Spotkać Boga
Tytuł | Autor | Odsłony |
---|---|---|
Istota sprawy |
François Varillon SJ | 0 |
O co pyta nas życie? |
John Powell SJ | 0 |
Tajemnicze pytanie |
Ks. Józef Tischner | 0 |
Obym poznał siebie, obym poznał Ciebie |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Wybierajcie życie |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Jak otrzymujemy łaskę wiary? |
John Powell SJ | 0 |
Wiara: dar do używania |
John Powell SJ | 0 |
Kontakt z Bogiem |
John Powell SJ | 0 |
Lekcja rozmowy z Bogiem |
John Powell SJ | 0 |
Mój model wiary |
John Powell SJ | 0 |
O twarzy Boga |
Ks. Józef Tischner | 0 |
Mój obraz Boga |
Józef Augustyn SJ | 0 |
Bóg jest Miłością |
John Powell SJ | 0 |
Bóg jest Miłością |
Peter G. van Breemen SJ | 0 |
Chrystus objawia, kim jest Bóg |
François Varillon SJ | 0 |
Paradoks miłości |
François Varillon SJ | 0 |
Fizyka a wiara |
Ks. prof. Michał Heller, Prof. Krzysztof Meissner | 0 |
Istota sprawy
François Varillon SJ
Jest nią odpowiedź Boga na pytanie człowieka o podstawowy sens egzystencji. Wierzyć, to swobodnie wziąć w siebie tą odpowiedź, uznając wewnętrznie, że ów objawiony sens istnienia jest prawdziwy i że w pełni zaspokaja człowieka, nie tylko w całym jego człowieczeństwie, ale nieskończenie powyżej jego granic.
Niektórzy zdają się cofać przed wyraźnym, jasnym pytaniem, przez słabość czy strach. Innym pochlebia, że sią lubują w pytaniu jako takim; jak gdyby mogło ono trwać w stanie czystym, nie czekając ani nie pragnąc odpowiedzi – samo przez się wystarczające dla zdefiniowania człowieka (bo zwierzą nie pyta) i dla utwierdzenia jego godności. W jednym i w drugim wypadku nie dochodzi do zasadniczej decyzji: wyboru ostatecznego sensu życia. Rozproszenie, estetyzm, czy, jak mówił Mounier, „egzystencja zagubiona”.
Nikt nie może oskarżać drugiego, że traci, trwoni życie: zbyt ciążki zarzut, by go można było z zimną krwią postawić. Nie pytać, pytać beznamiętnie, nie posuwać sią w badaniu aż do ostatniej kwestii: tej dotyczącej sensu egzystencji, to – trzeba przyznać – brak miłości prawdy, albo wypaczenie tej miłości; jeżeli niepewność, powątpiewanie nie są same w sobie żadną winą, obojętność dobrowolna jest nią z pewnością. Tylko że wielu z pozoru obojętnych, to ci, którzy długo pytali i zniechęcili się, rozczarowani ostatecznie tym obrazem Boga, który wzięli mylnie – bez swojej winy zapewne – za Boga wiary chrześcijańskiej. W pewnym sensie kochają oni prawdą więcej niż Boga. Chcą powiedzieć: to, co podkładają pod słowo Bóg, jest mniej wielkie niż przedmiot, czy choćby zarys niewyraźny, ich nadziei. To na przykład: Istota najpotężniejsza i której trzeba ulegać, bo jest najpotężniejsza. Albo nawet Bóg-Miłość, ale nie odpowiadający najczystszemu i najwyższemu pojęciu, jakie można wytworzyć sobie o miłości.
Dlatego to zakazując sobie sądzenia kogokolwiek wierzący posłuszny jest fundamentalnemu nakazowi swego sumienia, nakazowi, który na płaszczyźnie moralnej należy już do samej istoty jego wiary.
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
O co pyta nas życie?
John Powell SJ
Większość z nas nieustannie zadaje pytania życiu. Zastanawiamy się: „Co przyniesie dzień dzisiejszy? Czy będę miał wystarczająco dużo czasu? Czy wystarczy mi pieniędzy?”
Psychiatra Victor Franki powiedział, że mądrzej byłoby pozwolić, aby życie mogło zadawać pytania nam. Gdy patrzymy, na przykład, na gwiazdy lub na ogród, życie pyta nas: „Czy podziwiacie piękno gwiazd, czy piękno ogrodu?” Gdy w naszym życiu pojawia się ktoś cierpiący, życie zadaje nam pytanie: „Czy jesteście zdolni do współczucia?” A innym razem życie po prostu pyta: „Czy kiedykolwiek pozwalasz sobie na chwile radości?”
Ale myślę, że najważniejsze pytanie, jakie zadaje nam życie, brzmi: „Czego chcesz ode mnie?” I każdy z nas ma inną odpowiedź. Niektórzy chcą po prostu przeżyć, a inni chcą mieć wiele pieniędzy. Gdyby zapytano cię, co chcesz zrobić ze swoim życiem, co byś odpowiedział?
Jeśli chodzi o mnie, wydawać się może, iż odpowiedzią jest moje powołanie jako księdza i nauczyciela, ale głębiej, pod powierzchnią, ukrywa się wiele pytań. Czy zajmuję się tym, ponieważ muszę, czy dlatego, że chcę? Czy wolałbym raczej być w jakiejś innej sytuacji? Czy nie ma we mnie głęboko ukrytego pragnienia, abym był bogaty i sławny, pomimo że składałem ślub ubóstwa?
Próbując dokopać się do naprawdę uczciwych odpowiedzi na te fundamentalne pytania, czasami wyobrażam sobie, jak by to mogło być, gdybym był jakimś sławnym człowiekiem albo kowbojem, albo stał na czele jakiejś dużej korporacji. W wielu z tych rodzajów życia jest coś pociągającego, ale na pewno nie wybrałbym żadnego z nich dla siebie. Zdecydowanie wciąż powracam do stwierdzenia, że chcę wykonywać dzieło Boże. Chcę, aby moje życie było aktem miłości.
Wielki psychiatra Carl Jung powiedział, że charakterystycznym kryzysem cechującym osoby, które ukończyły trzydzieści pięć lat, jest kryzys odnalezienia sensu życia. Przed osiągnięciem tego wieku większość z nas ma swoje marzenia i pieczołowicie pielęgnuje nasiona nadziei; później wkracza rzeczywistość. Zwykle udało się nam zrealizować niektóre z naszych marzeń, a co do innych, to zostały rozwiane nasze złudzenia. Częściej niż kiedykolwiek wcześniej zadajemy sobie pytanie: „Czy moje życie naprawdę ma jakiekolwiek zna¬czenie?” Jung także powiedział, że nigdy nie leczył pacjenta po trzydziestym piątym roku życia, jeśli ten nie miał elementarnej potrzeby przekonań religijnych. Sam przekroczywszy ten wiek, widzę, że wiara rzeczywiście pomaga mi porządkować moje upodobania i jaśniej określać moje wartości. Wiem, że nie chcę inwestować w nic, co będzie mnie podtrzymywało tylko przez krótką część mojego życia.
Współczuję na przykład ludziom, którzy bez reszty identyfikują się ze swoim dobrym wyglądem i sprawnością fizyczną, ponieważ w miarę, gdy będzie im przybywało lat, nastąpią tu zmiany, i jest to nieuniknione. Jak może pamiętacie, Marilyn Monroe, której wmówiono, że cała jej wartość mieści się w jej twarzy i ciele, popełniła samobójstwo pewnej sobotniej nocy w wieku trzydziestu pięciu lat.
Święty Augustyn powiedział, że pamięć stanowi smutne dobrodziejstwo dla kogoś, kto może wspominać tylko dni ułudy. „Zbyt późno, o Panie, zbyt późnoCię umiłowałem”.
Gdy byłem młodym klerykiem, byłem świadkiem dwóch różnych reakcji na identyczne leczenie aplikowane przez naszego brata z lecznicy dwóm przykutym do łóżka starszym księżom. Gdy brat wykonywał swoje czynności wobec jednego z nich, ten pozostawał wrogo nastawiony i narzekał, tymczasem drugi w tej samej sytuacji był łagodny i w najwyższym stopniu wdzięczny. Wiedziałem już wówczas, że pewnego dnia będę jednym z tych starych księży – ale którym? Przypuszczam, że to wszystko zależy od tego, co ja naprawdę chcę zrobić z moim życiem. To zależy od odpowiedzi, jakie daję na te proste pytania, które życie zadaje mi nieustannie.
Czy jestem osobą, którą naprawdę chciałbym być? Czy robię z moim życiem to, co chcę? To są pytania, na które trzeba odpowiadać za dnia. Gdy nadejdzie noc, będzie za późno.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Tajemnicze pytanie
Ks. Józef Tischner
„Tymczasem Jan, skoro usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, posłał swoich uczniów z zapytaniem: »Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?«” To przedziwne pytanie, zwłaszcza w ustach Jana. Jeszcze nie tak dawno Jan dawał świadectwo Chrystusowi. Dziś sam domaga się świadectwa. Czyżby nawet Jana ogarnęły wątpliwości?
A może chodziło o uczniów? Wyprawa uczniów Jana do Jezusa miałaby wtedy na celu umocnienie wiary uczniów, a nie Mistrza. Tak przynajmniej widzą sprawę niektóre komentarze do Biblii. W komentarzu do Biblii Tysiąclecia czytamy: „Na dwa sposoby można wyjaśnić ten urywek:
1. Jan wiedział z objawienia, że Jezus jest Mesjaszem (J 1, 26 – 34). Tkwił on jednak w pojęciach żydowskich o Mesjaszu i nie rozróżniał pierwszego przyjścia Mesjasza od drugiego. Jezus powinien był zacząć swą działalność od chrztu ogniem, czyli od karzącego sądu nad grzesznikami. Tymczasem uczniowie donoszą mu o »czynach« Mesjasza (rozdz. 8—9), nie mających nic wspólnego z sądem i karą. Zwraca się więc do Jezusa z wyraźnym zapytaniem i domaga się w pewnym sensie, nie bez zniecierpliwienia, wymiaru sprawiedliwości dla tych, którzy sprzeciwiają się prostowaniu dróg dla Pana…
2. Jan osobiście nie miał wątpliwości, lecz zadał pytanie w imieniu Izraelitów, którzy byli niepewni, po to, by skłonić Jezusa do wyraźnej deklaracji”. Jakież to bowiem były „czyny”? Przede wszystkim uzdrowienia, a chyba także cud w Kanie Galilejskiej. Zamiast „siekiery przyłożonej do korzeni zła” mamy to, co mamy: Jan Chrzciciel w więzieniu, a Chrystus w Kanie Galilejskiej.
Weszliśmy w przestrzeń wieloznaczności. Wszystko nabiera podwójnego znaczenia. „Przyszedł bowiem Jan: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: »Zły duch go opętał«. Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije, a oni mówią: »Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników«”. Jak się wyplątać z tego labiryntu? Ludzie zagrożeni rozpaczą szukają ratunku, a otrzymują łamigłówkę.
Można na dwa sposoby szukać nadziei: szukać przyszłości i szukać powiernictwa. Szukamy nadziei, gdy oczekujemy na odsłonięcie obrazu jutra, które przyniesie nam wygraną. Ostatni będą pierwszymi. Przez ciernie do gwiazd. Kto się poniża, będzie wywyższony. Nadzieja jest siłą, dzięki której utrapienia tego świata rysują się jako sytuacje próby. Złoto musi być w ogniu próbowane. Próby się skończą, pozostanie laur zwycięstwa. Ciężar istnienia przemieszcza się z teraźniejszości i przeszłości na przyszłość. Zycie prawdziwe jest nieobecne. Ale jest przecież na tyle obecne, by służyć jako pokarm dla teraźniejszości. Człowiek „karmi się” nadzieją. To, czego jeszcze nie ma, służy za pokarm temu, co już jest i jest nie do zniesienia.
Szukamy nadziei także wtedy, gdy szukamy powiernika nadziei. Mniej nas interesuje obraz jutra i miejsca przy stole obfitości. Istotne jest to, „z kim” w to jutro pójdzie-my. Chodzi jednak nie tylko o towarzysza podróży, lecz o kogoś, komu można będzie powierzyć swój los. Los…, czyli co? Co jest moim losem, moim szczęściem, moją wielkością? Zapewne ja sam. Tak więc buduję nadzieję, gdy znajduję kogoś, komu będę mógł powierzyć siebie. Ale czy, powierzając innemu siebie, nie muszę stać się również jego powiernikiem? Czy powiernictwo nadziei nie musi być wzajemne?
Każdy z tych dwu sposobów budowania nadziei ma swoje pułapki. Pułapką dla pierwszego sposobu jest budowanie mitologii nadziei. Nadzieja staje się władzą tworzenia baśni o przyszłości, budowaną wedle antytezy, kto dziś głoduje, jutro będzie syty. A więc błogosławieni, którzy cierpią dla sprawiedliwości, błogosławieni ubodzy w duchu, błogosławieni cisi. Projekt jutra został zakreślony potrzebami dnia dzisiejszego. Im bardziej konkretny obraz jutra, tym żywsza nadzieja. Mitologia nadziei stępia w nas zmysł rzeczywistości, wyostrza natomiast zmysł możliwości. Trzeba tak niewiele, by zmieniło się tak wiele. A więc do dzieła! Mit porywa człowieka i czyni z niego rycerza lub zbrodniarza.
Inaczej w drugim sposobie budowania nadziei. Tu mniej ważny jest obraz jutra, być może jutro nie ma żadnego obrazu. Ważne jest tylko to, „z kim do jutra”, a więc poręka jutra. Tutaj z nadzieją rzecz się ma tak jak z tańcem. Prawdę powiedziawszy, taniec nigdy nie ma końca; ważne jest tylko to, z kim się tańczy. Zycie daje się „przetańczyć”, ale nie „wytańczyć”, jak dom daje się wybudować. Można „przetańczyć życie” z Herodem albo z Chrystusem.
Zazwyczaj łączymy obydwie postacie nadziei w jedno i szukamy nadziei, w której byłaby zarówno obietnica, jak poręka. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, co zgotował Bóg tym, którzy Go miłują”. Mamy obraz jutra i mamy Poręczyciela. W wyborze nadziei nie jesteśmy całkiem bezinteresowni. I za nic w świecie nie chcemy być samotni podczas wędrówki. Im więcej nas będzie, tym pewniejsze ziszczenie.
Jan Chrzciciel pyta: „Czy to Ty, czy innego czekamy?” A może Jan się pomylił? Byłoby to straszne. Pomyłka w ustach proroka! Odpowiedź, którą uzyskuje, nie jest prosta. To nowa łamigłówka, nowy labirynt: „Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci do-znają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we mnie nie zwątpi”. Jezus cytuje jedną z przepowiedni mesjańskich. Zdaje się, że Janowi to wystarczy, ale czy wystarczy innym?
Sprawą istotną nie jest bowiem to, czy człowiek może złożyć swą nadzieję w Bożym Synu, ale to, czy Syn Boży może swoją nadzieję złożyć w człowieku.
Fragment książki Miłość nas rozumie. Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem (Kraków 2011), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Obym poznał siebie, obym poznał Ciebie
Józef Augustyn SJ
Znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej, na jeziorze, a cały tłum stał na brzegu jeziora. Nauczał ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce: „Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno [ziarno] padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na grunt skalisty, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i uschło, bo nie miało korzenia. Inne padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne wreszcie padły na ziemię żyzną i wydawały plon, wschodząc i rosnąc; a przynosiły [plon] trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny”. I dodał: „Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!” (Mk 4, 1-9).
1. Moc Słowa Bożego
W przypowieści o siewcy Jezus ukazuje nam ścisłą zależność pomiędzy skutecznością słowa Bożego a żyznością gleby serca, na które ono pada. Objawienie się mocy słowa Bożego zależy od urodzajności gleby ludzkiego serca. Jeżeli gleba serca jest nieurodzajna, porośnięta chwastami, skalista, zdeptana, nieprzygotowana pod zasiew, ziarno słowa nie może wydać plonu. Ukryta w nim moc wzrostu zostanie zmarnowana. Tylko urodzajna i przygotowana pod zasiew słowa gleba ludzkiego serca może objawić jego moc i dynamikę zdolną przemienić całe życie człowieka.
Przystępując do rekolekcji ignacjańskich, które są czasem obfitego zasiewu słowa Bożego, pytajmy, z jakim nastawieniem serca je rozpoczynamy. Jakie są moje pragnienia związane z rekolekcjami? Jaka jest otwartość i dyspozycyjność mojego serca? Na ile pragnę z hojnością, poświęceniem i wytrwałością słuchać słowa, by móc dostosować swoje życie do jego wymagań. Mieczysław Bednarz SJ często powtarzał, iż nie należy udzielać i odprawiać Ćwiczeń bez troski o ich skuteczność oraz bez odpowiedzialności za owoc, którym „jest wydanie się w ręce Boga i rozeznanie Jego woli względem człowieka. Taka beztroska byłaby nieuczciwością wobec Boga, oznaczałaby w gruncie rzeczy obojętność wobec Ducha Świętego, który daje swoje dary”.
2. Poznanie Boga i siebie
Poznaniu Boga i Jego słowa musi towarzyszyć w naszym życiu poznanie samych siebie – gleby własnego serca. Wszyscy wielcy mistrzowie życia wewnętrznego podkreślają, iż do pełnego poznania Boga konieczne jest poznanie siebie. Św. Augustyn w Wyznaniach pisze: „Jakże skwapliwie ludzie badają cudze życia, a jak się opieszale zabierają do naprawienia swojego. Czemu chcą się ode mnie dowiedzieć, jakim jestem człowiekiem, skoro nie pragną usłyszeć od Ciebie, jacy oni sami są? Kiedy się o mnie dowiadują ode mnie samego, skąd wiedzą, że mówię prawdę? Przecież nikt z ludzi nie wie, co jest w człowieku, oprócz ducha człowieczego, który w nim jest (1 Kor 2, 11). Gdyby zaś od Ciebie usłyszeli coś o sobie samych, nie mogliby powiedzieć: Zwodzi nas Pan. Czyż dowiedzenie się osobie samym od Ciebie nie jest równoznaczne z poznaniem siebie? A skoro ktoś poznaje siebie, czyż bez kłamstwa może powiedzieć: To nieprawda?”.
