznę obdarowywać innych, muszę najpierw obdarzyć siebie. Muszę być zdolny do rozpoznawania swoich potrzeb, by trafnie rozpoznać potrzeby innych. Autentyczna miłość własna dostarcza nam siły i odwagi do wychodzenia naprzeciw innym. Jezus powiedział: „Jeżeli ziarno wpadłszy w ziemię obumrze, przynosi plon obfity”. Zanim zakiełkuje, musi ulec przeobrażeniu.
Do Jeziora Galilejskiego wpływają świeże wody z rzeki Jordan, dzięki czemu jest ono jeziorem pulsującym życiem, rozwijają się w nim bujnie rośliny, rozmnażają ryby. Następnie wypływa swym południowym ujściem z powrotem do Jordanu, który dalej toczy świeże wody, aż w końcu uchodzi do Morza Martwego. Jezioro Galilejskie tętni życiem nie tylko dlatego, że otrzymuje (zwraca się ku sobie), ale dlatego, że rozlewa się znów do Jordanu, daje mu z siebie, a ten płynie do Morza Martwego. Morze Martwe jedynie gromadzi owe wody. Bierze, ale niczego nie daje. Nie ma w nim życia, nie ma roślinności. To wydaje mi się kluczem do zrozumienia różnicy pomiędzy zdrową miłością własną a egoizmem. Miłość własna zwraca się ku swemu wnętrzu tylko po to, by powrócić na zewnątrz ku innym. Egoizm zwraca się ku swemu wnętrzu, tam pozostaje ̶ i umiera. Brak mu spojrzenia na zewnątrz, charakterystyczne jest dla niego jedynie wewnętrzne zaślepienie.
Podobnie jest z nami. Jeśli pokochamy siebie, będziemy się troszczyć o siebie, o własny rozwój, o kontakt z innymi. Jezus oddalał się samotnie w góry. Wiedział, kiedy jest Mu potrzebny odpoczynek, zmiana tempa życia. Wsłuchiwał się w swój organizm. Znał potrzebę samotności, jak również powracał do innych.
Ludzie, którzy zawodowo poświęcają się dla innych, cierpią czasami z powodu „wypalenia się”. Dają innym, ale nie dają niczego samym sobie, usychają. Znać swoje ograniczenia i respektować je ̶ oto na czym polega zdrowy rozsądek. Odpoczynek ̶ odpowiednia ilość snu, właściwy posiłek, zrobienie przerwy, wyjazd gdzieś, to wszystko oznacza, że kocham siebie i że będę w stanie znów być dla innych, gdy się wzmocnię i zregeneruję.
„Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” to inaczej: „odpocznij, bądź dobry dla siebie, abyś mógł dalej żyć, obdarowywać i pracować”. Pracoholicy nie potrafią zadbać o siebie, są jak nałogowcy podążający drogą samozniszczenia. Gdy rodzice znajdują czas dla siebie, na własne sprawy, uczą dzieci, jak żyć i jak kochać. W dobrej miłości własnej jest miejsce na spojrzenie na siebie, na refleksję nad własnym życiem, zachowaniem i jego motywami, na rozwijanie intuicji i samorozumienie. Oto sposób, w jaki działa Duch Święty, czy to przez modlitwę czy przez dialog z drugim człowiekiem. Tak oto poznajemy, że jesteśmy darem, zaczynamy go doceniać i rozwijać. To zrozumienie samego siebie wiedzie do pokory; znać swoje możliwości to również znać swoje ograniczenia. Gdy poznajemy siebie i własną skończoność, inaczej patrzymy na otaczający nas świat, na rzeczywistość życia i lepiej sobie z nią radzimy. Dzięki samowiedzy możemy być bardziej aktywni i wnosić coś nowego dla innych.
Introspekcja ta nie powinna być mylona z pewnego rodzaju introwersją, zamykaniem się w sobie, egocentryzmem, który zapatrzony jest tylko w siebie. Taka introwersją pozbawiona jest pola widzenia, zmierza donikąd i nic nie daje. Jest narcystyczna ̶ skupiona wyłącznie na sobie, nie jest skierowana ku innym. Charakteryzuje się nie pokojem, lecz strachem i drażliwością. „Nie troszczcie się zbytnio” ̶ mówi Jezus. „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi”. W ludziach niespokojnych panuje nieustanny zamęt i wydaje im się, że nie potrafią wydostać się ze świata zmartwień. A zdrowa miłość własna wyzyskuje introspekcję i potrafi zwracać wzrok ku innym. Jej spojrzenie jest szersze, podczas gdy introwersją służy samej sobie i interesuje się tylko sobą.