Św. Bernard z Clairvaux, Doktor Kościoła, pisząc o stopniach pokory, podkreślał niezbędność prawdziwej wiedzy o sobie jako pierwszego stopnia w drodze do prawdy. Poznanie prawdy o Bogu wymaga poznania prawdy o sobie samym. Dlaczego? Życie duchowe – bez poznania siebie – mogłoby zostać wypaczone przez nasze złudzenia. Człowiek, który nie zna siebie i tego, co się w nim dzieje, łatwo pomyli działanie własnej nieuporządkowanej i zranionej emocjonalności z działaniem Bożego Ducha. Nieznajomość siebie człowieka pragnącego prowadzić życie duchowe wykorzystuje zły duch, wprowadzając wewnętrzny zamęt w jego pragnienia i działania. Św. Paweł pisze do Koryntian: Sam […] szatan podaje się za anioła światłości (2 Kor 11, 14).
Św. Ignacy Loyola, nawiązując do tych słów Apostoła Narodów, stwierdza, iż szatan przemieniony w anioła światłości „idzie najpierw zgodnie z duszą wierną, a potem stawia na swoim; a mianowicie podsuwa jej myśli pobożne i święte, dostrojone do takiej duszy sprawiedliwej, a potem powoli stara się ją doprowadzić do swoich celów, wciągając duszę w ukryte swe podstępy i przewrotne zamiary” (Ćd 332). Przed tą taktyką złego ducha może nas obronić jedynie głęboki wgląd w siebie oraz w motywy naszego działania. Wgląd ten rodzi się dzięki przedłużonemu trwaniu ze słowem Bożym na modlitwie.
W poznaniu siebie, o którym mówimy, nie chodzi jednak o przenikliwe analizowanie swoich uczuć, ale o głęboką „świadomość nas samych poznawanych przez Boga” – zauważa Thomas Merton. Blaise Pascal, francuski matematyk, fizyk i filozof, podkreśla, iż dążenie do poznania siebie bez poznania Boga rodzi w człowieku rozpacz, a poznanie Boga bez poznania siebie doprowadza do bezmiernej pychy. Te dwa poznania – siebie i Boga – w wewnętrznym doświadczeniu idą zawsze w parze. Św. Faustyna Kowalska pisze w swoim Dzienniczku o pewnym doświadczeniu mistycznym: „Wraz z łaską wstąpiło w duszę moją całe morze światła w poznaniu Boga i siebie”. Celem rekolekcji jest więc takie rozważanie słowa Bożego, które prowadzić nas będzie do coraz pełniejszej jedności z Bogiem, co umożliwi nam nawiązanie głębszej jedności z naszym „wewnętrznym ja”.
Św. Ignacy Loyola, podając w Ćwiczeniach liczne wskazówki pomocne w rozeznawaniu duchowym, zachęca do uważnej obserwacji tego wszystkiego, co się dzieje w duszy. Jakie motywacje i nastroje nami kierują? Skąd one wypływają? Jakie jest ich źródło? Jakie są ich owoce w naszym życiu? Jak wpływają na nasze więzi z bliźnimi? Według Ojca Ignacego ważnym owocem życia wewnętrznego winno być poznanie siebie pozwalające rozeznawać „różne poruszenia, które dzieją się w duszy: dobre, aby je przyjmować, złe zaś, aby je odrzucać” (Ćd 313).
Dziękujmy Bogu za duchowe pragnienia, które już są w nas i dzięki którym możemy rozpocząć doświadczenie wielodniowej medytacji opartej na słowie Bożym. Módlmy się także, byśmy potrafili uwolnić się od niepokojów, które będą się w nas rodzić, byśmy umieli zaufać Bogu i dali się prowadzić Jego Duchowi.
3. Przyjrzeć się uważnie sobie
Poznanie siebie jest konieczne do prowadzenia głębokiego życia duchowego. Jednak nie tylko. Potrzebujemy poznania siebie także po to, by móc dobrze służyć ludziom. „Każdy, kto chce coś zrobić dla ludzi czy świata – mówi Thomas Merton – jeśli nie stanie się przedtem bardziej świadomy samego siebie, bardziej wolny, bardziej zintegrowany i zdolny do kochania, nie ma niczego, co mógłby innym ofiarować. Albo nic im nie przekaże, albo tylko zarazę swych własnych obsesji, agresji i egocentrycznej ambicji, zarazę swych złudzeń, co do celów I środków”. Ta wyraźna przestroga amerykańskiego mnicha ukazuje nam potrzebę autentycznego otwarcia się na obecność Boga i Jego działanie, by móc dojść do prawdziwej i głębokiej wiedzy o sobie.
W obecnej medytacji odwołajmy się do konkretnych doświadczeń wewnętrznych: do naszych odczuć, natchnień, pragnień i nastrojów. Zauważmy, jak często nie rozumiemy samych siebie i tego, co dzieje się w nas. Nie rozumiemy, dlaczego nachodzą nas smutki, przygnębienie, rozżalenie, zniechęcenie do życia, stany depresyjne. Nie rozumiemy także naszych impulsów i uczuć. Nie wiemy, skąd one pochodzą I dokąd prowadzą. Bywamy nieraz zaskakiwani naszymi reakcjami, nieżyczliwością, opryskliwością, wybuchami gniewu wobec bliźnich. W innych sytuacjach dziwi nas znowu nasza zbytnia uległość i nienaturalna „usłużność”. Także nasze pragnienia zmysłowe budzą niekiedy nasze zdziwienie, obawy i lęki. Często nie rozumiemy tego, co dzieje się w święcie naszych uczuć, a tym bardziej co dzieje się w głębi naszej duszy. Dziwi nas i irytuje nieraz ogromna zmienność naszych pragnień i nastrojów oraz niestałość decyzji i „mocnych” po-stanowień. Pytamy bezradnie: Jak uporządkować własne życie? Jak przezwyciężyć zbytnią koncentrację na sobie, odruchy niecierpliwości, rozżalenie i dawne urazy? Jak zaufać Bogu w sytuacjach zagrożenia i obawy o siebie?
„Kiedy przyjrzałem się uważnie mojej sytuacji – notuje w Dzienniku z klasztoru Trapistów ascetyczny pisarz ks. Henri J. M. Nouwen – pojąłem, że jestem spętany siecią dziwnych paradoksów. Choć utyskiwałem na zbyt wiele propozycji, czułem się nieswojo, kiedy mnie nikt o nic nie prosił. Choć narzekałem, jak mi trudno odpowiadać na listy, niepokoiłem się, kiedy moja skrzynka listowa była pusta. Kiedy martwiłem się, że czeka mnie męczący cykl wykładów, byłem rozczarowany, gdy nie miałem zaproszeń. Choć marzyłem o pustym biurku, bałem się chwili, kiedy tak się stanie. Krótko mówiąc, mimo że pragnąłem samotności, bałem się, że zostanę sam. Im bardziej zdawałem sobie sprawę z tych paradoksów, tym wyraźniej dostrzegałem, że jestem niewolnikiem narzuconych] sobie obowiązków, że ulegam złudzeniu i że muszę zatrzymać się i zastanowić, czy istnieje trwały punkt, do którego zakotwiczone jest moje życie i z którego mogę wyruszyć w dalszą podróż z nadzieją, odwagą i zaufaniem. Uświadomiłem sobie, że dopiero wtedy znajdę odpowiedź, gdy zatrzymam się i pozwolę, by zostały zadane te trudne pytania, nawet, gdyby miały boleć”.
Intymny, zażyły kontakt z Bogiem, wnikanie w Jego tajemnice umożliwia nam jednocześnie wnikanie we własne życie oraz rozumienie naszego losu. Jeżeli autentycznie i z odwagą wejdziemy w medytację słowa Bożego, poddamy się jego osądowi, wówczas odsłoni nam ono prawdziwy obraz Boga Stwórcy, świata i człowieka. Dostrzeżemy także nasze miejsce w Bożych planach oraz w świecie. Słowo Boże medytowane z hojnością, poświęceniem i zaufaniem odsłoni nam, kim jest Bóg, który nas stworzył, i kim jesteśmy my sami.
Słowo Boże odsłania najpierw naszą prawdziwą wielkość, która wypływa z wielkości Stwórcy. Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo samego Boga. Podobieństwo do Stwórcy, które jest w nas odbite, nie podlega zniszczeniu. Nie może tego dokonać żaden człowiek i nie możemy zrobić tego my sami. Słowo Boże uświadamia nam, że nasze życie wyszło od Boga i tęskni za Jego nieskończoną i odwieczną miłością. Dzięki słowu Bożemu odkrywamy w sobie tę głębię serca, którą może wypełnić tylko On sam, Jego nieskończona, odwieczna miłość. Słowo Boże ujawnia niepokój ludzkiego serca niepowierzonego jeszcze w pełni Bogu.
Nie jest rzeczą ani prostą, ani łatwą doświadczać na co dzień najgłębszych tęsknot i pragnień, ponieważ najczęściej są one zagrzebane pod „powierzchownością” codziennego życia. Właśnie słowo Boże pomaga nam przebić się przez tę powierzchowność i odkryć to, co w nas jest najcenniejsze – naszą duszę – duchowość, miejsce intymnego dialogu stworzenia ze Stwórcą oraz źródło prawdziwej jedności, miłości, przebaczenia i braterstwa między ludźmi. Aby odkryć diament ludzkiego życia, konieczne jest uznanie ludzkiego nieładu i zakłamania, dostrzeżenie nieuświadomionych motywów postępowania, niszczących nas namiętności, zranień życiowych i urazów – słowem wszystkiego, co czyni nas niezdolnymi do codziennego doświadczania najgłębszych pragnień i tęsknot.
Prośmy, by rekolekcje, które odprawiamy, pomogły nam odkryć nasze pragnienia duchowe, byśmy całym naszym życiem dążyli do Źródła, z którego wyszliśmy – do Stwórcy. Módlmy się także o głębokie poznanie siebie, które uchroniłoby nas przed ranieniem innych naszymi nierozpoznanymi słabościami i ułomnościami. Prośmy też o wewnętrzne poznanie, iż poza Chrystusem wszystko w naszym życiu traci sens.
4. Rekolekcje, czyli zbierać na nowo
Naszemu życiu duchowemu towarzyszą nieraz fałszywe założenia antropologiczne. Traktujemy człowieka – siebie i innych – jak „monolit”, nieurobioną, surową bryłę, którą dopiero trzeba rzeźbić. Praca nad sobą jawi nam się wówczas jako narzucenie sobie i innym pewnych wzorców, ideałów, zasad postępowania. Używane dziś często pojęcie „formacji” bywa fałszywie rozumiane. Może bowiem sugerować „zewnętrzne” podejście do człowieka oraz do jego wzrostu osobowego i duchowego. Czynimy nieraz duży wysiłek wolitywny, by przyjęte wzory, ideały i prawa były widoczne w naszym zewnętrznym zachowaniu i postępowaniu. Formowanie siebie oparte przede wszystkim na własnym ludzkim wysiłku bywa jednak złudne. Sugeruje bowiem myślenie: „Im więcej się wysilę i im więcej będę pracował nad sobą, tym będę doskonalszy i świętszy się stanę”.
Model pracy nad sobą oparty tylko na silnej woli nie uwzględnia złożoności i głębi człowieka; nie pyta, kim jest człowiek z całą historią jego życia, z jego pragnieniami i tęsknotami duchowymi, zarówno z ludzką kruchością, jak też i wielkością. Nie pyta, czego on naprawdę doświadcza wewnętrznie: jakie są jego najgłębsze oczekiwania, pragnienia, obawy, życiowe zranienia.
Kiedy naszą pracę nad własnym życiem oprzemy tylko na wysiłku woli, możemy nawet osiągać pewne zewnętrzne efekty. Będą one jednak nietrwałe, a nieraz także dwuznaczne, ponieważ zwykle będzie im towarzyszyć psychiczne napięcie, zmęczenie, drażliwość, kompleksy i nieuporządkowane ambicje. Typ świętoszka znany z literatury istnieje także w rzeczywistości. Świętoszek łączy w sobie praktyki pobożne i wysiłek bycia poprawnym z koncentracją na sobie, przewrażliwieniem na swoim punkcie, niezdrowymi ambicjami oraz uleganiem zmysłowości. To osobowość pełna wewnętrznych sprzeczności, „straszliwy purytanin, który narzuca wszystkim swą zdeterminowaną wolę i swoje «prawe sumienie»” – pisze Thomas Merton.
Termin „rekolekcje” pochodzi od łacińskiego słowa recolligere oznaczającego „zbierać na nowo, odzyskać”. Czas rekolekcji może być więc dla każdego z nas „zebraniem swojego życia na nowo”, „odzyskaniem” z pomocą słowa Bożego tego, co zostało w nim rozproszone, zagubione czy zmarnowane. Prośmy, aby medytowane z uwagą słowo Boże obudziło na nowo naszą ludzką szlachetność, duchowe pragnienia i ofiarność. Niech będą dla nas wielkim pytaniem, które stawiał też w jednej ze swoich książek ks. Henri J. M. Nouwen: „Czy istnieje trwały punkt, do którego zakotwiczone jest moje życie i z którego mogę wyruszyć w dalszą podróż, z nadzieją, odwagą i zaufaniem?”.
Na początku Ćwiczeń chciejmy sobie uświadomić, że zadawanie pewnych pytań w czasie rekolekcji może być dla nas trudne. Poznawanie siebie, które ma nas doprowadzić do Boga, będzie jednak zmaganiem nie tyle z ludzkim ograniczeniem, nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, ale będzie to! raczej walka przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw duchowym pierwiastkom zła na wyżynach niebieskich (Ef 6, 12).
Rekolekcje to czas, który może być bardzo wymagający. Niektórym może nawet przynieść ból. Będzie to jednak czas zbawienny; czas leczenia ran zadanych nam przez innych oraz przez własne nieuporządkowania życiowe. Bóg odsłoni, nam nasze rany, ale On też je uleczy. On może skaleczyć swą wielką, zazdrosną miłością, ale On też ręką swą własną uzdrowi (Hi 5, 18).
Św. Augustyn modli się: „Obym poznał siebie, obym poznał Ciebie”. Na początku rekolekcji uczyńmy tę modlitwę naszą własną: „Obym poznał siebie” – Twoje Boskie odbicie w moim sercu oraz mój grzech, który je zniekształca. „Obym poznał Ciebie” – obym doświadczył Twojej nieskończonej miłości i uwolnił się od wszystkich fałszywych pojęć o Tobie i Twojej woli.
Zgodnie z zachętą Ojca Ignacego (por. 109), na zakończenie rozmawiajmy serdecznie z Matką Najświętszą, z Jezusem oraz z Bogiem Ojcem o tym wszystkim, co było nam dane przeżyć w czasie medytacji. Prośmy o odwagę w poznawaniu siebie samych, byśmy nie ulegali zniechęceniu, gdy dotykać będziemy głębokich korzeni zła: egoizmu, zamknięcia w sobie, wyniosłości, skłonności do urazów, obojętności. Módlmy się o moc wiary, która przekona nas, że miłosierdzie Boga jest zawsze większe od ludzkiej ułomności. Prośmy też o głęboką świadomość, że Bóg, który wchodzi w nasze życie, pragnie nas uleczyć, wyzwolić i zbawić.
Fragment książki Uzdrowienie z poczucia krzywdy (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wybierajcie życie
Józef Augustyn SJ
Słowo to bowiem jest bardzo blisko ciebie: w twych ustach i w twoim sercu, byś je mógł wypełnić. Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, zachowywać Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon cudzym bogom, służąc im – oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu. Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamom, Izaakowi i Jakubowi (Pwt 30, 14-20).
1. Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz?
Pierwszym zasadniczym powołaniem człowieka, będącym fundamentem wszystkich innych ludzkich wyzwań, jest powołanie do życia. Jesteśmy najpierw powołani, by nasze życie przeżyć uczciwie, dojrzale, w miłości i wolności. Ponieważ dzisiejsza cywilizacja lekceważy życie, tym ważniejsze wydaje się podkreślenie, iż godne, dobre i mądre ludzkie życie to pierwsze zadanie człowieka.
Wiele dziedzin naszej cywilizacji naznaczonych jest dzisiaj cieniem śmierci. Chłód w relacjach międzyludzkich, obojętność na cierpienie, rozbicie rodziny, brak wrażliwości na problemy dzieci, chciwość pieniądza, stosowanie przemocy, zażywanie narkotyków, alkoholizm, nadużycia seksualne, wykorzystywanie nieletnich, aborcja – oto najczęstsze przejawy „cywilizacji śmierci”, z którymi spotykamy się na co dzień w różnej formie. Wbrew tym wszystkim negatywnym tendencjom naszej cywilizacji winniśmy podkreślać piękno i dobro ludzkiego życia. Jakże często człowiek współczesny zachwyca się maszynami, które sam produkuje, a nie jest w stanie podziwiać cudu własnego życia.
Szczególnie młodym ludziom trzeba ukazywać ich pierwsze powołanie: powołanie do życia. Jest rzeczą paradoksalną, iż wielu z nich „czuje się” powołanych do wielkich i ważnych zadań życiowych, a jednocześnie z lekceważeniem traktuje swoje życie. Nie można dokonywać ważnych rzeczy, jeśli nie doceni się własnego życia. Każde powołanie życiowe: małżeńskie, kapłańskie, zakonne, pełnienie określonych funkcji społecznych i wspólnotowych zakłada, iż człowiek ceni swoje życie, cieszy się nim i umie nim mądrze kierować. Aby jednak dzielić się własnym życiem z innymi, winniśmy najpierw nauczyć się cenić własne.
Wobec cywilizacji, która lekceważy życie, trzeba nam często sięgać po Psalm 8, który jest jednym z najpiękniejszych hymnów o człowieku. W czasie medytacji chciejmy słowami tego Psalmu prosić o łaskę podziwu i wdzięczności za dar życia. Prośmy o świadomość piękna i dobra każdego ludzkiego istnienia. Razem z Psalmistą z zachwytem sławmy Boga za dar życia:
O Panie, nasz Boże,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!
Tyś swój majestat wyniósł nad niebiosa. […]
Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?
Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy:
owce i bydło wszelakie,
a nadto i polne stada,
ptactwo powietrzne oraz ryby morskie,
wszystko, co szlaki mórz przemierza.
O Panie, nasz Panie, jak przedziwne Twe imię po wszystkiej
ziemi (Ps 8, 1-2. 4-10).
2. Doświadczenie Boga Ojca dającego życie
To miłość Boga stwarza i nieustannie podtrzymuje życie każdego z nas. Dzięki niej możemy doświadczyć, iż nasze życie jest ważne i potrzebne. Nikt z ludzi nie może powiedzieć, iż jego życie jest bezsensowne. Sam Bóg swoją odwieczną i bezinteresowną miłością nadaje sens naszemu życiu. Sens życia w ostatecznym znaczeniu nie zależy więc od sukcesu zawodowego, wieku, zdrowia, poprawności moralnej. Najbardziej upadłe, grzeszne, zranione i zagubione ludzkie życie nie przestaje mieć sensu, ponieważ Bóg je stworzył z miłości i z miłości podtrzymuje. Bóg nie chce śmierci grzesznika. Pragnie jego nawrócenia i życia: Czyż tak bardzo miałoby mi zależeć na śmierci występnego – wyrocznia Pana Boga – a nie raczej na tym, by się nawrócił i żył? (Ez 18, 23). Ponieważ Bóg pragnie szczęścia człowieka, dlatego kieruje do niego radykalny nakaz: Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, zachowywać Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił.
Ponieważ Bóg kocha każde ludzkie życie, nikt nie ma prawa pogardzać własnym życiem. Nikt też nie ma prawa niszczyć życia innych. Życie nie przestaje mieć sensu także wówczas, kiedy sami z różnych powodów przeżywamy jego bezsens, jakąś „pustkę egzystencjalną”. Zawsze jednak możemy „wybrać życie”, możemy doświadczyć, że ono ma sens, nawet w najtrudniejszych sytuacjach.
W niniejszej medytacji prośmy, byśmy doświadczyli, iż Bóg dzieląc się swoją miłością, daje, podtrzymuje i pielęgnuje każde ludzkie życie. Wsłuchajmy się z uwagą w słowa Proroków mówiących o wielkiej trosce Boga o życie każdego z nas: Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię, prorokiem dla narodów ustanowiłem cię (Jr 1, 5). Jak kogoś pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę; […] w Jerozolimie doznacie pociechy (Iz 66, 13). Oto wyryłem cię na obu dłoniach, twe mury są ustawicznie przede Mną (Iz 49, 16).
Doświadczenie miłości Boga dającego życie pozwoli nam odkryć prawdziwą wartość naszej egzystencji i natchnie odwagą do życia w najtrudniejszych jego okresach. Prośmy, byśmy mieli głęboką świadomość celu i sensu życia także w chwilach słabości, ułomności i grzechu; bo choć grzech oddala nas od Boga, a przez to uderza w nasze życie, to jednak nie niszczy całkowicie jego sensu i celu. Przebaczająca miłość Boga sprawia, iż możemy na powrót doświadczać Jego miłości i odzyskać radość życia.
3. Odpowiedzialność za życie
Odprawianie Ćwiczeń duchowych służy temu, byśmy odkrywszy cel i sens własnego życia – mogli się nim w pełni cieszyć i dzielić z innymi. W ten sposób służymy Bogu i oddajemy Mu cześć. Rekolekcje są swoistym rachunkiem sumienia z naszego podejścia do własnego życia. Poprzez przedłużoną modlitwę, rachunek sumienia, osobistą refleksję, kierownictwo duchowe będziemy pytać siebie: Jaki jest mój stosunek do życia? Co tak naprawdę wybieram: życie czy śmierć? Jeżeli wybieramy uleganie naszym namiętnościom: nieuporządkowanym ambicjom, chciwości pieniędzy, zmysłowości, wewnętrznemu lenistwu, tym samym wybieramy śmierć. Bóg przestrzega każdego z nas: Jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon cudzym bogom, służąc im – oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie.
Nie mamy prawa poświęcać własnego życia dla zdobycia względnych, przemijających wartości: kariery, sławy, pieniędzy, przyjemności, ludzkiego uczucia. Wśród wartości ofiarowanych nam przez Boga życie jest wartością najwyższą. Nie możemy zamienić go na cokolwiek innego. Jeżeli natomiast wybieramy Boga, Jego miłość, a wraz z nią Jego przykazania, wówczas wybieramy życie. To źródło życia. Prośmy Boga, aby rekolekcje udzieliły nam odpowiedzi na pytanie, jak kochać nasze życie miłością ofiarną i uporządkowaną. Jak trudzić się dla naszego życia i życia tych, których kochamy? Jeżeli wejdziemy w Ćwiczenia duchowe wielkodusznie i z hojnością wobec Boga, pozwolą nam one odkryć życie jako łaskę. Wraz z nią odkryjemy także nasze życiowe zadania i podejmiemy za nie odpowiedzialność.
4. Zrezygnować ze statusu ofiary
„Ze wszystkich części ciała – pisze Josif Brodski, laureat Literackiej Nagrody Nobla – najbardziej trzeba czuwać nad palcem wskazującym, ponieważ on wytyka cudzą winę. Niezależnie od nędzy swojego położenia proszę nie winić nikogo i niczego. Proszę nie winić: historii, państwa, zwierzchników, rasy, rodziców, fazy księżyca, dzieciństwa, treningu czystości. Repertuar jest tyleż obszerny co nudny, już więc jego obszerność i nuda powinny dostatecznie odstręczyć rozumną istotę od czerpania z niego satysfakcji. Z chwilą, gdy obarczymy coś lub kogoś winą, podważamy własną determinację do zmian. W końcu status ofiary ma swoje uroki: zjednuje współczucie, zaskarbia podziw” – dotyczy to całych narodów, całych kontynentów, jak też pojedynczego człowieka.
Odpowiedzialność za życie rozpoczyna się od rezygnacji ze „statusu ofiary” z użalania się i wiecznego płakania nad sobą czy swoim nieszczęściem. Wytykanie ludziom ich winy jest znakiem, że nie przyjęliśmy jeszcze pełnej odpowiedzialności za nasze życie. Doświadczenie szczęścia zawsze wiąże się przede wszystkim z naszym zaangażowaniem i wolnością. Trzeba nam brać odpowiedzialność za takie życie, jakie ono jest w danej chwili, niezależnie od zranień, krzywd i trudnych warunków, w jakich żyliśmy czy żyjemy. Prośmy Boga, byśmy umieli rezygnować ze złego używania palca wskazującego. Świadomi obecności Boga w naszej modlitwie pytajmy siebie samych: Czy nie przerzucam odpowiedzialności za moje nieszczęście na bliźniego? Czy nie przyjmuję statusu ofiary?
5. Pokonać podejrzliwość
Człowiek, który chce prawdziwie cieszyć się swoim życiem, musi zaufać Bogu, ludziom i własnemu życiu. Bez zaufania nie da się żyć. Jednak by móc zaufać, trzeba najpierw zauważyć własną nieufność i podejrzliwość, przyjąć je jako ranę, wyznać przed Bogiem i prosić o wewnętrzne uleczenie.
Jeżeli podejrzliwość i nieufność nie zostają pokonane, rosną wraz z człowiekiem. Nieufność jest jedna. Nieufność dziecka wobec rodzica z upływem lat staje się nieufnością rodzica wobec dziecka. Podejrzliwość podwładnego wobec przełożonego z czasem staje się podejrzliwością przełożonego wobec podwładnych.
Nieufność i podejrzliwość ludzka jak cień padają także na samego Boga. To właśnie z powodu naszej podejrzliwości w chwilach trudnych rodzą się pełne nieufności pytania: Czy Bóg może mi przebaczyć tak ciężkie grzechy? Czy Bóg mnie kocha, skoro tak bardzo cierpię? Czy naprawdę Bóg jest miłością, jeżeli na świecie jest tyle męki i cierpienia? Czy istnieje Boża sprawiedliwość, jeżeli tak okrutnie cierpią niewinne dzieci? Nasza nieufność wobec Boga może ujawniać się także w chwilach powodzenia. Mogą wówczas rodzić się w nas pytania: Czego Pan Bóg zażąda ode mnie za to dobro i szczęście, którego doświadczam? Jaki krzyż ześle mi później?
Pytajmy się w obecnej medytacji: Czy nie rodzą się we mnie te lub tym podobne wątpliwości? Jak sobie na nie odpowiadam? Czy rozmawiam szczerze o nich z Bogiem? W bezpośrednim dialogu chciejmy wyznać odruchy nieufności wobec Boga i ludzi, prosząc o Boże przebaczenie. Postawa zaufania wymaga od nas przezwyciężenia podejrzliwości. Jeśli bowiem poddajemy się zwątpieniu, wówczas wszystko, co przyjmujemy i dajemy Bogu, zostaje nim zatrute.
Podejrzliwość, którą objawiamy w relacji do Boga i bliźnich, ujawniamy także w stosunku do własnej osoby. Wielu młodych ludzi nieustannie podejrzewa siebie o złe zamiary i złe intencje. Nie potrafią żyć w pokoju i radości, ponieważ ciągle muszą walczyć z obawami, zbytnią troską o siebie i swoją przyszłość. Podejrzliwość każe im nieraz stawiać sobie niemal nieludzkie wymagania, całkowicie ich przerastające. Człowiek nieufny czuje się ciągle zagrożony i wewnętrznie rozbity. Nieustannie żyje w napięciu i przyjmuje postawę bojownika. Musi bronić swoich „zagrożonych obszarów”, gdyż w każdej chwili ktoś może mu zagrozić.
Podejrzliwość wobec siebie i Boga uniemożliwia nam prawdziwe doświadczenie wiary. W podejrzliwości człowiek nie umie przyjmować bezinteresownego daru. Usiłuje natychmiast za niego płacić i wynagradzać. W konsekwencji nasze relacje z Bogiem naznaczone zostają interesem, a życie duchowe staje się wielkim handlowaniem z Bogiem. Wydaje się nam wówczas, iż za wszystko Bogu trzeba zapłacić i wszystko sobie u Niego wykupić. Kiedy nie umiemy bezinteresownie przyjmować darów, nie umiemy ich też bezinteresownie ofiarować. Nieufność i podejrzliwość są wrogami bezinteresowności.
Pytajmy siebie o naszą nieufność i podejrzliwość. Nierzadko ujawniają się one najpierw wobec naszych najbliższych. Ile jest podejrzliwości we mnie wobec osób, z którymi żyję na co dzień: rodziców, męża-żony, dzieci, sąsiadów, przełożonych, podwładnych? Pytajmy, jak bardzo podejrzliwość nadszarpnęła nasze więzi z bliźnimi, z Bogiem? Jak bardzo wpłynęła na nasze poczucie słabości, niewiarę we własne siły? Jakże często z nieufnością patrzymy na każdy autorytet sądząc, że dąży on przede wszystkim do wykorzystania nas, ograniczenia i zniewolenia. W naszym społeczeństwie jest też ogromnie dużo podejrzliwości wobec ludzi Kościoła. Wielu sądzi, że Kościół, głosząc normy moralne, kieruje się nieczystymi motywami: szuka władzy, wpływów, interesów, pieniędzy…
Prośmy Boga, byśmy mogli dostrzec naszą nieufność i podejrzliwość, wyznać je przed Nim i pokonać w naszych sercach.
Fragment książki Uzdrowienie z poczucia krzywdy (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Jak otrzymujemy łaskę wiary?
John Powell SJ
Kiedyś pod koniec długiego dnia podróżowania Jezus siedział ze swoimi Apostołami przy ognisku. Zapytał ich: „Kim jestem według was?” Piotr, który prawie zawsze odzywał się pierwszy, odpowiedział: „Jezusie, jesteś Mesjaszem i Synem Człowieczym”.
Pan uśmiechnął się do Piotra i zapewnił go: „Błogosławiony jesteś, Piotrze. Sam twój ludzki intelekt nie mógłby do tego dojść. Ojciec mój musiał ci dać tę świadomość”.
Czy pamiętasz taki moment w swoim życiu, kiedy nagle zdałeś sobie sprawę z czegoś bardzo cudownego? Na przykład nagle po prostu wiedziałeś, że jakaś szczególnie ważna dla ciebie osoba naprawdę cię kocha. Chwila otrzymania łaski wiary jest podobna. Zdajemy sobie sprawę z tego, że Jego Słowo jest naprawdę prawdziwe, a Jego miłość jest bardzo rzeczywista, i to jest dar Boży.
Ten dar jest często doświadczany jako „dotyk” Boga. „Dotknął mnie i nagle wszystko wydawało się inne!” Intelekt człowieka nie może dojść do takiego momentu lub spowodować takiego przeżycia bez bardzo specjalnej pomocy ze strony Boga. Wiara jest od początku do końca darem Bożym.
Ale my też możemy coś zrobić, aby być bardziej otwartymi na tę łaskę. Arcybiskup Antoni Bloom, kiedyś praktykujący lekarz i zdecydowany ateista, dał taką radę kobiecie, która pragnęła przeżyć doświadczenie Boga: „Kiedy pani stąd wyjdzie, proszę poczuć ten cudowny dzień najpełniej, jak tylko pani potrafi. Proszę spróbować uświadomić sobie to wszystko, co się w pani dzieje. Proszę czuć światło słoneczne na swoich plecach i radość, jaką ono w pani wywołuje. Proszę czuć powiew wiatru łagodnie muskającego pani twarz i wsłuchać się w swoje własne łagodne myśli. Proszę powąchać kwiaty i posłuchać ptaków śpiewających dla pani. A przede wszystkim, proszę otworzyć swoje serce z miłością dla wszystkich, którzy są pani bliscy”.
Po jakimś czasie kobieta ta przyszła znów do arcybiskupa i powiedziała mu z wdzięcznością, że naprawdę odczuła obecność Boga w świecie ją otaczającym i dotyk Boga w swoim sercu.
Większość teologów poparłaby radę tego biskupa. Wskazują oni dwie główne drogi prowadzące do doświadczenia Boga i momentu otrzymania łaski wiary: samookreślenie i samotranscendencję. Samookreślenie oznacza samopoznanie, głębokie uświadomienie sobie swoich zmysłów i reakcji swojego ciała, uświadomienie sobie swoich emocjonalnych pragnień i zranień, swoich najgłębszych popędów i pragnień.
Większość z nas uważa, że znamy samych siebie, ale to, o czym wiemy, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dag Hammarskjóld powiedział kiedyś, że najdłuższą podróżą jest podróż w głąb samego siebie i że najtrudniej jest nam poznać i zbadać dokładnie nasze wewnętrzne przestrzenie.
Zwykle w naszych kontaktach z innymi osobami tak bardzo udajemy, że zaczynamy wierzyć w to nasze udawanie. Nosimy na sobie tyle masek i gramy tyle ról, iż tracimy część ze swojej zdolności do rozróżniania między rzeczywistością a fikcją. Zagadką jest dla nas, kim naprawdę jesteśmy.
Natomiast samotranscendencja wychodzi w kierunku przeciwnym. Oznacza ona wychodzenie poza samego siebie, kochanie drugiej osoby tak bardzo, jak samego siebie lub nawet bardziej niż samego siebie, pragnienie szczęścia drugiej osoby tak bardzo, jak bardzo pragniemy własnego szczęścia.
Nie jest możliwe, aby przebyć te dwie podróże jedną do własnego wnętrza, a drugą na zewnątrz siebie, nie pozostawiając równocześnie Bogu otwartej bramy, przez którą może On wejść w nasze życie. Ktokolwiek zaczyna te podróże, z pewnością dojdzie do spotkania z kochającym Bogiem i na pewno doświadczy Bożego dotyku.
Kilka lat temu umierał mój były student Tommy, ateista uczęszczający na mój wykład z teologii wiary. Pod koniec cyklu moich wykładów zapytał mnie: „Czy uważa ojciec, że kiedykolwiek znajdę Boga?”, odpowiedziałem: „Nie, Tommy, ale On znajdzie ciebie”.
Ostatnie słowa, jakie do mnie wypowiedział, brzmiały: „My nie odnajdujemy Boga. To On znajduje nas w swoim czasie i na swój sposób. Dopiero wtedy, gdy otworzyłem się z miłością wobec tych, którzy mnie otaczają, gdy zostawiłem otwarte drzwi mojego serca, Bóg przez nie wszedł”.
Myślę, że w jakiś sposób jest to droga nas wszystkich.
Dziękuję ci, Tommy.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wiara: dar do używania
John Powell SJ
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, tak jak ja, nad tym, dlaczego niektórzy ludzie wierzą, a inni nie? Gdyby to była kwestia inteligencji lub logiki, to przypuszczam, że wszyscy inteligentni ludzie byliby wierzący, a ci mniej inteligentni byliby niewierzącymi. Ale, jak wiemy, tak nie jest. Niektórzy inteligentni i wyraźnie dobrzy ludzie całe życie zmagają się, nigdy nie dochodząc do wiary.