Inną cechą charakterystyczną zdrowej miłości własnej jest rozsądek. Nie działa ona na zasadzie uczuć, impulsów lub popędów, z których żadne nie potrafi sobą rozsądnie pokierować. Osoba, która naprawdę kocha siebie, jest uczuciowa, wrażliwa, ma kontakt ze swoim światem wewnętrznym, ale ten świat nad nią nie panuje. Mądra miłość własna nie ulega wpływom fałszywego poczucia winy, nie posługuje się wymówkami. Człowiek prawdziwie kochający siebie wykorzystuje swoją inteligencję, poszukuje najlepszej informacji czy wiedzy, która korzystnie wpłynie na jego decyzje i życie.
Dalszą trwałą cechą takiej miłości jest jej wpływ na poczucie głębokiego pokoju i satysfakcji. Człowiek prawdziwie kochający siebie działa ze świadomością, że uczynił i rozważył wszystko, by postąpić dobrze, że podjął najlepszą decyzję nawet w złej sytuacji i jest gotów samotnie stawić czoła trudnościom. Umie przyjąć krytykę, działa z przekonaniem, pewnie i z wiarą w siebie.
Ten opis jest zarazem opisem człowieka o wysokim poziomie moralnym, któremu w życiu i w działaniu towarzyszy poczucie głębokiego pokoju i zadowolenia. Dlatego charakterystyka osoby kochającej siebie jest zgodna z charakterystyką osoby o wysokim poziomie moralnym. Im niższy poziom moralny, tym mniejsza prawdziwa miłość do siebie samego. Im niższy poziom moralny, tym niższy stopień szacunku dla samego siebie, tym więcej autodestrukcji w zachowaniu.
Pokój i zadowolenie z siebie są odzwierciedleniem wartości człowieka i jego priorytetów. Wartość jednostki tkwi w jej wnętrzu. Jeśli kocham siebie, moja wartość jest we mnie, nie w czymś lub w kimś poza mną. Moje sukcesy i piękne przedmioty, które posiadam, mogą polepszyć moje dobre samopoczucie i mogą dodać mi pewności, ale moja wartość zależy od mojej miłości własnej. W istocie najwyższy akt wiary polega na wierze, że Bóg kocha mnie bezwarunkowo takim, jakim jestem, i że ja również mogę kochać siebie bezwarunkowo takim, jakim jestem.
Samo naszkicowanie kwestii miłości własnej wymagałoby znacznie dłuższego eseju. Lecz moim zamiarem jest uwrażliwienie naszej świadomości na to, jakie problemy mogą powstać, kiedy pomylimy miłość własną z egoizmem. Rozwijanie zdrowej równowagi pomiędzy nimi jest zadaniem całego życia. Czasami odniesiemy sukces, czasami się nam nie uda, ale usuwanie konfliktu pomiędzy miłością własną a egoizmem służy naszemu dobru. Kochamy siebie, by kochać Boga i innych ludzi. Zdrowa miłość własna jest pożyteczna i właściwa, nie ma nic wspólnego z egoizmem lub egocentryzmem. Jeśli je rozróżnimy, wyeliminujemy wątpliwości, które nas chwilami opadają, i będziemy mogli szczerze kochać Boga, siebie i bliźniego.
Fragment książki Uleczyć zranione uczucia. Jak przezwyciężać trudności życiowe (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Samoprzebaczenie – czy nie lekceważymy go?
Martin H. Padovani
„Chrześcijański” znaczy to samo co „przebaczający”. Chrystus nie tylko głosi przebaczenie udzielane nam przez Boga i prosi, abyśmy wybaczali sobie nawzajem, ale również daje nam do zrozumienia, byśmy przebaczali sobie samym. Ten ostatni aspekt przesłania Chrystusa nie jest dostatecznie uwydatniany ani dyskutowany. A przecież, będąc chrześcijanami, musimy umieć przebaczać sobie samym. Nie czyniąc tego, nie doświadczamy pełni odkupienia i pojednania ze sobą, nie osiągamy dojrzałości jako chrześcijanie.