Wszyscy teologowie chrześcijańscy zgadzają się co do jednego: wiara religijna jest darem Boga. Każda wiara pociąga za sobą przyjęcie czyjegoś słowa, przyjęcie prawdy, której nie da się udowodnić. Jeśli powiem, że mam 173 cm wzrostu, możesz to sprawdzić mierząc mnie. Nie ma tu żadnej potrzeby aktu wiary. Ale jeśli ci powiem, że cię kocham, musisz to przyjąć na wiarę. Nie ma takiej możliwości, żebym ci mógł udowodnić, że cię kocham. To wymaga wiary.
Słowo Boga, począwszy od Jego obcowania z Abrahamem około 1850 roku przed narodzeniem Chrystusa, a skończywszy na przesłaniu Jezusa i Jego Apostołów, przychodzi do nas w książce, którą nazywamy Biblią. Nie ma nic ważniejszego, co Bóg powiedziałby do nas w całej Biblii, niż przesłanie: „kocham cię”. Nie można tego w żaden sposób udowodnić; w żaden sposób nie można zademonstrować faktu, że Bóg jest naszym Ojcem, który nigdy o nas nie zapomni, „nawet jeśli matka zapomniałaby o dziecku swego łona”. W żaden sposób nie można tego udowodnić, że Bóg tak nas pokochał, iż stał się Człowiekiem i umarł na krzyżu z miłości do nas. Ale jeśli nie da się tego wszystkiego udowodnić, to dlaczego w to wierzymy? Tu jest właśnie miejsce na dar. Bóg musi dać nam łaskę i zdolność do tego, abyśmy wierzyli. Musi nas przekonać: „Tak, ja naprawdę cię kocham”. Oczywiście, Bóg może nasz umysł napełnić myślami czy nasze serce przekonaniami. Większość z nas doświadczyła łaski Bożej w sobie i w swoim życiu. Jedną z trudności w wytłumaczeniu tego aktu Boga w nas jest fakt, że Bóg przychodzi do każdego z nas w sposób niepowtarzalny. Nie szepcze On dosłownie wewnątrz nas, że to wszystko jest prawdą. Ale, na przykład, pozwala na to, aby poruszyła nas głęboka wiara kogoś innego i czyni z tego okazję do tego, byśmy naszym umysłem uwierzyli. Moment wybrany przez Boga jako czas łaski może przyjść wtedy, gdy próbujemy się modlić lub nawet wtedy, kiedy przechodzimy na drugą stronę ulicy. Wydaje się, że Bóg czyni z nas ludzi wierzących na milion różnych sposobów. Ale to jedno jest pewne: tylko Bóg przy pomocy swojej łaski może uczynić z nas ludzi wierzących.
Z naszej strony musimy być gotowi i otwarci na Boga. Istnieje tysiąc przeszkód do takiej gotowości, przy czym za niektóre z nich jesteśmy odpowiedzialni sami, inne znów mogą być kwestią przesądu, którego nas nauczono wcześniej w naszym życiu. Ale nikogo nie możemy osądzać. Być może Bóg czeka na to, by mieć swoją godzinę w życiu tych, którzy zmagają się z kwestią wiary. Gorąco ufam, że Bóg uzna każdą szczerą postawę człowieka, nawet jeśli dana osoba przeszła takie pranie mózgu, że wiara staje się dla niej trudna lub wręcz niemożliwa do pojęcia.
Prawdą jest także, iż my wierzący wciąż mamy wątpliwości, które powracają. Czasami doświadczamy prawdziwych kryzysów wiary. Jeden z wielkich teologów powiedział kiedyś, że stare formy wiary są trawione przez wątpliwości, ale tylko w takim stopniu, by nowe i głębsze formy wiary mogły się w nas narodzić. Psycholog John Hinton przeprowadził badania na temat oparcia i pociechy, jaką daje wiara religijna osobom umierającym. Stwierdził on, że ludzie w momencie śmierci byli podtrzymywani i doznawali pociechy płynącej z wiary w takim stopniu, w jakim uprzednio wiara ich była zintegrowana z życiem codziennym. Ważną prawdą jest tutaj stwierdzenie, że wiara musi być traktowana jako dar, którego należy używać. Rośnie ona w nas tylko wtedy, gdy jej używamy. I im bardziej jej używamy, tym bardziej ona rośnie. Muszę posługiwać się moją wiarą, w przeciwnym wypadku ona umrze.
Wiara może być motywacją jakiejkolwiek czynności, nieważne jak mało znaczącej. Mogę zmywać podłogę, zmywać naczynia lub iść na spacer z miłości do Boga. Bóg chce, żebyśmy byli szczęśliwi i napełnieni życiem. A zatem wszystkie nasze wysiłki, abyśmy byli w pełni ludzcy i żyli pełnią życia, mogą stać się zintegrowanymi aktami wiary. Bóg także chce, abyśmy kochali każdego, nawet tych, których nie jest łatwo kochać, tak aby nasze wysiłki, byśmy stali się ludźmi kochającymi, były świadomie motywowane wiarą.
Czy zechcesz dziś znaleźć chwilę czasu na to, aby popatrzeć wstecz na kilka ostatnich tygodni własnego życia (tak jak ja to czynię bardzo często) i spróbować zrobić listę czynności wykonywanych wówczas przez ciebie, a motywowanych przez wiarę, takich, które były „zabarwione” wiarą? A skoro i tak robimy to, co mieliśmy zamiar zrobić, to czy nie powinniśmy próbować robić tego świadomie z miłości do Boga?
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Kontakt z Bogiem
John Powell SJ
Dla niektórych ludzi Bóg jest milczący i daleki, a inni utrzymują, że regularnie doświadczają obecności i mocy Bożej w swoim życiu.
Co zatem należy czynić lub jakim być, aby otworzyć się na doświadczenie Boga? Jakich potrzeba predyspozycji, aby móc przeżyć prawdziwie religijne doświadczenie?
Myślę, że najważniejsze jest uświadomienie sobie, że Bóg jest inny. W Piśmie Świętym znajdujemy przykazanie Boga: „Zatrzymajcie się, a we mnie uznajcie Boga. Moje myśli nie są waszymi myślami, a moje drogi nie są waszymi drogami”.
Kiedy urodziliśmy się, to myśleliśmy, że poza nami nie ma już żadnej innej rzeczywistości. Później w pierwszym roku życia odkryliśmy, że są jeszcze inni ludzie, którzy nie są częścią nas. Dla większości z nas jest to straszny czas tego zgłębiania tajemnicy odmienności. Jest w nas coś, co chce, aby wszyscy tańczyli tak, jak im zagramy. Najbardziej odmienną osobą ze wszystkich jest nasz wielki tajemniczy Bóg, który powołał nas do istnienia i który kocha nas daleko bardziej, niż to kiedykolwiek zdołamy pojąć.
Każdy z nas zadawał Bogu trudne pytania. Pewna kobieta powiedziała kiedyś do mnie: „Czy wie ojciec, o co chcę zapytać Boga, gdy dostanę się do nieba? O WSZYSTKO!” Śmialiśmy się, ale rozumieliśmy się dobrze. Wszyscy jesteśmy małymi ptaszkami, które latają po wielkich przestworzach Bożego nieskończonego tajemniczego istnienia. Gdy zadajemy pytania, które powstają w naszych skończonych umysłach, Bóg często odpowiada tylko przy pomocy łagodnego, delikatnego: „Zaufaj mi”.
Drugim krokiem przygotowującym nas na przeżycie doświadczenia Boga jest poddanie się. Czytałem kiedyś o kobiecie, która leżała w szpitalu. Dowiedziała się od lekarza, że jej wątroba przestała funkcjonować i że jest umierająca. Była bardzo przygnębiona i wściekła. Prześladowała ją potrzeba „powiedzenia Bogu prawdy w oczy”.
Z trudem zwlokła się z łóżka i zeszła po schodach do kaplicy. Wtedy upadła na podłogę w półmroku. Gdy podniosła oczy, mogła zobaczyć tylko słowa na dywanie prowadzącym do kaplicy: „Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”.
Opowiadała później, że była w stanie wyłącznie powtarzać te słowa: „Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”. I w tej ciemności Bóg powiedział do niej: „Nigdy tak naprawdę nie ukierunkowałaś całego swojego życia na Mnie. To o to chodzi w tej chwili w twoim życiu. Proszę cię teraz, abyś się poddała”. I powiedziała, że to trudne przejście spowodowało, że jej życie się zmieniło. Wiedziała, że musiała opuścić miejsce kierowcy i zwrócić swoje życie ku Bogu.
Po trzecie, potrzebna jest równowaga pomiędzy dwoma pozornie przeciwstawnymi odczuciami. Z jednej strony trzeba naprawdę zrezygnować z naszego ego. Musimy wiedzieć aż do szpiku kości, że nic nie możemy zrobić bez Boga. Musimy wiedzieć, że jesteśmy stworzeniami zależnymi i że wszystko, co posiadamy, jest darem Bożym.
Ale z drugiej strony – a może zabrzmieć to jak zaprzeczenie tego co dopiero przed momentem powiedzieliśmy, że jesteśmy zależni – musimy mieć poczucie pewności siebie, wiary w nasze własne osobiste zdolności – w dary, które zostały nam dane – i których musimy śmiało używać. Na tym polega subtelna równowaga postaw chrześcijanina.
Ostatnim warunkiem potrzebnym do wyrobienia sobie postawy otwartej gotowości na przyjęcie Boga jest uczynienie naszego życia aktem miłości. „Ktokolwiek trwa w miłości, ten trwa w Bogu”. Gdy wybieramy miłość jako zasadę i motywację życia, to budujemy konieczne kanały, przez które łaska Boża dostaje się do naszego życia. Na ścianie swojego pokoju mam napis, który przypomina mi tę wielką prawdę: „Kiedy kochamy – działa Bóg!”
Największym przykazaniem jest kochać Pana naszego Boga ze wszystkich sił. Kiedy nastawiamy nasze życie na ten kierunek, to powstaje droga oczyszczona dla Boga, którą będzie mógł On wejść w nasze życie i użyć nas jako swojego narzędzia.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Lekcja rozmowy z Bogiem
John Powell SJ
Wielu świętych określało modlitwę jako „rozmowę z Bogiem”. Gdy po raz pierwszy usłyszałem takie określenie modlitwy wiele lat temu, natychmiast zadałem sobie pytanie: „Rozmowa jest jezdnią dwukierunkową. W jaki sposób mogę rozmawiać z Bogiem, jeśli On nie mówi do mnie?”
Każdy związek, każda relacja między osobami jest na tyle dobra, na ile dobra jest między nimi komunikacja, porozumienie. Dotyczy to zarówno naszych relacji międzyludzkich, jak również naszej relacji z Bogiem. Słowo „komunikacja” oznacza dzielenie się czymś z drugą osobą. Jeżeli naprawdę istnieje komunikacja między tobą i mną, to ty poznajesz mnie poprzez to, czym się z tobą dzielę, a ja ciebie poznaję poprzez to, czym ty się dzielisz ze mną. Naszą wspólną własnością jesteśmy my sami.
Podobnie modlitwa jest rozmową lub komunikacją z Bogiem. W modlitwie powinniśmy stopniowo coraz bardziej się otwierać przed Bogiem. I powinniśmy coraz lepiej poznawać Boga. Ktoś mógłby zapytać: Co możemy powiedzieć takiego, czego by Bóg już nie wiedział? Czyż nie zna On tych słów, które będziemy do Niego wypowiadać, jeszcze zanim je wybierzemy? Tak. Ale te pytania nie trafiają w sedno sprawy. Nie mówimy do Boga po to, aby Go o czymś poinformować, ale dlatego, abyśmy się stali przed Nim prawdziwi.
Mówienie do Boga oznacza opisywanie siebie takimi, jakimi rzeczywiście jesteśmy. Oczywiście, nie jesteśmy w pełni świadomi tego wszystkiego, co się w nas dzieje. Ale im bardziej próbujemy podzielić się z Bogiem prawdziwą wiedzą o sobie, tym bardziej wchodzimy w kontakt z ukrytymi sferami w nas samych. Modlitwa osobista cierpi na tym, że większość z nas czyta modlitwy lub mówi to, co wydaje nam się, że Bóg chciałby usłyszeć. A tymczasem oporny prorok Jeremiasz skarżył się Bogu: Nie zrobiłeś ze mnie proroka. Zrobiłeś ze mnie głupca. A Job powiedział Bogu: Jestem tak nędzny, że przeklinam ten dzień, kiedy mnie stworzyłeś. Nawet Jezus wołał: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” To są modlitwy uczciwe.
W jaki sposób Bóg mówi do nas? Biblia pełna jest opowiadań o tym, jak Bóg porozumiewa się z wierzącymi. A Bóg jest taki sam wczoraj, dzisiaj i zawsze. Wyposażył nas w pięć różnych anten odbiorczych, przez które do nas mówi: nasz umysł, naszą wolę, wyobraźnię, uczucia i pamięć.
Po pierwsze umysł. Czy kiedykolwiek pomyślałeś o czymś i odczułeś, że tę myśl podsunął ci Bóg? Często modlę się o oświecenie. Proszę Boga, aby mi pomógł w rozeznaniu, co powinienem zrobić lub powiedzieć, aby komuś pomóc. Zawsze się modlę, zanim zacznę pisać, prosząc Boga o kierowanie moimi myślami. Bóg często inspirował mnie i pomagał mi w tym, abym zobaczył coś w szerszej perspektywie.
Drugim środkiem, którego używa Bóg, aby się z nami porozumieć, jest wola. To poprzez naszą wolę od czasu do czasu doświadczamy siły, która nie jest nasza. Jest to siła Boga. I myślę, że Bóg często daje nam siłę, aby dokonać czegoś specjalnego.
Jest jeszcze zmysł wewnętrzny, który nazywamy wyobraźnią. Gdybym poprosił cię o zamknięcie oczu i zobaczenie znajomej twarzy lub usłyszenie znanego ci głosu, mógłbyś to zrobić dzięki swojej wyobraźni. Podobnie czyni Bóg, to dzięki Niemu mogą zaistnieć w naszej wyobraźni jakieś sceny lub dźwięki.
Zostaliśmy wyposażeni także w nasze uczucia. Bóg może wprowadzić pokój lub nawet zasiać w nas jakieś niepokoje. Jak to ktoś powiedział: Bóg przychodzi, aby pocieszyć doświadczonych i doświadczyć tych, którzy są wolni od trosk i zadowoleni. Zasadniczo działanie Boga w nas uwieńczone jest pokojem. Ale On może sprawić, abyśmy się czuli niezadowoleni, dopóki nie podejmiemy wyzwania, które On nam ofiarowuje.
I wreszcie Bóg w komunikacji z nami korzysta z naszej pamięci. Bóg może przypomnieć o swojej łagodności, jaką nam okazywał w przeszłości. Bóg także leczy nasze wspomnienia, gdy pomaga nam w dokonaniu przewartościowania doświadczeń z przeszłości i przekształcenia wspomnień bolesnych we wspomnienia przyjazne.
Pozostaje jeden problem. W jaki sposób mogę wiedzieć, czy moje myśli, pragnienia, wyobraźnia, uczucia i wspomnienia naprawdę pochodzą od Boga. Najczęściej nie można tego stwierdzić w sposób pewny. Ale łaska zawsze znajdzie sposób, aby wykonać swoje zadanie. Myśl lub pragnienie powraca; bolesne wspomnienia zostają uleczone. Jeśli jakieś oświecenie wydaje się wymagać decyzji zmieniającej nasze życie, powinno ono być wielokrotnie rozpatrywane na modlitwie w celu potwierdzenia. Podobnie jak z niewidomym, którego oczu Jezus dotykał kilkakrotnie. Za każdym razem, gdy Jezus dotknął ich, człowiek ten widział wyraźniej.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Mój model wiary
John Powell SJ
Gdybym miał zrobić listę wszystkich ludzi, którzy mieli największy wpływ na moje życie, osobą, która znalazłaby się na początku tej listy, byłaby moja matka.
Gdy wracam wspomnieniami do swojego dzieciństwa, to przypomina mi się słońce wpadające przez kuchenne okna i dom pełen poczucia bezpieczeństwa, ponieważ była w nim Mama. Jestem bardzo szczęśliwy, że dane mi było podziękować jej za to, zanim umarła, chociaż jestem całkowicie pewien, że ona nie zdawała sobie sprawy z tego, jak głęboko sięgał jej wpływ na moje życie. Ktoś powiedział, że nie poszukujemy jakiejś wartości i nie przyswajamy jej sobie, dopóki nie zobaczymy jej w drugiej osobie. I tak było z moją matką i jej wiarą w Boga. Od początku pamiętam jej prostą, ale solidną wiarę. Pamiętam jej długie modlitwy, które szeptała żarliwie. Bóg był w centrum jej świata, był jej punktem oparcia i spokoju podczas wszystkich burz życiowych.
Kiedyś pod koniec swego życia, gdy już była bardzo powykręcana przez artretyzm, z trudem wyszła rano z sypialni, która znajdowała się na piętrze naszego domu rodzinnego, i z wielkim bólem zeszła po schodach na dół. Tam przypomniała sobie, że nie odmówiła jeszcze modlitw porannych. Gdy mi to potem opowiadała, zapytałem: „I co zrobiłaś?” Z zakłopotaniem odrzekła: „Wygramoliłam się z powrotem na górę, wyciągnęłam swój modlitewnik i odmówiłam moje modlitwy”. Jej mina zdawała się pytać: Czyż nie to zrobiłby każdy na moim miejscu?
Innym razem, gdy myśleliśmy, że Mama może niedługo umrzeć, usiadłem na brzegu jej łóżka i powiedziałem, że ksiądz jest pośrednikiem między Bogiem i ludźmi. Człapie tam i z powrotem po moście wzniesionym nad morzem ludzkich kłopotów, ciągle przynosząc Boga ludziom i ludzi do Boga.
Powiedziałem jej, że właśnie przeszedłem przez ten most i mam dla niej wiadomość od Boga. „Mamusiu, mówiłem, Bóg chce, abym ci wyznał, jaką jesteś wspaniałą i wierną osobą i matką. Pamiętam mnóstwo cudownych rzeczy, które dla nas zrobiłaś, pocerowanych skarpetek, plastrów nałożonych na nasze skaleczenia, tysiące kanapek, które nam przygotowywałaś do szkoły. Ale jest też tyle innych rzeczy, których ja nie pamiętam.
Jestem pewien, że odmawiałaś modlitwy podczas głębokiej nocy, których ja nie słyszałem, że wylewałaś łzy, których ja nigdy nie widziałem. Ale wiesz, Pan pamięta każdy jeden drobiazg, który czyniłaś w Jego imieniu”.
Miałem wrażenie, że tolerowała moją długą przemowę, ale nie sądzę, aby myślała tyle o sobie. Gdy skończyłem, podniosła się na łóżku i wzięła moją głowę w swoje ręce i delikatnie położyła ją na swym ramieniu – tak jak to robiła, gdy byliśmy małymi dziećmi. I powiedziała mi, że najbardziej była dumna w całym swoim życiu z tego, że Bóg zechciał, aby jej mały chłopiec został jego kapłanem.
Pod koniec życia moja matka powiedziała mi, że śmierć jej nie przeraża. Ale dodała: „czy wiesz, czego się boję, Johnie? – Bólu”. Po czym spojrzała na obraz Jezusa znajdujący się w nogach jej łóżka w taki sposób, w jaki tylko ona potrafiła patrzeć, i powiedziała z głęboką prostotą „Poprosiłam Go: «Gdy przyjdziesz po mnie, Jezu, czy mógłbyś wejść po cichu na palcach i pocałować mnie delikatnie, gdy będę spała?»”
Około dziesięć lat temu Mama wpadła w stan omdlenia. Doktor powiedział, że umrze spokojnie podczas snu. Popatrzyłem na znajomy obraz Jezusa i powiedziałem do Niego: „Wejdziesz tu po cichu na palcach i pocałujesz ją delikatnie, prawda? Nie możesz jej niczego odmówić”.
Moja mama dziś już nie żyje. Ale to, jacy jesteśmy w danym momencie naszego życia, tak bardzo jest zdeterminowane przez wspomnienia, które w sobie nosimy. I jeśli o mnie chodzi, to mam wiele niezwykle silnych i inspirujących wspomnień związanych z moją matką.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
O twarzy Boga
Ks. Józef Tischner
Na progu rekolekcji czeka nas zadanie, zdawałoby się, nie do zrealizowania: mamy stanąć w obecności Boga, aby poprzez spojrzenie, jakim On na nas spogląda, zobaczyć siebie. Wydaje się, że to niemożliwe. Ileż to razy, myśląc o Bogu, mieliśmy wrażenie, że nad naszym myśleniem ciąży jakiś paraliżujący je znak zapytania. C z y j e s t? Czy naprawdę jest? Wielu z nas, usiłując postawić się w Bożej obecności, spostrzega z niepokojem, że staje wobec tego znaku zapytania. I wydaje się, że jest to przede wszystkim problem nas współczesnych. Inne czasy przeżywały to zadanie bez większych trudności. Kto na przykład w Ewangelii pytał o istnienie Boga? Nie natrafiamy na ani jedną postać, która by przyszła do Chrystusa z pytaniem: „C z y j es t?”. Owszem, ludzie przychodzili z pytaniami dotyczącymi wprost lub pośrednio Boga, ale nie dotyczyły one Jego istnienia. Odnosiły się do innej sprawy, pytano raczej: „J a k i jest?”. Pytanie to daje się wyczuć poza pytaniami o czas wyzwolenia Izraela, o najważniejsze przykazanie, o błogosławionych i przeklętych, o godnych przyszłego królestwa. Nad krajobrazem ludzkiego niepokoju, który zarysowali nam autorzy Ewangelii, ciąży niczym chmura gradowa wielkie pytanie: j a k ą t w a r z ma Bóg?
Zanim do niego przejdziemy, zastanówmy się, kto jest bliżej prawdy: czy ci, którzy pytają o to, jaki jest, czy ci, którzy pytają, czy jest? Komu Bóg zechce się najpierw objawić? A może obydwa pytania są tak ze sobą zespolone, że kto stawia jedno, ten musi postawić również drugie? Może pytanie jest jedno, a tylko akcenty padają niejednakowo?
Jeżeli rzeczywiście idzie tylko o rozkład akcentów, spróbujmy pójść śladami Ewangelii. Pozwólmy więc, by z naszych bólów i radości, z naszej rozpaczy i nadziei, z naszych narodzin i naszego umierania wyłoniło się to kluczowe pytanie: j a k i jest?
Oto mam przed sobą otwartą Ewangelię – początek Ewangelii według świętego Jana, słynny prolog. Jan mówi tu o Bogu, że jest Słowem, że „Słowo stało się ciałem”, a także – że Bóg jest tym, kto jest „na początku”. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inne pojawiające się w tym samym tekście okresie- nie. Jan mówi: Bóg jest jak światłość. „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci…” Pytamy: czy istnieje coś, co byłoby podobne do twarzy Boga? Jan odpowiada: do twarzy Boga podobna jest światłość.
Zastanówmy się przez chwilę. Światłość to nie to samo co źródło światłości i nie to samo co oświetlony przedmiot. Źródłem światłości jest na przykład słońce. Słońce zajmuje jakieś miejsce w przestrzeni, mówimy, że porusza się, że wschodzi i zachodzi. Ale Bóg nie jest podobny do słońca… Światłość oświetla różne przedmioty: wydobywa z mroku drzewa, domy, ludzkie twarze. Jednak Bóg u świętego Jana nie jest żadnym z oświetlonych przedmiotów. Bóg jest jak ś w i a t ł o s a m o w s o b i e, które oderwało się od swego źródła, będąc samo dla siebie źródłem, i które nie utożsamia się z oświetlanym przedmiotem. Nasze oczy zwracają się zazwyczaj ku temu, co światło oświetla: patrzą na drogę pod stopami, na mijających nas ludzi. Bywa także, że zwracamy nasze oczy ku słońcu, zwłaszcza podczas wschodu lub zachodu. Ale prawie nigdy nie staramy się patrzeć na światło jako takie. Wydaje się nam, że jest ono niewidzialne. Niemniej dzięki światłu widzimy wszystko, co widzimy.
Bóg jest jak światło. Bóg pozwala widzieć, ale sam pozostaje niewidzialny. Cokolwiek widzimy, widzimy w przestrzeni duchowej rozjaśnionej „światłością, która w ciemności świeci”.
Jest w Ewangelii scena spotkania Chrystusa z człowiekiem niewidomym od urodzenia. Człowiek ten prosi Chrystusa o uzdrowienie. Chrystus bierze grudkę ziemi, miesza ziemię z własną śliną i zrobionym w ten sposób błotem naciera oczy niewidomego. Potem każe mu się obmyć w sadzawce. Niewidomy zostaje uzdrowiony. Mówi, że widzi „ludzi jak drzewa chodzące”. Niewidomy jest człowiekiem, który doświadczył namacalnie, zmysłowo prawdy słów świętego Jana, że Bóg jest jak światło. Ale przecież samego światła nadal nie widział. Widział ludzi, drzewa, drogę przed sobą… I Boga również nie zobaczył. Pojął jednak – o ile w ogóle człowiek jest w stanie pojąć coś takiego – że Bóg to ten, kto daje widzenie.
Doświadczenie niewidomego od urodzenia może być dla nas doświadczeniem obcym. Nie znaczy to jednak, by obca nam była ciemność, zarówno ta zmysłowa, jak duchowa, wewnętrzna. Z ciemnością zmysłową umiemy sobie jakoś radzić: bierzemy latarkę i kierujemy snop światła na drogę. Ale z ciemnością duchową poradzić sobie trudniej. Ktoś bliski odszedł od nas… Ktoś rzucił oskarżenie… Nie pokonaliśmy przeszkody, którą przyniosło nam życie… Stajemy na rozdrożu, ale nawet rozdroża dokładnie nie widzimy. Jest ciemno i nasz czas nie ma jutra.
I oto nagle pojawia się jakiś nikły blask. „Wyłania się wąska ścieżka wśród bezdroży. Ścieżka jest smutna, mała, widać, że nie wiedzie do żadnego wielkiego celu. Mimo to idziemy nią, bo instynktownie chcemy żyć. Po latach okazuje się, że idąc nią, uratowaliśmy własne życie i własny honor. Niewidomy, gdy przejrzał, pomylił ludzi z drzewami. Pomyłka ta świadczyła jednak o tym, że przestał być niewidomym. Gdy pytamy, c z y Bóg jest, nasze pytanie przypomina pomyłkę kogoś, kto właśnie zaczął widzieć. Dowodzi ono, że na naszą przestrzeń padło światło, które wydobyło z mroków jedną z wielu możliwych ścieżek. Szukamy, bo już wcześniej zostaliśmy odnalezieni.
Oto inny fragment Ewangelii i inne słowo, którym autor odsłania tajemnicę twarzy Boga. Uczniowie pytają Chrystusa, jak dobrze się modlić. Chrystus w odpowiedzi uczy ludzi modlitwy. Pierwsze słowo nowej modlitwy brzmi: „Ojcze”. Bóg jest jak ojciec.
Słowo „ojciec” wymaga komentarza. Niestety, w czasach, w których żyjemy, słowo to zatraciło swą pierwotną głębię. Dziś zazwyczaj wydaje się nam, że ojciec to ten, kto daje życie, kto swą pracą utrzymuje rodzinę, kto wychowuje, formułując nakazy i zakazy. Stosunek między ojcem a dziećmi stał się dziś do tego stopnia zewnętrzny i powierzchowny, że często główną troską dziecka jest wyzwolenie się spod władzy ojca.
Jakąż zatem głęboką prawdę kryje słowo „ojciec”? Myślę, że najlepiej przybliży nam tę prawdę określenie: „powiernik nadziei”. Zwróćmy najpierw uwagę, że chodzi o n a d z i e j ę. Nadzieja jest wewnętrzną siłą, która kieruje nas ku jakiejś przyszłości. Niemniej nadzieja wyrasta z naszej teraźniejszości. Co w teraźniejszości jest bodźcem powstania nadziei? Trafnie powiedział o tym Gabriel Marcel: jest to sytuacja próby. Nadzieja wyrasta z jakiejś sytuacji próby i stanowi akt, dzięki któremu „przezwyciężamy” tę próbę. Nadzieja jest zawsze nadzieją wbrew czemuś: na przekór chorobie, wbrew okolicznościom, mimo przeszkód. Naszą nadzieją pokonujemy pokusę rozpaczy, która grozi nam w każdej sytuacji próby. Tak więc nadzieja, wyrastając z teraźniejszości i kierując się ku przyszłości, niesie w sobie zarówno dramat sytuacji próby, jak i radość jutrzejszego zwycięstwa. Niemniej oprócz bodźca i celu nadziei, istnieje jeszcze coś lub raczej k t o ś, od kogo nadzieja zależy najbardziej. Jest nim ten, w kim pokładamy naszą nadzieję – p o w i e r n i k nadziei. Można powiedzieć, że powiernik nadziei jest ojcem nadziei. Im bardziej wszechmocny i godny zaufania powiernik, tym głębsza i silniejsza jest nasza nadzieja. A ktokolwiek jest ojcem ludzkiej nadziei, ten jest zarazem ojcem człowieka. Bo człowiek bez nadziei nie może żyć. Jesteśmy dziećmi tych, w których złożyliśmy nasze nadzieje.
Bóg jest j a k ojciec, a człowiek jest jak dziecko. Oznacza to, że Bóg jest tym, w kim człowiek – czasem świadomie, a czasem wiedziony instynktem – pokłada swą najgłębszą nadzieję.
W Ewangelii znów natrafiamy na scenę, która w sposób konkretny ilustruje opisaną sytuację. Jest człowiek, którego syn choruje. Choroba syna – oto prawdziwa sytuacja próby. Został w nią wtrącony przede wszystkim sam ojciec. Pojawia się pokusa rozpaczy. Ale oto rodzi się jakaś nadzieja, wąska ścieżka poprzez bezdroże, która w ojcu powstrzymuje rozpacz. Idzie do Chrystusa. Mówi: „Mój syn choruje”. Słowami tymi czyni z Chrystusa powiernika swojej nadziei. Jest on wprawdzie ojcem chorującego syna, ale w momencie powierzania nadziei sam staje się jak dziecko. Chrystus odpowiada uzdrowieniem. Człowiek odchodzi, niosąc w swej pamięci podwójne objawienie: że człowiek w swej naturze jest i pozostanie dzieckiem, i że prawdziwym ojcem człowieka jest Bóg.
Każdy z nas przechodzi w życiu przez rozmaite sytuacje próby. Za każdym razem powierzamy naszą nadzieję czemuś lub komuś. W ten sposób życie uczy nas wiecznego dziecięctwa. Przychodzi jednak chwila, że próba jest większa niż wszystko, co było dotąd. Wtedy gest naszej nadziei staje się jeszcze większy, szerszy, wszystko przerastający… Nadzieja w człowieku potężnieje. Gdy próba minie, każdy niesie w pamięci elementarną prawdę: żyje-my o tyle, o ile staliśmy się dziećmi własnej nadziei, która nas przerosła.
Pojmując, co to znaczy być dzieckiem, pojmujemy zarazem, co znaczy być ojcem… Obydwa symbole oznaczające Boga – symbol światła i symbol ojca –dopełniają się wzajemnie. Odsłaniają nam one twarz Boga jako Boga chrześcijańskiej nadziei. Bóg daje widzenie i daje siłę potrzebną do pokonania przeszkód na drodze, którą zobaczyliśmy. Jednocześnie odsłaniają nam one prawdę o naturze człowieka. Człowiek jest jak pielgrzym, który przez całe swoje życie szuka właściwej dla siebie ojczyzny.
Święty Paweł, mistrz chrześcijańskiej syntezy, ujmuje to po prostu: „bo w Nim poruszamy się, żyjemy, jesteśmy”.
Cóż teraz możemy powiedzieć o sobie, o nas, dzieciach naszego czasu, które bezustannie wołają o znak, dowód, argument? W czasach Chrystusa byli ludzie, którzy również domagali się znaku z nieba, ale znak nie został im dany. To zaskakujące, bo przecież tysiącom innych ludzi znak został dany. Dowodzi to, że znaki były, a jedynie rozumienia znaków zabrakło.
Szukamy Boga daleko, podczas gdy Bóg jest całkiem blisko. Czy można prosić o znaki, które miałyby wskazywać na istnienie światła, skoro naprawdę to właśnie światło umożliwia zaistnienie wszelkiego znaku? Czy można pytać o ojca nadziei, jeżeli bez jakiejkolwiek nadziei nie jest możliwe żadne pytanie? Szukamy Boga, ponieważ zostaliśmy uprzednio dotknięci przez Boga. Bóg dotyka nas tak, jak dotyka nas światło, o którym nie wiemy, skąd się bierze, i pokonuje nas tak, jak pokonuje nas nasza najgłębsza nadzieja, to znaczy – zarazem nas rodząc. Bóg jest i n n y niż światło, i n n y niż ludzcy ojcowie. A jednak jakoś w swym działaniu podobny do światła i do ludzkich ojców. Dlatego twarz Boga jest tajemnicą nie tyle przez swe oddalenie, ile przede wszystkim przez swą bliskość. W świetle Boga widzimy własną twarz. W nadziei z Boga idącej nadajemy ludzki wyraz własnej twarzy. Dlatego twarz Boga jest bliżej niż nasza własna twarz. Ale dla człowieka to, co najbliższe, jest zarazem tym, co najbardziej odległe. Na tym polega jego dramat.
Mamy więc postawić się w obecności Boga. Spełnimy to zadanie tylko wtedy, gdy sobie uzmysłowimy, że Bóg uczynił to już wcześniej i wcześniej sobą nas ogarnął.
Fragment książki Zrozumieć własną wiarę (Kraków 2006), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Mój obraz Boga
Józef Augustyn SJ
Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem, i syna swego wezwałem z Egiptu. Im bardziej ich wzywałem, tym dalej odchodzili ode Mnie. […] A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima, na swe ramiona ich brałem; oni zaś nie rozumieli, że przywracałem im zdrowie. Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości. Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę – schyliłem się ku niemu i nakarmiłem je (Oz 11, 1-4).
1. Bóg jest tajemnicą
Kim jest Bóg? Jaki jest Bóg? To pytania, które winny nieustannie powracać w naszej modlitwie, w całym naszym życiu duchowym. Do jakiego Boga się modlę? Przed jakim Bogiem staję? Znalezienie odpowiedzi na te pytania to jeden z zasadniczych celów rekolekcji.
Zauważmy, iż Bóg jest tajemnicą i nasze poznanie Go będzie zawsze częściowe. Najpierw będzie ono ograniczone przez nasz ludzki sposób pojmowania rzeczywistości. Człowiek – stworzenie – stworzenie nie może swoim umysłem i sercem w pełni ogarnąć Boga – Stwórcy. „I cóż właściwie mówią ci wszyscy, którzy o Tobie mówić usiłują. Lecz biada, jeśli się o Tobie milczy! Choćby najwięcej wtedy mówił człowiek, niemową jest” – wyznaje św. Augustyn. Subiektywne przekonanie pewnych osób, iż dobrze znają Boga, świadczy nie tyle o głębi ich życia duchowego, ile raczej o nieznajomości Boga. Bóg jest tajemnicą. Prawda ta winna ujawniać się w naszej codziennej modlitwie.
W obecnej medytacji pytajmy siebie: Na ile doświadczam Boga jako tajemnicy? Czy nie noszę w sobie jakiegoś powierzchownego przekonania, że poznanie Boga zależy przede wszystkim ode mnie: od mojego wysiłku, pracy, trudu, ofiary? Kiedy tajemnica Boga spowszednieje nam w naszej rzeczywistości życia, usiłujemy Nim manipulować, wykorzystywać Go dla naszych ludzkich zamiarów i celów. Doświadczenie tajemnicy Boga chroni nas przed próbami narzucania Panu Bogu naszej woli, naszego sposobu myślenia i działania.