To ostre stwierdzenie, może nawet trochę szokujące, ale powinno być potraktowane na serio. Ludzie są ciągle oszołomieni, gdy pytam ich (już po tym, jak wyznali, że zbłądzili lub zgrzeszyli): „Wierzysz, że Bóg ci przebaczył, ale czy ty przebaczyłeś sobie?” Wielu chrześcijan nie bierze tego nawet pod uwagę.
Po latach przekonałem się, że wielu ludzi przyjmuje Boże przebaczenie bardzo powierzchownie. Dlaczego? Ponieważ głębszym aspektem przebaczenia, którego niektórzy z nas nigdy nie doświadczyli, jest przebaczenie sobie samemu. Wierzymy, że Bóg nam przebaczył; teraz On zaprasza nas, byśmy przebaczyli sobie samym. Jakże często nasza odpowiedź brzmi: „Nie mógłbym tego zrobić!” Na pewno dla wielu ludzi przebaczenie sobie samemu jest czymś trudnym, ale i potrzebnym. Jeżeli nie potraktujemy Boga na serio i nie urzeczywistnimy Jego przebaczenia, poprzez szczere przebaczenie sobie, nigdy naprawdę nie doświadczymy Bożego przebaczenia, pełni odkupienia i pojednania ze sobą. W naszym życiu występuje sprzeczność; przyjmujemy Boże przebaczenie, ale nie przebaczamy sobie sami.
To, co powiedzieliśmy, odnosi się nie tylko do osób leczonych w zakładach psychiatrycznych, do kryminalistów lub emocjonalnie zaburzonych, nie tylko do tych, którzy popełnili ciężkie grzechy, ale do przeciętnych ludzi. Przez całe lata, ilekroć pytałem o przebaczenie sobie samemu, spotykałem się z czystą, niechęcią do tego tematu. Było to zjawisko wspólne dla młodych i starszych, mężczyzn i kobiet, osób świeckich, księży, zakonników i zakonnic.
Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że niejeden odczuwa potrzebę wymierzania sobie kary za grzechy. Czyż odmówienie sobie przebaczenia nie jest tutaj najlepszą drogą? „Nie zasługujemy” na nie, a więc kwestionujemy nasze poczucie własnej godności, co powoduje, że czujemy się bezwartościowi. Jest to rodzaj masochistycznej udręki, a przecież Boże przebaczenie mówi nam o naszej wartości. Przebaczenie sobie samemu – myślimy błędnie – oznacza pobłażliwe traktowanie tego, co zrobiliśmy, wobec tego, irracjonalnie, potępiamy siebie. Zamiast zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, ze wszystkimi naszymi ograniczeniami – jak czyni to Bóg – pozwalamy, by nasza pycha prowadziła nas do rozważań nad tym, jakimi moglibyśmy, lub powinniśmy, być.
Często odmawiamy sobie przebaczenia, ponieważ jesteśmy z siebie niezadowoleni. Litując się nad sobą, potępiając siebie lub wymierzając sobie karę, wybieramy zachowanie egocentryczne, przez co blokujemy ostateczne przyjęcie uzdrawiającego przebaczenia i miłości Boga. Proces głębszego odkupienia zostaje zahamowany.
Owo niezadowolenie z siebie jest tak przygniatające, że wciąga nas w wir ciągłych niepowodzeń. „Po co to wszystko?” – lamentujemy. Poddajemy się. Nie chcemy wzrastać, nie chcemy wziąć krzyża naszej ludzkiej słabości i podążać za Chrystusem.
Jednakże przebaczając samym sobie, odnosimy pożytek. Przenikamy w ten sposób granice naszego ludzkiego bytowania i zyskujemy bezcenne spojrzenie w swoje wnętrze. Wzrastamy poprzez ból upadków, oddając ponadto cześć i chwałę nieprzerwanej i wielkiej miłości Boga.
Jeśli uparcie odmawiamy przebaczenia sobie samemu, potęgujemy stan chronicznego poczucia winy, niezależnie od tego, czy ten fakt dostrzegamy czy nie. Stajemy się odrętwiali duchowo i emocjonalnie, popadamy nawet w depresję. Pogrążamy się w trzęsawisku dezorganizującej rozpaczy. Czyż nie jest to bezsensowne, nielogiczne i neurotyczne? A jednak wielu skądinąd inteligentnych ludzi obstaje przy takim właśnie modelu. W takim przypadku nasza wiara religijna nie działa na naszą korzyść, ale przeciwko nam – i to jest tragiczne. Przyczynia się to również do mniejszej wiarygodności naszej religii w otaczającym nas świecie. Przebaczenie sobie samemu jest trudne, musimy nad tym pracować, ale możemy tego dokonać. Jest ono nie tylko wezwaniem do chrześcijańskiej pokuty i pojednania, ale również kluczem do psychicznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia i uzdrawiania.
Nie powinniśmy zbyt pochopnie stwierdzać, że należymy do tych, którzy nie potrafią przebaczyć sobie. Musimy być czujni wobec subtelnych form, jakie owa nieudolność może przybierać. Nasze odczucia mogą nie pozwalać na to, by opuściło nas nieuzasadnione poczucie winy, ale nasz intelekt powinien skupić się na bezwarunkowej miłości Boga do nas, aby doszło do aktu samoprzebaczenia. Kiedy przebaczamy sobie, pozwalamy Bożemu przebaczeniu, z całym jego bogactwem, wejść w nasze życie. Zaczynamy doświadczać zmartwychwstania już teraz.
Wzbranianie się przed samoprzebaczeniem jest źródłem wielu konfliktów emocjonalnych. Ludzie, którzy cierpią z ich powodu, nie będą nigdy zdrowi emocjonalnie ani duchowo, dopóki nie przebaczą samym sobie i swoim braciom i siostrom. „Kochaj Boga, a bliźniego swego jak siebie samego”. Prawdziwa miłość do siebie samego wymaga pojednania z sobą. Wszyscy psychoterapeuci powinni być wyczuleni na fakt, że wielu ich pacjentów nigdy nie wyzdrowieje, nie znajdzie pokoju wewnętrznego albo też nie zrobi żadnego postępu w terapii, dopóki nie doświadczy samoprzebaczenia. Dopiero gdy to nastąpi, uzdrowienie i poprawa staną się możliwe.
Oczywiście, aby to mogło nastąpić, wiara człowieka powinna być żywa i poddawana wyzwaniom wzrostu. Szkoda tylko, że często pomija się ten wymiar wiary, stosując jakąś zastępczą technikę kliniczną.
W samoprzebaczeniu nie chodzi o zwolnienie siebie od odpowiedzialności i konsekwencji za nasze czyny, ale o uwydatnianie ich ciągle na nowo. Nie jest ono litowaniem się nad sobą, lecz rozliczeniem, skruchą i przemianą. Nie oznacza ono także wybielania naszych grzechów i ich aprobaty, lecz śmiałe stawanie twarzą w twarz z przykrą rzeczywistością naszych czynów, podjęcie naszego krzyża i podążanie za Chrystusem.
Nie możemy żyć pełnią życia, dopóki nasza wiara nie stanie się dojrzała. Dojrzała wiara czyni nas zdolnymi do przebaczenia samym sobie. Wtedy możemy naprawdę uwolnić się od tego, co było złe w naszym życiu, pozwolić Bogu wejść w nasze życie, żyć i kochać. Przebaczenie sobie samemu jest często tym, co odróżnia chrześcijanina w pełni odkupionego od odkupionego nie do końca; chrześcijanina, który pojednał się nie tylko z Bogiem, ale i ze sobą, od tego, który nie pojednał się ze sobą; chrześcijanina dojrzałego od chrześcijanina niedojrzałego.
Fragment książki Uleczyć zranione uczucia. Jak przezwyciężać trudności życiowe (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Przebaczenie – czy jest także zapomnieniem?
Marin H. Padovani
Wiele sytuacji życiowych i postaw religijnych komplikuje się często przez błędne rozumienie fundamentalnej zasady życia: sensu przebaczenia. Przebaczenie jest niezbędne w każdym wartościowym związku, jest podstawą wiary chrześcijańskiej. Bez niego nie ma chrześcijańskiego życia.
Problem rodzi się często wtedy, gdy nie potrafimy zrozumieć różnicy między przebaczeniem a zapomnieniem. Przebaczenie osobie, która nas zraniła i zapomnienie tego, co nam uczyniła, to nie to samo. Sądzimy, że jeśli nasze przebaczenie jest całkowite, zapomnienie powinno przyjść po nim natychmiast. W konsekwencji padamy ofiarą zupełnie niepotrzebnego konfliktu emocjonalnego i duchowego. Ten zaś wzbudza niezdrowe poczucie winy, które z kolei wyzwala w nas większy niepokój, i wszystko to sprawia, że nie jesteśmy w zgodzie ze sobą. Czujemy się jak hipokryci, ponieważ jesteśmy pewni, że mamy szczerą chęć przebaczenia, ale negatywne uczucia wciąż nie chcą nas opuścić.