Prośmy, byśmy dzięki tym rekolekcjom doświadczyli głębiej, że Bóg jest tajemnicą, do której możemy mieć przystęp jedynie dzięki Jego łasce. Możemy trwać przed Bogiem, słuchać Jego słowa, odpowiadać na Jego miłość tylko dlatego, że On pierwszy wyszedł naprzeciw nam i pociągnął nas ku sobie. Możemy Go szukać, ponieważ On jako pierwszy nas znalazł.
2. Doświadczenie miłości ludzi i miłości Boga
Jezus, nakazując nam wołać do Boga Ojcze (por. Łk 11, 2), odwołuje się do naszego doświadczenia miłości. By objawić nam swoją Boską miłość, każe nam przywołać ludzką miłość: głównie miłość ojca i matki. Nasze pierwsze doświadczenia Boga zbudowane są więc z kruchej ludzkiej miłości. Bóg jest jednak na tyle pokorny, że posługuje się niedoskonałą miłością człowieka, aby przez nią objawić swoją odwieczną Boską miłość. Stąd też w pierwszym etapie naszego doświadczenia Boga zranienia w ludzkiej miłości mogą rzucać cień na Jego Boską miłość.
W tej medytacji chciejmy prosić o głęboką świadomość, że nasze doświadczenie miłości Boga – szczególnie na początku naszej duchowej wędrówki – zależne jest od doświadczenia miłości ludzkiej. Poznanie ograniczeń w miłości naszych rodziców może więc pomóc nam odkryć zniekształcenia naszych więzi z Bogiem. Surowość rodziców, ich oschłość lub też zaborczość emocjonalna mogą być źródłem naszych lęków wobec Boga. Jedna z zasadniczych pokus w doświadczeniu duchowym to podejrzliwość, nieufność wobec Boga, która ma swój początek najczęściej w poranionych relacjach z najbliższymi, szczególnie zaś w relacjach z rodzicami.
Świadomi obecności Boga i Jego nieskończonej miłości pytajmy siebie: Czy miłość mojego ojca – mojej matki naprowadzała mnie na miłość Boga? Na ile ich miłość była podobna do miłości Boga Ojca? Co może przeszkadzać mi w relacji do Boga, kiedy próbuję skorzystać z miłości „ziemskiego ojca” jako analogii dla miłości Boga? Na ile miłość mojej matki może stanowić dla mnie analogię miłości Boga?
Prośmy, byśmy zobaczyli przepaść, jaka istnieje pomiędzy miłością ludzką, choćby najbardziej szlachetną, a miłością samego Boga.
3. Docenić kruchą ludzką miłość
Świadomość, że miłość naszych rodziców jest krucha, nie oznacza bynajmniej całkowitego zakwestionowania jej. Widząc jej braki, należy ją docenić. Winniśmy być wdzięczni ojcu i matce za ich trud, ofiarność, poświęcenie i oddanie. Widzenie braków w miłości nie sprzeciwia się jej autentyczności. Miłość potrzebuje całej prawdy. Nie tylko prawdy o ludzkiej szlachetności, dobrej woli, trudzie, ofiarności, ale także prawdy o ludzkich ograniczeniach, słabościach, bezradności itp.
Aby móc w pełni doświadczyć miłości Boga, trzeba przekraczać ograniczenia miłości ludzkiej. Trzeba zobaczyć, że miłość ta jest nie tylko niewystarczająca, ale że nierzadko jest również raniąca. Dojrzewanie w miłości Boga domaga się przeprowadzenia rozgraniczenia pomiędzy biedną ludzką miłością, jakiej doświadczaliśmy, a bezwarunkową i nieskończoną miłością Boga, której jeszcze „do końca” nie znamy, choć głęboko jej pragniemy.
Bóg Objawienia okazuje się całkowicie inny od naszego subiektywnego doświadczenia. Moje przeżycie Boga nie jest Bogiem. Bywa jedynie bladym odbiciem Jego Obrazu. Na ziemi wszyscy poznajemy Boga jakby w zwierciadle (2 Kor 3, 18).
W tym kontekście pytajmy więc: Jaki jest mój obraz miłości Boga? Sięgajmy do całej historii swojego życia, aby pytać siebie: W jaki sposób doświadczałem Boga w najtrudniejszych momentach? Jak Go wówczas przeżywałem? Co wtedy o Nim myślałem? Jaki obraz Boga stawał mi przed oczami? Kim Bóg był wtedy dla mnie? W szukaniu odpowiedzi na te pytania ważne będą nasze pierwsze odczucia, pierwsze myśli. Jeżeli na przykład w momentach trudnych Bóg wydawał się nam nieobecny, obojętny, nieczuły, wówczas takie doświadczenie odsłania w nas zafałszowania Jego obrazu.
Odczucie Boga nie utożsamia się z samym Bogiem. Zniekształcony obraz Boga zniekształca także nasze przeżywanie Go. Jeżeli w momentach krytycznych Bóg nie jawi nam się jako troskliwy, czuwający, miłosierny, to znaczy, że przeżywamy Go w sposób niepełny. Zobaczmy, ile w naszych relacjach z Bogiem jest jeszcze lęku o siebie samych. Nieraz podświadomie boimy się, że Bóg czegoś nam odmówi, coś nam zabierze. Obawiamy się, iż obciąży nas ponad nasze ludzkie siły i możliwości. Odczucia te wypływają ze zniekształconego obrazu Boga. Jeżeli w tych rekolekcjach mamy doświadczać Boga prawdziwego, Boga Jezusa Chrystusa, to musimy rozpoznać wszystkie ograniczenia, wszystkie zniekształcenia Jego obrazu w nas. Musimy zobaczyć, jak bardzo „moje” doświadczenie Boga jest jeszcze niepodobne do Boga prawdziwego.
Jedno z najgłębszych źródeł naszego bólu psychicznego, emocjonalnego i duchowego leży właśnie w zafałszowanym obrazie Boga. Głównie z tego źródła wypływa świadomość własnego nieszczęścia, zagubienia i rozpaczy. Gdy mamy fałszywy obraz Boga, wydaje się nam, że w życiu sami musimy sobie poradzić, że na wszystko musimy sobie zasłużyć. Doświadczenie izolacji i osamotnienia wynika z fałszywego obrazu Boga. Wydaje nam się, że On się nami nie interesuje.
4. Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy
Cały krzyk w mediach możemy dziś odbierać jako jedno wielkie wołanie o miłość. Dzisiejszy człowiek zachowuje się jak małe dziecko, które czując się niekochane, tupie nóżkami, krzyczy, rzuca się na ziemię, rozbija przedmioty, aby tylko zwrócić na siebie uwagę. Zobaczmy, jak często zachowywaliśmy się w taki właśnie sposób. Jak wiele w naszym postępowaniu jest takiego dziecięcego zwracania na siebie uwagi.
Nasze wygórowane ambicje mają zwykle jeden cel: pragną przyciągnąć uwagę i miłość naszych bliźnich. Podpowiadają nam zupełnie nieprawdziwie, że kiedy dokonamy w życiu czegoś wielkiego, genialnego, wówczas wszyscy będą nas bardzo kochać i podziwiać. U podłoża takich zachowań leży właśnie chory obraz Boga, zbudowany na przekonaniu, że na miłość trzeba sobie zasłużyć. U podłoża wszystkich naszych różnorakich chorób duchowych i emocjonalnych leży w jakiś sposób zafałszowany obraz Boga.
Także w tych rekolekcjach nie potrafilibyśmy niczego dobrego zrobić, gdybyśmy modlili się do „fałszywego boga” – do bożka naszych potrzeb, obowiązków, namiętności i pożądań. Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów naszego życia możemy znaleźć dopiero wówczas, kiedy będziemy modlić się do Boga prawdziwego, do Boga Jezusa Chrystusa, który dla nas stał się Człowiekiem, żył, pracował, głosił Dobrą Nowinę, umarł i zmartwychwstał. Stąd tak ważna jest nasza modlitwa o dogłębne poznanie Boga i Jego nieskończonej miłości. Apostoł Filip ma rację, kiedy mówi do Jezusa: Pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy (J 14, 8). Poznanie prawdziwego oblicza Jezusa będzie jednoczesnym poznaniem Ojca, do którego Jezus nas prowadzi. Poznając zaś Ojca, poznamy także wyjście ze wszystkich naszych najbardziej zawikłanych ludzkich spraw i problemów. Prośmy więc, aby odprawiane rekolekcje przybliżyły nas do Boga i Jego miłości.
5. Moja fascynacja Bogiem
Kim jest Bóg? Czy to dla mnie ważne pytanie? Czy wzbudza moje osobiste zainteresowanie? Czy szukanie odpowiedzi na nie jest dla mnie fascynujące i ciekawe? Czy wiara, modlitwa, życie duchowe nie stały się dla mnie przykrym obowiązkiem? Gdyby moje doświadczenie wiary było dla mnie tylko obowiązkiem, wówczas trudno byłoby mi odkryć prawdziwy obraz Boga. Boga znajdują ci, którzy szukają Go całym swoim życiem. Przekroczenie zafałszowań obrazu Boga w naszym życiu nie będzie aż tak trudne, jeżeli będzie w nas prawdziwa fascynacja Bogiem i Jego miłością. On bowiem sam doprowadzi nas do prawdy o swojej Boskiej miłości oraz do prawdy o naszej odpowiedzi na Jego miłość.
Aby móc odkryć prawdziwy obraz Boga, musimy zdemaskować fałszywe „obrazki Boga” i zrezygnować z nich. Trzeba rozbić w nas to, z czym może od dawna zżyliśmy się, do czego jesteśmy już przyzwyczajeni. Jezus napomina nas: Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18, 3). Tymi słowami Chrystus zaprasza nas do zakwestionowania naszej „dorosłej”, skostniałej wiary, która przede wszystkim liczy na siebie i własny wysiłek. Aby móc odkryć prawdziwy obraz Boga, trzeba stać się na powrót dzieckiem. Odkrycie Boga wymaga naszej odmiany serca.
6. Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem
Sięgnijmy teraz do słów Proroka Ozeasza, aby zbliżyć się do odpowiedzi na pytania: Kim Bóg jest naprawdę? Jaki jest Jego rzeczywisty obraz? Byłoby rzeczą ważną, byśmy w tej medytacji nie prowadzili intelektualnych rozważań, ale poddali się temu, co będzie rodzić się w nas pod wpływem słów Proroka.
Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem, i syna swego wezwałem z Egiptu. Bóg kocha nas „od dziecka”, „od wieków”, od zawsze. Bóg kocha nas miłością „odwieczną”. A mimo to w naszej historii życia było tyle niewrażliwości i obojętności na Boga i Jego miłość. Zobaczmy, jak często czuliśmy się niekochani przez Niego. Tę naszą niewrażliwość i obojętność wyznajmy jako ranę i grzech. Jeżeli nawet byliśmy zamknięci na miłość Boga, to jednak On nie przestawał nas kochać. Jego miłość nie jest uwarunkowana naszą wzajemnością. Miłość Boga nie zależy od odpowiedzi człowieka. Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem. Byliśmy miłowani także wtedy, kiedy tej miłości nie rozumieliśmy czy nawet odrzucaliśmy ją.
Im bardziej ich wzywałem, tym dalej odchodzili ode Mnie. […] A przecież ]a uczyłem chodzić Efraima, na swe ramiona ich brałem. Odchodzenie od Boga było powodowane najczęściej naszymi namiętnościami i nieświadomością Jego nieskończonej miłości. Odchodziliśmy od Stwórcy, ponieważ czuliśmy się przez Niego sądzeni, śledzeni i odrzucani. Porzucaliśmy Jego drogi, ponieważ czuliśmy się niekochani. Świadomość, że jesteśmy niekochani lub mało kochani, każe nam lekceważyć Boga i Jego wolę. Nieświadomość miłości Boga sprawia, że szukamy „innych bogów”, „innych bożków”, którzy – w naszej zafałszowanej świadomości – mogą nam ofiarować więcej „szczęścia”. Doświadczenie pokazuje jednak, iż to, co jest bożkiem człowieka, staje się jednocześnie jego demonem. Źródłem naszego nieszczęścia są właśnie nasze bożki i demony. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! (Wj 20, 3) – mówi Jahwe.
„Cudzy bogowie” są bowiem źródłem naszego nieszczęścia, są naszym piekłem.
A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima, na swe ramiona ich brałem. W obecnej medytacji chciejmy uświadomić sobie, że Bóg uczył nas całe nasze życie chodzić w promieniach swojej miłości. Jeżeli dzisiaj jest w nas choćby najmniejsze pragnienie Boga i pełnienia Jego woli, to właśnie dlatego, iż byliśmy wcześniej uczniami Jego miłości. Prośmy, byśmy przeczuli prawdę, że Bóg prowadzi nas do swojej miłości poprzez wszystkie doświadczenia życiowe – także te najtrudniejsze. Nasza ślepota, zalęknienie, naiwność duchowa sprawiają jednak, że często tego nie widzimy.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości. Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę – schyliłem się ku niemu i nakarmiłem je. W obecnej medytacji zadajmy sobie zasadnicze pytania: Jakimi więzami jestem złączony z Bogiem? Co mnie z Nim łączy? Jaka jest rzeczywista treść moich więzów z Bogiem? Wszyscy co prawda jesteśmy związani z Bogiem i bardzo nam na Nim zależy. Gdybyśmy nie byli z Nim powiązani, nie byłoby w nas pragnienia modlitwy, pełnienia Jego woli i porządkowania naszego życia. Rodzi się jednak pytanie: Jakie więzy łączą mnie z Bogiem? Z Bogiem można być powiązanym nie tylko więzami miłości, ufności i oddania. Możemy być z Nim związani także lękiem o siebie, bezdusznym wykonywaniem obowiązków, poczuciem winy, obawą przed odrzuceniem itp. Z obawy o siebie możemy starać się być przed Bogiem bardzo „poprawnymi”, możemy spełniać pobożne praktyki, unikać okazji do grzechu.
Starszy syn z przypowieści o synu marnotrawnym bardzo skrupulatnie wykonywał wszystkie rozkazy ojca kierowany niewolniczą zależnością, a nie miłością. Będąc posłuszny ojcu we wszystkim, czuł się jednocześnie obcy i nieszczęśliwy w jego domu. Czuł się bardziej niewolnikiem niż kochanym i kochającym synem. Stwierdza: Nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu (Łk 15, 29), ale jednocześnie wiele było w nim gniewu w stosunku do brata, wiele pretensji do ojca czy innych niezaspokojonych namiętności. Można być bardzo poprawnym zewnętrznie, a jednocześnie w sercu doświadczać głębokiego niezadowolenia z siebie, z bliźnich, z Boga.
Czy jestem zadowolony z „mojego Boga”, z mojego przeżywania Jego Osoby, Jego istoty? To ważne pytanie na czas tych rekolekcji. Bylibyśmy bardzo „niezadowoleni z Boga”, gdyby w naszej relacji z Nim zabrakło intymnych więzów miłości, zaufania i oddania. Ile w moim związaniu z Bogiem jest jeszcze lęku? Zobaczmy, jak wiele rzeczy robimy przede wszystkim z poczucia obowiązku.
Zanim będziemy prosić o pogłębienie i oczyszczenie naszych niedojrzałych więzi z Bogiem, chciejmy najpierw za nie podziękować. One są naszym darem i skarbem. Mimo wszystko jesteśmy z Bogiem związani. Tych niedojrzałych więzów nie trzeba nam więc lekceważyć i zrywać. Trzeba je docenić. Wszystkie więzy z Bogiem, także te naznaczone lękiem, poczuciem obowiązku i winy, trzeba przyjąć jako łaskę, na której możemy budować głębsze i mocniejsze więzi. Doceniając, trzeba je jednocześnie oczyszczać, uszlachetniać, pogłębiać. Byłoby rzeczą niebezpieczną, gdybyśmy usiłowali najpierw zrywać nasze niedoskonałe więzy z Bogiem, aby następnie budować nowe. Bywa nieraz, iż zachowujemy się wobec Boga jak niedojrzały i rozżalony nastolatek. Odkrywając ograniczoność miłości swoich rodziców, próbuje on od niej uciekać, zaprzeczać jej istnieniu, nieraz stara się ją nawet przekreślić. Ponieważ czuje się za mało kochany, ucieka z domu i tym samym pozbawia się jakiejkolwiek opieki i wsparcia.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę – schyliłem się ku niemu i nakarmiłem je. Chciejmy przez dłuższą chwilę kontemplować ten piękny obraz przedstawiony przez Proroka Ozeasza. Na ile obraz Ozeasza przypomina mi obraz mojego ojca, mojej matki? Czy opisane doświadczenie jest mi bliskie? Czy bliskie jest mi doświadczenie Boga jako miłości? Boga, który pochyla się nad tym, co kruche, ułomne, niedoskonałe, grzeszne? Czy w momentach słabości czuję się przez Boga kochany, akceptowany, wspomagany, podniesiony? Czy może przeciwnie – czuję się najpierw karcony, upokarzany, poniżany?
W zakończeniu medytacji przeprowadźmy potrójną rozmowę. Najpierw rozmawiajmy z Matką Najświętszą. Prośmy Ją, aby Ona – Matka Pięknej Miłości – naprowadzała nas na nieskończoną miłość Boga, dzięki której Ona sama stała się Matką Syna Bożego. To miłość Boga do człowieka leży u źródeł Wcielenia. Rozmawiajmy także z Jezusem, prosząc Go, by nam objawiał Oblicze swojego Ojca. Módlmy się ze św. Filipem Apostołem: Pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy. Prośmy, abyśmy przyjęli odpowiedź Jezusa: Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca (J 14, 9). Rozmawiajmy wreszcie z Bogiem Ojcem. Prośmy Go, aby udzielił nam światła Ducha Świętego, byśmy byli w stanie odróżnić miłość w porządku ludzkim od nieskończonej miłości Boga Ojca. Miłość ludzka jest tylko bladym odbiciem Jego bezwarunkowej miłości. Prośmy, aby Jego łaska pozwoliła nam przekroczyć ograniczenia w ludzkiej miłości, byśmy mogli czuć się kochani „aż do końca”.