Ten zamęt jest rzeczą bardzo często spotykaną wśród wierzących chrześcijan, zarówno młodych jak i starszych, wykształconych i niewykształconych, konserwatywnych i postępowych.
O co tutaj chodzi? Ludziom nie udaje się uchwycić bardzo prostej, ale istotnej, różnicy pomiędzy przebaczeniem jako aktem, a przebaczeniem jako uczuciem. Jeśli tego nie rozróżniamy, stajemy przed oczywistym dylematem.
Akt przebaczenia jest właśnie aktem: wyborem, decyzją opartą na naszej wierze chrześcijańskiej. Jest to akt naszej woli, akt racjonalny; wyciągnięcie ręki do zgody, zaproszenie osoby do dawnych kontaktów. Może to być akt trudny, ale niezawodny; akt chłodny, pozbawiony towarzyszących mu ciepłych, pozytywnych uczuć, a jednak prawdziwy. Przypuszczam, że akt przebaczenia Chrystusa na krzyżu mógł mieć taki charakter. Trudno sobie wyobrazić, by podczas całej fizycznej i duchowej agonii towarzyszyły Mu ciepłe, pozytywne uczucia!
Jeśli akt przebaczenia stał się już faktem, uczucie przebaczenia jest już tylko kwestią czasu. Kiedy konfrontujemy te „uczucia nieprzebaczenia”, traktujemy je szczerze i pracujemy nad nimi, a wtedy one stopniowo ulatniają się. Wtedy rozpoczyna się proces zapominania angażujący uczucia, które musimy respektować i rozumieć. Nie mamy kontroli nad tym, co czujemy, jedynie nad tym, jak się zachowujemy i jak traktujemy swoje uczucia. Czy pozwalamy im władać nami, czy też my władamy nimi? Panują one nad nami wtedy, gdy na przykład zachowujemy się małodusznie, bezwzględnie lub z wrogością wobec innych.
Ludzie wykazują brak orientacji, jeśli idzie o to, czym jest grzech. Grzech tkwi nie w naszych uczuciach, ale w naszym zachowaniu. Jeśli jeden partner przebacza drugiemu, ten musi dopuścić do tego, by jego negatywne emocje opadły, a powróciły ciepłe uczucia. Często zdarza się, że ciągle jeszcze czujemy się zranieni, mimo iż przebaczyliśmy. Taki stan nie jest czymś złym; grzeszymy dopiero wtedy, gdy naszym zachowaniem okazujemy wrogość.
„Resorpcja” negatywnych uczuć wymaga czasu i wysiłku, których wielkość zależy od naszej osobowości, temperamentu i od tego, jak silnie byliśmy zranieni. Kiedy jednak uprzytomni- my sobie, że uczucie przebaczenia nie musi być obecne w każdym akcie przebaczenia, uwolnimy się od sprzecznych uczuć, negatywnej samooceny i zamętu. W ten sposób możemy uniknąć niepotrzebnych wyrzutów sumienia i skupić się na naszych prawdziwych winach.
Negatywne uczucia gniewu i niechęci, będące rezultatem zranienia, są czymś zupełnie normalnym, a nawet więcej: bylibyśmy mniej ludzcy, gdybyśmy ich nie doświadczali. Czasami ludzie zaprzeczają tym uczuciom, ponieważ nie chcą się nimi zajmować. Czują się zakłopotani, niezadowoleni i winni z ich powodu. Uczucia te są jednak prawdziwe, chociaż nie zawsze racjonalne. Musimy zmierzyć się z nimi i zaakceptować je. Musimy zweryfikować nieuzasadnione poczucie winy towarzyszące naszej chwilowej niemożności zapomnienia, aby nie pogorszyć naszej sytuacji i nie popaść w kompleks niższości.
Ludzie często czują się jak hipokryci i mają wyrzuty sumienia, ponieważ jako wyznający wiarę chrześcijańską chcieliby przebaczyć, ale nie mogą się uwolnić od negatywnych uczuć. „Jeśli przebaczyłem tej osobie, to dlaczego dręczą mnie ciągle straszliwe uczucia nienawiści i żalu?” „Myślę”, wnioskują, „że nie przebaczyłem szczerze”.