Fragment książki Adamie, gdzie jesteś? (Kraków 2012), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Bóg jest Miłością
John Powell SJ
Jako nauczyciel, często zadaję swoim studentom trzy pytania, żeby zorientować się, co oni sądzą o Bogu. Uważam, że są to najważniejsze pytania, jakie można zadać na temat Boga: czy Bóg wpada w gniew? czy Bóg karze?, i ostatnie: czy gdybyś ty lub ja próbował być lepszym chrześcijaninem, czy Bóg kochałby nas bardziej? Moja odpowiedź na każde z tych pytań jest zdecydowana i bardzo przemodlona. Brzmi ona: „nie”.
Po pierwsze, jestem pewien, że Bóg nie wpada w gniew. Dlaczego? Ponieważ Bóg jest niezmienny. I dlatego cokolwiek jest w Bogu, ’ jak mówią teologowie, jest zawsze w Bogu. A zatem gdyby Bóg był ! kiedykolwiek naprawdę rozgniewany, musiałby być rozgniewany na zawsze. W takim wypadku musielibyśmy mówić „Bóg jest gniewem”. Wiemy, że Biblia mówi o „gniewie Bożym”. Ale wszyscy wielcy uczeni badający Pismo Święte twierdzą, że jest to tylko figura stylistyczna, antropomorfizm, projekcja cechy ludzkiej na Boga. A tymczasem naturą Boga jest kochać. „Bóg”, jak pisze święty Jan, „JEST miłością”.
Wiemy również, że nasze reakcje emocjonalne nie są automatyczną odpowiedzią na dany bodziec. Jeśli na przykład ktoś jest dla mnie przykry, to mogę zareagować na wiele różnych sposobów. Mogę paść w gniew lub mogę się czuć zraniony. Mogę odczuwać poczucie winy i być gotowym do tego, by przepraszać. Może mi być nawet przykro, że ta druga osoba tak się zachowała. To wszystko zależy ode mnie i od tego, co jest we mnie. Jeżeli poważnie zirytuję się z powodu czyjegoś zachowania, to złożyłem swoje szczęście w jego ręce. Dałem tej osobie władzę nade mną. Nie potrafię wyobrazić sobie takiego Boga, który na naszą słabość reagowałby gniewaniem się na nas. Dawałby nam wówczas władzę nad Nim, składałby swoje szczęście w naszych rękach.
Piotr kiedyś zapytał, jak często mamy przebaczać tym, którzy wobec nas zawinili. Siedem razy, sugeruje Piotr, ale Jezus odpowiedział, że raczej „siedemdziesiąt siedem”. Dlatego nie potrafię sobie wyobrazić Boga, który nakładałby ograniczenia na swoje miłosierdzie. A Jezus powtarza nieustannie, że musimy kochać każdego, zwłaszcza tych, którzy nam zawinili. Czy potrafisz wyobrazić sobie Boga, który jest rozgniewany? Nie, uczeni mają rację. Bóg jest miłością i wszystko, cokolwiek On kiedykolwiek czyni, jest miłością.
Jeśli chodzi o drugie pytanie: Czy Bóg karze? Znowu odpowiadam: „nie”. Gdy tłumaczę to moim studentom, to po prostu zadaję im pytanie: „Przypuśćmy, że uczę tego przedmiotu bardzo dobrze i oferuję wam wszelką pomoc, jakiej potrzebujecie, ponieważ was kocham i chcę, aby wam szło dobrze. I przypuśćmy, że wy z własnego wyboru nie współpracujecie ze mną. Nie piszecie zadanych prac i nie uczycie się. Gdy stwierdzam, że nie zdaliście, czy jest to moje niepowodzenie czy wasze? Czy was karzę, czy tylko rejestruję wyniki waszej pracy?” Moi studenci zawsze zgadzają się, że tylko rejestruję, co osiągnęli. Zapewniam ich, że jeśli ich wyniki będą słabe, to będę odczuwał jedynie smutek i będę chciał ich zapytać: „dlaczego?, co się stało?”
Pamiętacie zapewne moje ulubione porównanie. Bóg jest bardzo podobny do słońca (zobacz tekst poniżej pt. „Chrześcijańska ostawa wobec Boga”). Słońce tylko świeci. Możemy stać pod słońcem, korzystać z jego darów ciepła i światła albo możemy z nich zrezygnować. Możemy się nawet zatrzasnąć w lochach ciemności. Ale słońce nie przestaje świecić dlatego, że myśmy odeszli. W taki sam sposób możemy opuścić Boga, ale On się nie zmienia. On tylko kocha. My jesteśmy wolni i możemy odrzucić ciepło i światło Jego miłości. Jeśli to zrobimy, jest nam coraz ciemniej i zimniej i możemy nawet wpaść w duchową śmierć. Ale zawsze jesteśmy wolni i nawet wtedy, gdy usychamy w ciemności, wiemy, że zawsze możemy wrócić z powrotem do ciepłego światła miłości Bożej.
I wreszcie nasze trzecie pytanie: Czy Bóg kochałby mnie bardziej, gdybym próbował usilniej i w końcu stał się lepszym chrześcijaninem? Jestem pewien, że Bóg odpowiedziałby: „nie mogę cię kochać bardziej. Dałem ci całą moją miłość. Jak każda prawdziwa miłość, moja miłość jest darem. Jesteś wolny i możesz ją przyjąć lub odrzucić. Nawet jeśli matka zapomni o dziecku swego łona, Ja nie zapomnę o tobie nigdy”.
A zatem wszystkie trzy moje odpowiedzi na te pytania brzmią: „nie”. Bóg nie wpada w gniew; tak zwany „gniew Boży” jest tylko figurą stylistyczną. Bóg nie karze; On jedynie rejestruje nasze zachowanie. I wreszcie Bóg nie może kochać nas bardziej, ponieważ już ofiarował nam całą swoją miłość, którą my możemy przyjąć lub odrzucić. Głęboko w to wierzę, że tak było na początku, jest teraz i zawsze będzie. Bóg jest miłością.
Chrześcijańska postawa wobec Boga
„Nie, nigdy nie uwierzę w Boga, który potępia rzeczy materialne… nie uwierzę w Boga, który lubi ból… w Boga, który daje czerwone światło naszym radościom… w Boga, który zawsze wymaga 100% prawidłowych odpowiedzi podczas egzaminów… który nie przyjmuje zaproszenia na nasze wesołe zabawy… nie wierzę w Boga, który nie jest tak hojny jak słońce, które ogrzewa wszystko, czego dotknie”.
„Nie, nigdy nie uwierzę w takiego Boga”. To jest cytat z książki The God I Don ’t Believe In (Bóg, w którego nie wierzę) napisanej przez hiszpańskiego księdza, ojca Juana Ariasa.
Księga Rodzaju mówi nam, że Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Myślę, że być może nasza najpoważniejsza i najdłużej trwająca herezja polega na tym, że odwracamy te słowa z Księgi Rodzaju i tworzymy Boga na nasz ludzki obraz i podobieństwo. Święty Jan mówi, że „Bóg jest miłością”. To nie znaczy, że Bóg ma miłość, ale że jest On miłością. Miłość jest samą Jego naturą. Wszystko, co Bóg czyni, jest miłością. Wszystkie Jego działania w naszym świecie – od pierwszego momentu stworzenia ̶ były i są czynami miłości.
Smutne to i heretyckie, że my uporczywie staraliśmy się i nadal się staramy „tworzyć” Boga podobnego do nas, zamiast próbować być bardziej podobnymi do Niego. Uczyniliśmy Go tanim, znieważanym, strasznym, wszystkim, tylko nie kochającym Bogiem. Często przedstawialiśmy Go jako karykaturę małego, nadąsanego boga, zamiast ukazywać portret Boga, który jest miłością. W rezultacie mam wrażenie, że wielu z nas utraciło zainteresowanie Bogiem i zwróciło się w kierunku religii typu humanistycznego, która na swego zbawcę kreuje psychologię i która uprawia swój kult na ołtarzu nauk.
Bóg jest jak słońce, które tylko świeci, rozdając ciepło i światło. Podobnie Bóg tylko kocha. Możemy stać w słońcu, w jego świetle i odczuwać ciepło. Ale możemy także znaleźć się poza jego oddziaływaniem, blokując częściowo lub całkowicie jego światło i ciepło. Możemy się schronić pod słonecznym parasolem albo zamknąć się w starym, ciemnym lochu, ale – i to jest ważne – słońce nie przestaje świecić. Słońce nie zmienia się dlatego, że je opuściliśmy. Tak samo Bóg jest miłością, a my możemy się na Jego miłość otworzyć lub możemy od Jego miłości uciec.
Możemy nawet zamknąć się w ciemnych i zimnych lochach poważnego grzechu, ale ̶ i o tym nigdy nie możemy zapomnieć ̶ słońce Bożej miłości nie przestaje świecić. Jedyna zmiana, jaka wynika z naszych grzechów, dokonuje się w nas: jesteśmy coraz zimniejsi i nasz świat staje się coraz ciemniejszy. Gdy Biblia mówi o „gniewie” Boga, to odnosi się to do tego smutku w nas.
Miłość Boga jest darem bezwarunkowym. Teologowie nazywają ją miłością „przymierza”. W naszym ogólnoludzkim doświadczeniu i w literaturze uważamy, że miłość matki do jej dziecka jest najtrwalszą i najbardziej bezwarunkową miłością. Ale ten Bóg, który jest miłością, mówi do nas: „Nawet gdyby matka zapomniała o dziecku swego łona, ja nigdy nie zapomnę o tobie!”
Ani tobie, ani mnie nie wystarczy zaledwie kiwać głową na potwierdzenie tej prawdy. Ona musi przeniknąć do naszej krwi, do szpiku naszych kości. Potrzebujemy usiąść z tą prawdą i pozwolić na to, by ona nas przeniknęła: Bóg jest miłością. Musimy się modlić do Pana, aby zesłał swego Ducha do naszych serc tak, abyśmy mogli wołać z radością: „Abba (Tato, Tatusiu)! Abba, Ojcze!” Taka wiedza jest bardzo specjalną łaską od Boga.
To wszystko odnaleźć można w życiu i słowach Jezusa, którego święty Paweł nazywa „widzialnym obrazem niewidzialnego Boga”. Jezus jest Dobrym Pasterzem z miłością szukającym zagubionych. Jest Boskim Lekarzem, który przychodzi do nas, bo jesteśmy chorzy.
Dla swoich współczesnych Jezus był nauczycielem, który nie działał w sposób legalistyczny, lecz uważał, że miłość zajmuje miejsce nadrzędne. Jezus oburzał faryzeuszy, nauczycieli Prawa, najwyższych kapłanów i starszych ludu: wszystkich z wyjątkiem grzeszników i dzieci. Grzesznicy i dzieci wierzyli w Niego. On ich kochał i prowadził ich z ciemności do światła.
To wszystko możemy znaleźć w słynnej przypowieści o synu marnotrawnym, którą Jezus zaproponował jako odpowiedź napytanie: „Co Bóg myśli o grzeszniku?” W końcu ojciec bierze swego syna w ramiona i powtarza: „Jesteś w domu… jesteś w domu!” Nieobliczalny chłopiec nareszcie wrócił w objęcia ramion, do których wszyscy należymy: do ramion miłości.
Fragment książki Oczami wiary (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Bóg jest Miłością
Peter G. van Breemen SJ
„Uwierzyliśmy miłości”. Ten ulubiony cytat z pierwszego Listu św. Jana jednoznacznie streszcza to, za czym opowiada się chrześcijaństwo. Jesteśmy przekonani, że miłość jest ostateczną i decydującą wartością ludzkiego życia. Wierzymy, że miłość może zmienić świat, i próbujemy udowodnić, że tak w istocie jest. A jednak dewiza ta ma pewien brak. Brzmi bowiem jak slogan, na przykład jak: „Wierzymy w demokrację” albo „wierzymy w marksizm”. Inaczej mówiąc, zanadto zbliżyłoby to wiarę do ideologii. Tej maksymie brak czegoś osobistego, czegoś, co znajdziemy w oryginalnym tekście Jana. Gdy zajrzyjmy do Biblii, zobaczymy, co Jan naprawdę mówi, a także, że zacytowano tylko część zdania. Pełny tekst bowiem brzmi: „Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” . Zwłaszcza pięć ostatnich słów zmienia sens tego stwierdzenia, przekształca zawartą w nim myśl z abstrakcyjnej ideologii w osobisty stosunek Boga do nas. A to ma się do siebie jak dzień do nocy.
Wierzymy, że Bóg nas kocha. Ta miłość jest treścią naszej wiary. „Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” – te słowa są autentycznym, wspaniałym streszczeniem naszej wiary. Określają to, co w życiu ma ostateczny sens i co jest podstawą prawdziwego szczęścia. Najważniejsze i rozstrzygające jest to, że wiemy, iż Bóg nas kocha. Wierzyć, znaczy wiedzieć nie tylko głową, ale i sercem, że Bóg mnie kocha, twórczo, gorąco, niepowtarzalnie, niezawodnie, z szacunkiem. Twórczo: bo z Jego miłości zostałem stworzony; przez Jego miłość jestem tym, kim jestem. Gorąco: bo Jego miłość rozciąga się na to, co we mnie najgłębsze – w czym najbardziej jestem sobą. Niepowtarzalnie: bo Jego miłość ogarnia mnie takim, jakim jestem, a nie takim, za jakiego uchodzę lub chcę uchodzić. Niezawodnie: bo Jego miłość nigdy ze mnie nie rezygnuje. Z szacunkiem: bo jądrem miłości jest szacunek; Bóg szanuje mnie jako osobę, a także moją wolność – bardziej niż ludzie; On nigdy ani nie zmusza, ani nie manipuluje.
Bóg nazywa mnie po imieniu. Zna mnie na wskroś, bo przecież ukształtował mnie w łonie matki. Troszczy się o mnie i rozumie mnie w każdym szczególe. Czyta w moich myślach. Odczytuje moje myśli, moje wrażenia, moje uczucia, moje tęsknoty. Zna moje radości i rozczarowania, moje słabości i moją siłę. Dzieli moje oczekiwania i moje wspomnienia. Widzi, kiedy się śmieję i kiedy płaczę, w chorobie i zdrowiu. Wsłuchuje się w mój głos, w mój oddech, w uderzenia mojego serca. Nie kocham siebie bardziej niż On mnie kocha. Dlatego, mówi Augustyn, że Bóg jest mi bliższy, niż ja sam sobie. Wiara to świadomość tej intymności.
Oba wielkie przykazania Nowego Testamentu zawarte są w słowach Jezusa: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mt 22, 37-39). Ale zanim Jezus wypowie te dwa przykazania, głosi radosną nowinę – miłości Jego Ojca. Nie zaczyna od przykazań; one są jedynie zwieńczeniem (i to koniecznym) tej radosnej nowiny. Jezus faktycznie z własnej inicjatywy nigdy o nich nie wspomina. Cytuje je tylko jako odpowiedź na pytania i zastrzeżenia ze strony faryzeuszy. Są ważne, bez wątpienia, lecz nie są sercem Nowego Testamentu.
To mi przypomina drobny żart, na jaki pozwoliliśmy sobie wobec jednego z naszych profesorów. Napisał objętościowo skromniutką książeczkę, którą jednak opatrzył krótkim i śmiałym tytułem: „Bóg”. Ktoś wtedy zażartował: „To oczywiście bardzo ważne, żeby wiedzieć, co profesor Robbers myśli o Bogu, ale dużo ważniejsze jest to, co Bóg myśli o profesorze Robbersie”. Parafrazując, chętnie poradziłbym każdemu: „To, że kochasz Boga, jest naturalnie bardzo ważne, ale dużo ważniejsze jest to, że Bóg kocha ciebie”. A to najważniejsze powinno znajdować się na pierwszym miejscu! Gdy poczujemy, że Bóg nas naprawdę kocha, to wcześniej czy później zupełnie spontanicznie odpowiemy Bogu tym samym. Taki jest sens pierwszego przykazania. Nadto zrozumiemy, że Bóg akceptuje także każdego innego człowieka takim, jakim jest. Słowem, to miłość Boża odsłania, że ten drugi też jest wartościowym człowiekiem. Z tego wynika drugie przykazanie, równe pierwszemu. Oba wywodzą się z wiary, że Bóg nas kocha. Krótko i zwięźle wyraził to św. Bernard: „Kochamy, bo jesteśmy kochani; i dlatego że kochamy, stajemy się godni większej miłości”. Tak, Bóg jest miłością, miłością, która rozkwita wciąż od nowa.