Całkowite przebaczenie jest możliwe nawet wtedy, gdy potrzebujemy czasu, by zapomnieć i uleczyć negatywne uczucia. Musimy żyć z tymi uczuciami przez pewien czas. Rozwiedzeni, ofiary przestępstw, niesprawiedliwości, terroryzmu i wojny, rodzice zranieni i odepchnięci przez własne dzieci, dzieci zaniedbane przez swoich rodziców, starsi, którzy są ignorowani, i młodzi, którzy nie są słuchani – ma wszyscy, którzy są skrzywdzeni, nie zrozumiani, którzy spotykają się na co dzień z nieczułością, mogą przebaczyć, ale musimy mieć świadomość, że będą oni potrzebowali czasu, żeby zapomnieć.
Nie możemy zaprogramować siebie w sztywnych ramach czasu zapomnienia. Każdy z nas ma inną, indywidualną zdolność gojenia własnych ran. Musimy wyzyskać wszystkie psychiczne, emocjonalne i duchowe zasoby, aby pomóc sobie w leczeniu naszych zranień i w zapominaniu.
Czasami, kiedy ludziom wydaje się, że tracą kontrolę nad własnym życiem, szukają specjalnego poradnictwa, które by pomogło im w zrozumieniu i uzdrowieniu własnych uczuć.
Niektórych krzywd możemy nigdy nie zapomnieć; nawet jeśli rany się zagoją, pozostaną blizny. Ale owe blizny, podobnie jak blizny Chrystusa, mogą oznaczać, że jesteśmy w stanie, przy Jego pomocy, przebaczyć tak, jak On przebaczył.
Skoro dajemy sobie czas na przebaczenie, powinniśmy być gotowi do tego, by dać czas tym, których dotknęliśmy. Jeśli nawet nam przebaczyli, musimy dać im przestrzeń i czas na ponowne zbliżenie się do nas i zaufanie. W pożyciu małżeńskim i rodzinnym jest to często niedostatecznie zrozumiałe. Stajemy się niecierpliwi; oczekujemy, że rozluźniony związek natychmiast powróci do normy. Nierzadko urazy i późniejsze przebaczenie r mogą służyć wzmocnieniu związków, ale czasami, niestety, niektóre związki nigdy już nie odrodzą się całkowicie.
Zapomnienie niekoniecznie oznacza przebaczenie. Zapomnienie bez przebaczenia może być rodzajem uniku przed konfrontacją z zadanym nam bólem i raną. „Zagrzebując” zranione uczucia, utrudniamy sobie prawdziwe przebaczenie. Zapomnienie jest niemożliwe bez przeżycia bólu i bez przyznania się do niego, bez walki i satysfakcji z przebaczenia. Strzeżcie się ludzi, którzy zbyt szybko mówią: „Zapomnij o tym”. Pozostawiają nas w niepewności co do ich prawdziwych uczuć. Zastanawiamy się, czy nam przebaczono. Takie zwykłe zapominanie, kiedy to ludzie „zgarniają” negatywne uczucia „pod dywan”, może być bardzo niebezpieczne. „Schowane” uczucia ujawnią się kiedyś w jakiejś negatywnej formie.
Zapominanie przychodzi z czasem. Jest to ludzki proces, który może ułatwić modlitwa, refleksja i, być może, poradnictwo. Często możemy przebaczyć natychmiast, jak Bóg, lecz tylko Bóg może zapomnieć natychmiast.
Fragment książki Uleczyć zranione uczucia. Jak przezwyciężać trudności życiowe (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Dwa ważne dary miłości
John Powell SJ
Wakacje zawsze mi przypominały o tym, że inni ludzie są darami Bożymi – darami miłości jedni dla drugich.
Będąc darem, chcemy powiedzieć, być, zrobić to, co jest najlepsze dla tej osoby, którą kochamy. Ale czasami muszę przyznać, nie wiem, co jest najlepsze dla tych, którzy się pojawiają w moim życiu – dla ludzi, których próbuję kochać. Czy powinienem być twardy? Czy też łagodny? Czy powinienem mówić, czy milczeć? Muszę odgadywać i prosić Boga, aby błogosławił moim pełnym potknięć wysiłkom.
Są jednakże dwa istotne dary miłości, i myślę, że nie czynimy źle, obdarowując się nimi nawzajem. Te dary są zawsze na właściwym miejscu i zawsze są częścią tego, co najlepsze dla drugich.
Pierwszym z nich jest, moim zdaniem, dar przekazywany poprzez samoodkrywanie się. Mówienie drugiemu, kim naprawdę jesteśmy. Każdy z nas jest tak wyjątkowy jak nasze odciski palców. Jak to napisał poeta E.E. Cummings: „Teraz jesteś ty, i teraz jestem ja, jesteśmy tajemnicą, która się już nigdy nie wydarzy”. Jeżeli dokonasz wyboru i poskąpisz mi swojego daru, to ja będę na zawsze pozbawiony udziału w niepowtarzalnej tajemnicy i niepowtarzalnym doświadczeniu, jakim jesteś ty, ponieważ tylko ty możesz mnie tym obdarzyć. Równie prawdziwe jest takie stwierdzenie w odniesieniu do mojego dzielenia się tym, kim ja jestem, z tobą.
Jakiś czas temu dostałem anonimowy artykuł zatytułowany Osoby są darami. Autor w cudowny sposób pisał w nim po prostu o tym, że musimy przyjmować siebie nawzajem bezwarunkowo jako dary. Ludzie, czytamy w owym artykule, przychodzą do nas „opakowani” – niektórzy pięknie, inni mniej atrakcyjnie. Na niektórych widoczne są ślady złego traktowania przez pocztę, a inni przychodzą do nas jako przesyłki specjalne. Niektórzy są opakowani luźno i łatwo jest ich otworzyć, inni są zawinięci bardzo ściśle, ale opakowanie nie stanowi daru. Moim darem jestem ja, a twoim ty, a tymczasem łatwo jest pomylić się i osądzać zawartość na podstawie okładki.
Drugim darem miłości jest obdarzenie kochanej osoby zwiększoną świadomością jej wyjątkowej dobroci. W pewnym sensie twój wewnętrzny obraz siebie jest w moich rękach, a mój w twoich.
To jest szczególnie ważny dar, ponieważ pozytywny obraz samego siebie jest podstawą szczęśliwego życia. Jeśli nie lubisz siebie, nie mogę sobie wyobrazić, byś mógł być kiedykolwiek szczęśliwy. Spędzasz każdą chwilę swojego życia z kimś, kogo tak naprawdę nie lubisz. I jeśli to fakt, że odgrywamy role tych osób, którymi wydaje się nam, że jesteśmy, to wytwarzasz takie niemiłe zwyczaje, które będą pasowały do twojego wyobrażonego, nielubianego przez ciebie ja.
Jest wówczas również prawdą, że jeśli ktokolwiek będzie próbował cię kochać, to zaczniesz podejrzewać ją lub jego o nieszczerą motywację. Nie będziesz w stanie wyobrazić sobie, że ktoś inny mógłby ewentualnie kochać ciebie, skoro ty sam o sobie nie myślisz jako o tym, którego można kochać.
Z drugiej strony, jeśli naprawdę doceniasz swoją niepowtarzalną dobroć i talenty i widzisz je jako dary Boże dla ciebie, to nie wiem, co mogłoby uczynić cię nieszczęśliwym. Wtedy żyjesz z kimś, kogo naprawdę lubisz dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy odgrywasz swój własny obraz, jesteś przyjemny i pełen pokoju, ponieważ przepełnia cię zadowolenie. A gdy inni wyrażają swą miłość do ciebie, będziesz mógł ją przyjąć, wierzyć w nią i cenić sobie dary miłości, które ci zostały ofiarowane.
Ten drugi dar jest rezultatem tego, co nazywamy afirmacją. Swoimi oczami, słowami, uśmiechami i dobrocią wobec mnie będziesz mi przypominać, że jestem w niepowtarzalny sposób dobrym utalentowanym stworzeniem Bożym, a ja będę próbował robić to samo dla ciebie.
A Bóg, który stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, będzie się uśmiechał, patrząc na nas. Pan, który prosił nas, abyśmy kochali jedni drugich, będzie szeptał do naszych serc: „Bardzo dobrze, moi dobrzy i wierni słudzy. Cokolwiek robicie dla najmniejszego z moich dzieci, przyjmę, jakbyście to robili dla mnie”.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Dobrze, że jesteś
w tłumaczeniu…
Chrystus umiera i zmartwychwstaje, aby człowiek był ubóstwiony
François Varillon SJ
Chrześcijanin, wiedząc przez Jezusa Chrystusa, kim jest człowiek i kim jest Bóg, wierzy wobec tego, że jest ukochany absolutnie przez żyjący Absolut. A miłość ze swej istoty przeobraża to, czego dosiąga. Miłość absolutna przeobraża absolutnie. Przebóstwia w akcie przeobrażenia.
„Prze-obrażenie” to śmierć jednego „obrazu” a przejście do innego. Albo można powiedzieć: transformacja to śmierć jednej formy a narodziny innej. Kto by sią dziwił, że śmierć całkowita jest konieczna, by sią narodzić do życia „w postaci Boga” (Flp 2, 6), okazałby, że nie wie, co mówi, gdy wymawia słowo Bóg.
Aby człowiek przeobraził się w Boga, nie wystarcza to, że Bóg stał się człowiekiem. Trzeba, aby Bóg, który stał się człowiekiem, umarł i zmartwychwstał. Zmartwychwstał? To nie znaczy: by wrócił do życia poprzedzającego śmierć (zwykła reanimacja zwłok), ale by przeszedł do Życia Całkowicie Innego.
Rośnięcie żywej istoty, to nie sprawa przybierania na wadze, rozrostu i umacniania tego, czym ona jest, ale przeobrażeń. Powszechne to prawo sprawdza się naprzód w porządku biologicznym: motyl to nie duża gąsienica, kłos zboża to nie powiększone ziarno. „Jeśli ziarno pszeniczne wrzucone w ziemię nie obumrze, samo zostanie, lecz jeśli obumrze, wiele owocu przynosi” (J 12, 24). Wyrzec sią instynktu przetrwania i zgodzić sią na przeobrażenie ma – to warunek samego przetrwania właśnie. Nic żywego nie przetrwa nie rosnąc, rośnięcia nie ma bez transformacji, a transformacji bez śmierci.
To samo prawo lepiej jeszcze weryfikuje sią w porządku duchowym. Życie ducha to nieustanne nawrócenie. „Odwracanie wrodzonego zwrócenia w mylnym kierunku”. Świadomość odwraca sią od nadmiaru dóbr zaspokajających instynkt, a kieruje sią ku wartościom, których probierzem nie jest już sukces w przestrzeni i w czasie, ale jedność, prawda, udzielanie siebie. Przejście od zwierzęcia do człowieka, od natury do wolności, od rzeczy nieistotnych do istotnych.
Prawo równie prawdziwe, i to w sposób nie-wymiernie głębszy, w porządku ubóstwienia. Musi tu ulec doszczętnemu wykorzenieniu naturalny egocentryzm, który eksploatuje dla własnych celów moc Bożą. Boskie życie, udzielane człowiekowi przez Boga-który-jest-tylko-Miłością, nie jest żadną miarą uszczęśliwiającym przedłużeniem życia ziemskiego. To, co nazywamy niebem, to bynajmniej nie nasz egoizm rozrośnięty do wymiarów nieskończoności. Takie niebo byłoby – a jest w tym absolutna sprzeczność – nieskończonością niedopełnienia.
Nikt nie staje sią Bogiem u kresu wznoszenia się po równi pochyłej. Bóg nie udziela swojej istoty tak, jak stworzenie rozumne dawałoby rozum zwierzęciu, albo Mozart swój geniusz uzdolnionemu dziecku. Jeżeli w pewnym sensie, o czym powiemy poniżej, istnieje ciągłość między życiem ziemskim a życiem boskim, istnieje też radykalne zerwanie ciągłości. „Chrześcijanin wierzy w śmierć Jezusa jako w wydarzenie, przez które ludzkość, w swoim punkcie najwyższym i najgłębszym, zdała się całkowicie na łaskę Boga. Wierzy w zmartwychwstanie, najwyższe dopełnienie tego człowieka Jezusa, jako w rzeczywistość, poprzez którą ludzkość – wykraczając poza swoją historię czasoprzestrzenną – zaczęła posiadać bezpośrednio samo życie Boga” (1) .
Sposób naszego przeobrażenia w Bogu to tajemnica; obraz musi być z konieczności mityczny, bo tworzymy go przy pomocy elementów poprzedzających śmierć. Takie wyobrażenie dotyczące przyszłości zawsze będzie wyolbrzymioną projekcją stanu teraźniejszego.
Kiedy „stan teraźniejszy” ma ulec absolutnej likwidacji, wyobrażenie jest niemożliwe.
(1) K. Rahner, „Concilium”, n. 23, s. 73.
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.