Istotą wiary jest łaska, łaskawość, światło, jasność, przejrzystość. Wiara nie jest ani przedsięwzięciem na miarę wielkiego wysiłku, ani żadnym osiągnięciem zapierającym dech. Nie powoduje, że obojętniejemy na innych, bądź zadowalamy się sobą. Raczej jest łagodna i skromna, pociągająca i radosna. Z pewnością bardziej jest darem niż osiągnięciem. Wiara to raczej rozwój predyspozycji, nie „zagarnianie dla siebie”. Wiara jest łaską. W tym miejscu warto przytoczyć słowa Paula Tillicha:
Być w stanie łaski nie znaczy…, że czynimy postępy w moralnym panowaniu nad sobą, w naszej walce z szczególnymi Wędami oraz w naszych relacjach międzyludzkich i społecznych. Postęp etyczny może być owocem łaski, ale nie jest samą łaską, a nawet może być przeszkodą w otrzymywaniu łaski. (…) Z pewnością nie dostępujemy [łaski], gdy próbujemy ją wymusić, tak jak nie dostąpimy jej w przekonaniu, że nie jest nam potrzebna. Łaska spada na nas w stanie wielkiej udręki i niepokoju. Spada na nas, gdy podążamy ponurą doliną bezsensownego i pustego życia. Spada na nas, gdy czujemy, że zadaliśmy rany cudzemu życiu. (…) Ogarnia nas, gdy czujemy nieodparty wstręt do własnego życia, do naszej obojętności, słabości, wrogości, gdy nasze życie staje się nieznośne i zanika świadomość celu. Spada na nas, gdy corocznie oddala się od nas perspektywa spełnienia naszego życia, perspektywa, ku której tęsknimy, gdy dręczą nas stare zmory, gdy wszelką radość i wszelką odwagę niszczy zwątpienie. W takich chwilach od czasu do czasu naszą egzystencjalną ciemność przenika jakaś fala światła, i jest tak, jakby jakiś głos mówił: „Mimo to jesteś zaakceptowany”! Mimo to zaakceptowany, zaakceptowany przez kogoś, kto jest większy od ciebie, choć nieznane ci jest jego imię. Nie pytaj teraz o jego imię, może je odkryjesz później. Nie próbuj teraz czegoś robić, być może później będziesz mógł zrobić więcej. Nie zabiegaj o nic, nie próbuj niczego, nie zamyślaj niczego. „Przyjmij tylko to, że jesteś zaakceptowany”. Przystając na to, doznajemy łaski. Takie doświadczenie nie spowoduje, że staniemy się lepszymi niż byliśmy, a nasza wiara będzie większa niż przedtem. Ale wszystko poddane zostało pewnej przemianie. W tym momencie łaska przezwycięża grzech, a pojednanie przerzuca most nad przepaścią wyobcowania. To doświadczenie niczego nie żąda; nie wymaga spełnienia żadnego warunku, ani religijnego, ani moralnego, ani intelektualnego; nie wymaga niczego – poza akceptacją. (P. Tillich, Prawda jest w głębi)
Gdy tego doświadczamy, to nie musimy niczego robić, wystarczy sycić się tą świadomością. Małym dzieciom, gdy przedwcześnie zmusza się je do chodzenia, koślawieją nogi. W życiu duchowym jest podobnie; jeżeli robi się coś za często i za wcześnie, to szkodliwe tego skutki mogą się odcisnąć na całym życiu. W przypowieści o prawdziwym krzewie winnym apeluje Jezus: „Wytrwajcie w miłości mojej!” (J 15, 9). O Bożą miłość nie wystarczy tylko się otrzeć; musimy ująć wyciągającą się ku nam dłoń i jej nie wypuszczać. Ta miłość musi się stać naszą siedzibą, musimy być o niej głęboko przekonani, żyć nią w każdym momencie i w każdym wymiarze naszego istnienia. Musimy nią oddychać. Ktoś jednak mógłby wysunąć zastrzeżenie, że świadomość, iż Bóg nas kocha bez względu na wszystko, prowadzi wprost do kwietyzmu i duchowej gnuśności. I choć teoretycznie jest to obawa uzasadniona, to w praktyce prawdziwe jest jej przeciwieństwo. Im głębsza będzie nasza miłość, tym doskonalsza będzie nasza wiara i nasza umiejętność przekładania jej na język życiowej praktyki. Według świętego Bernarda osiągamy najwyższy stopień czystej miłości, kiedy wreszcie kochamy nas samych w Bogu i ze względu na Niego. Wówczas miłość staje się wolnością, wyzwała nas od powikłań i zmienności, i obdarza prostotą serca, która jest zapowiedzią kontemplacji Boga.
Jeśli wiemy, że Bóg nas kocha, to nie ma przeszkód byśmy kochali samych siebie. Uczymy się kochać siebie takimi, jakimi jesteśmy, bo to wiara przekonała nas o tym, że Bóg nas kocha. Znajdujemy się w drodze do doskonałego szczęścia, ponieważ nie musimy się już martwić o naszą doskonałość i nasze szczęście. Liczy się tylko Jego miłość, Jego wola, On sam. Taka wiara dorównuje doskonałemu wypełnieniu prawa. Taka wiara przestrzega każdego zobowiązania w najdrobniejszych szczegółach, ale nie po to, żeby na miłość Boga zasłużyć albo ją sobie zapewnić, lecz żeby osiągnąć wewnętrzną pewność i wewnętrzny spokój: nie w duchu faryzejskiego dzielenia włosa na czworo, lecz w wolności dziecka Bożego; nie w formie krępującego gorsetu, lecz w postaci źródła czystej i głębokiej radości. Gdy wypełnia nas świadomość, że jesteśmy kochani, to wznosimy się zarówno ponad drakońskie żądanie, do jakich sami się zobowiązujemy, jak i ponad tę nieobowiązującą chwiejność, która cofa się przed podjęciem każdej decyzji. Wiara w miłość Boga rzeczywiście uwalnia nas od wszelkiego wewnętrznego przymusu i prowadzi do całkowitego oddania. „Nie sądźcie — mówi Jezus w Kazaniu na Górze – że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić” (Mt 5, 17).
Ta miłość, a raczej to, że jesteśmy kochani, doskonale nas uczula i uwrażliwia na najdrobniejsze skinienie woli Bożej. Sprawia, że potrafimy się wznieść ponad ideał własnego ja, ponad mniej czy więcej klarowne wyobrażenie tego, czym chętnie chcielibyśmy być. W ramach tego idealistycznego wyobrażenia wynagradzamy sobie straty z powodu wielu rozczarowań, których wcześniej osobiście doświadczyliśmy. Pewną tego ilustracją może być frustracja. Uświadamiamy ją sobie tylko w części; zwłaszcza jej nieuświadomiona część może wywierać ogromny wpływ na nasze życie, niestety nie zawsze będzie to dla naszego dobra. Zakazy, jakimi obdziela się nas od wczesnego dzieciństwa, obwinianie i oskarżenia, z jakimi się spotykaliśmy, kary, jakie na nas nakładano, niepowodzenia, jakich doznawaliśmy – wszystko to głęboko odkłada się w naszej duszy i stopniowo wytwarza pewien wzorzec postępowania, który poważnie ogranicza naszą wolność.
Taki model postępowania – choć sobie tego nie uświadamiamy – może w naszym wnętrzu zachowywać się jak tyran, przyczyniać się i do zahamowań, i do racjonalizacji. Może się jawić jako bardzo surowy i nieustępliwy wymóg, ale i skłaniać do poczynań całkiem nierealistycznych. Lecz kiedy uchybimy jego surowym regułom, ideał własnego ja karze nas wyrzutami sumienia oraz krępującym poczuciem zawstydzenia i niższości. Tłumi w nas życiodajne siły i często rzuca na nie podejrzenie. Może na przykład mylnie delikatność uznać za zmysłowość, stanowczość za zarozumiałość, zmysł piękna za skłonność do luksusu, wiarę we własne siły za brak pokory. Tymczasem te ożywcze, pozytywne jakości są człowiekowi koniecznie potrzebne, by mógł się spełnić, rozszerzyć dziedzinę swego istnienia. Nie wolno ich tłumić, trzeba je wyzwalać. I właśnie to się dzieje, gdy uświadamiamy sobie coraz wyraźniej, że Bóg nas kocha. Ta wiara nie owocuje kwietyzmem, lecz osobowym i wspólnotowym rozwojem.
Ojca najlepiej sławimy wtedy, gdy przynosimy bogaty plon. Tymczasem rozwój naszej osobowości jest zagrożony z zewnątrz i od wewnątrz. W zasadzie to ostatnie niebezpieczeństwo jest większe. Kiedy bowiem naszym życiem zawładnie ów uświadamiany lub nieuświadamiany ideał własnego ja, to liczyć się trzeba z pewnym zanikiem harmonii i pokoju. Gdy nie możemy być sobą, skłaniamy się ku skrajnościom, którym wręcz nieuchronnie „wpadamy w objęcia”. Te niezdrowe tendencje całkiem swobodnie mogą żeglować pod bandierą religii i pobożności. Oto kilka przykładów: brak umiaru w dążeniu do porządku i przesadna oszczędność (łatwo mylone z posłuszeństwem i ewangelijnym ubóstwem), nieumiarkowany rytualizm, nastawienie ultralewicowe czy ultraprawicowe, skrajny konserwatyzm lub postawa skrajnie postępowa, przesadnie „uduchowiony” lub niezdrowo materialistyczny stosunek do życia.
Te i podobne sygnały dowodzą, że prawdziwe ludzkie „ja” jest tłamszone, a prawdziwa kreatywność blokowana. Autentyczna wiara czyni serce wolnym. Prawdziwa wiara pozwala się rozwijać witalności i płodności, które Bóg umieścił w mężczyznach i kobietach, obdarza potrzebną do życia harmonią. Znakomitym opisem tej harmonii są wymienione przez św. Pawła owoce ducha: „miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie” (Ga 5, 22-23). Flamandzka poetka nadaje temu ideałowi szatę bardziej poetycką:
Chciałabym Cię kochać aż do utraty świadomości mojej miłości i wrosnąć w świadomość Twojej miłości. Kochać Ciebie znaczy zapomnieć, że kocham: wszak zawładnął mną Ten-Który-Kocha. Kochać Ciebie znaczy, posiąść świadomość Ciebie i pozwolić umrzeć świadomości własnego ja. Czyż wszelkie samopoznanie nie wyradza się w samouwielbienie, jeśli stale nie znajduje ujścia w Tobie jak rzeka w morzu? Jedynie Twoja boskość sprawia, że we mnie, w mojej ludzkiej egzystencji, odzywa się puls ludzkiego istnienia.
Tego typu wiara nigdy nie wyrośnie na glebie argumentacji i konkluzji. Jest owocem zazwyczaj dojrzewającym w modlitwie, gdzie człowiek osiąga głębszą świadomość tego, iż Bóg go akceptuje. W Biblii jest mnóstwo tekstów, które taką medytację mogą ułatwiać. A oto kilka ze Starego Testamentu:
Na pustej ziemi go znalazł,
na pustkowiu, wśród dzikiego wycia,
opiekował się nim i pouczał,
strzegł jak źrenicy oka.
Jak orzeł, co gniazdo swoje ożywia,
nad pisklętami swoimi krąży,
rozwija swe skrzydła i bierze je,
na sobie samym je unosi (Pwt 32, 10-11).
[Jahwe], by tobie pomóc, cwałuje po niebie, (…)
Zwycięzcą jest Bóg odwieczny.
Zniża swą broń (tzn. udziela pomocy) – On od wieków,
by odpędzić wroga przed tobą (Pwt 33, 26-27).
Ale teraz tak mówi Jahwe,
Stworzyciel twój, Jakubie,
i Twórca twój, o Izraelu:
Nie lękaj się, bo cię wykupiłem,
wezwałem cię po imieniu; tyś moim!
Gdy pójdziesz przez wody, Ja pójdę z tobą,
i gdy przez rzeki, nie zatopię ciebie.
Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się,
i nie strawi cię ogień…
Ponieważ drogi jesteś w moich oczach,
nabrałeś wartości i ja cię miłuję,
przeto daję ludzi za ciebie
i narody za życie twoje.
Nie lękaj się, bo jestem z tobą (Iz 43, 1. 2. 4. 5.).
Posłuchajcie Mnie, domu Jakuba,
i wszyscy pozostali z domu Izraela!
Nosiłem [was] od urodzenia,
piastowałem od przyjścia na świat.
Aż do waszej starości Ja będę ten sam
i aż do siwizny Ja was podtrzymam.
Ja tak uczyniłem i Ja nadal noszę,
Ja też podtrzymam was i ocalę (Iz 46, 3-4).
Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie!
Oto wyryłem cię na obu dłoniach… (Iz 49, 15,16).
Bo góry mogą ustąpić
i pagórki się zachwiać,
ale miłość moja nie odstąpi od ciebie
i nie zachwieje się moje przymierze pokoju,
mówi Jahwe, który ma litość nad tobą (Iz 54, 10).
Ukochałem cię odwieczną miłością,
dlatego też zachowałem dla ciebie łaskawość (Jr 31, 3).
Jahwe, twój Bóg,
Mocarz pośród ciebie, On zbawi,
uniesie się weselem nad tobą,
odnowi swą miłość,
wzniesie okrzyki radości,
<jak w dniu uroczystego święta> (So 3, 17-18).
Miłosierny jest Jahwe i łaskawy,
nieskory do gniewu i bardzo łagodny (Ps 103, 8: por. Wj 34, 6-7).
W Nowym Testamencie miłość Boża staje się ciałem i krwią w osobie Jezusa. W Nim zyskuje ręce i nogi, twarz i głos, tak iż możemy ją ujrzeć i usłyszeć. Przekonać nas o tym, że ta niezawodna miłość istnieje, to jedyny cel wcielenia: „Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie” (to znaczy, że miłość Boża jest niezawodna; J 18, 37). Ta miłość między Ojcem i Synem jest darem nam powierzonym. Jest źródłem wszelkiej miłości i wszelkiego życia. Jest najskuteczniejszą i najbardziej radykalną (to znaczy tkwiącą u korzeni) rzeczywistością. Dane nam jest w niej uczestniczyć. Ni mniej, ni więcej! Ojciec obdarza nas tą samą miłością, co swojego Syna: kocha swojego Syna w nas, a nas w swoim Synu. Kocha nas jako odbicie swojego Syna, a swojego Syna jako Pierworodnego pośród nas. Syn zaś kocha nas tak jak Ojca; On kocha Ojca w nas, a nas w Ojcu. Kocha nas jako dzieci swojego gorąco umiłowanego Ojca, a Ojca kocha jako Stwórcę każdego z nas. Tą głęboką miłością Syn wielbi w nas swojego Ojca, a Ojciec swojego Syna. Zostaliśmy więc niejako włączeni w tajemnicę ze wszystkich tajemnic najgłębszą i najbardziej owocną: w miłość między Ojcem i Synem w Duchu Świętym. Czy możemy doświadczyć większego szczęścia niż to, że wypełnia nas samo źródło wszelkiego szczęścia, wszelkiej miłości i wszelkiego życia? Dla nas bramą do tej tajemnicy jest Wcielenie.
Jan Ewangelista w Prologu i w początkowym opisie męki Pańskiej daje nam klucz do życia Jezusa: On dał moc, abyśmy się stali dziećmi Bożymi… I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy” (1, 12. 14). „…Umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował” (J 13, 1). To posłannictwo właściwie mogłoby potwierdzić każde zdarzenie z życia Jezusa. Ale ograniczmy się do uwagi, że miłość Boga w Jezusie porównać można do dwu rąk człowieka: jedna jest przebaczeniem – które podtrzymuje nas nawet wtedy, gdy jesteśmy winni; druga jest zmartwychwstaniem – które objawia nam, że Bóg jest z nami i po śmierci. Bowiem „ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 38-39). Życie Jezusa zainspirowało Pawła do następującej modlitwy:
Dlatego zginam kolana moje przed Ojcem, od którego bierze nazwę wszelki ród na niebie i na ziemi, aby według bogactwa swej chwały sprawił w was przez Ducha swego wzmocnienie siły wewnętrznego człowieka. Niech Chrystus zamieszka przez wiarę w waszych sercach; abyście w miłości wkorzenieni i ugruntowani, wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość, i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę, abyście zostali napełnieni całą Pełnią Bożą (Ef 3, 14-19).
Dziękujemy Ci, Boże, że czuwasz nad nami,
że to nie ślepy los decyduje o naszym życiu.
Miłość, radość i piękno,
ale i niepowodzenie i cierpienie
mieszczą się w ramach
Twojej troski i wierności,
do których należy ostatnie, zbawienne słowo.
Ty jesteś nam bliski we wszystkim, co nas spotyka,
wierniejszy i bliższy niż my sami wobec siebie.
Ty znasz nasze imiona,
Ty odkrywasz całą naszą głębię.
To w Jezusie uwidoczniły się Twoja troska i Twoja wierność.
On żył dla innych.
Wierzymy, że On wciąż jeszcze żyje i jest wśród nas,
Twój Syn i nasz Pan,
dzisiaj, po wszystkie dni i na wieki wieków. Amen.
Fragment książki Cenni w oczach Boga (Kraków 1995), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Chrystus objawia, kim jest Bóg
François Varillon SJ
„Bóg Jest miłością” (1 J 4, 8 i 16)
Chrystus, i tylko On jeden, nam to mówi, przez samą swoją istotę, a nie tylko w słowach.
Miłość nie jest atrybutem Boga wśród innych atrybutów, ale wszystkie atrybuty Boga są atrybutami miłości. Być może to stwierdzenie weryfikuje się całkowicie tylko przez rozważanie tajemnicy Trójcy. Ale wtedy objawia się jako najdalej idące przybliżenie do tej pełni bytu, którą przeczuwają filozofowie.
Bóg jest miłością nie tak samo jak jest sprawiedliwością, świętością, światłem, mocą. To miłość jest święta, sprawiedliwa, wszechmocna. Bóg nie jest Wszechmocnym, który kocha, tak jakby miłość łagodziła jego wszechmoc lub nawet nadawała jej kierunek. On jest Miłością, której nieskończona moc prowadzi, coraz dalej w twórczym porywie – do śmierci („Nikt nie ma większej miłości nad tę aby kto życie swe oddał za przyjaciół swoich”, J 15, 13), i do przebaczenia, daru wypływającego z najwyższej bezinteresownej wolności.
Kto wychodzi poza strefę miłości i wyobraźnią umieszcza w Bogu elementy obce miłości (zapożyczone najczęściej z ludzkich hierarchii i z porządku prawnego), kto myśli, że miłość jest czymś w Bogu, albo jakimś aspektem Boga, a nie Bogiem samym, ten „konstruuje” sobie bóstwo. Tego rodzaju „bałwochwalstwo” kryje sią w sercu i trwa pod maską wiary u chrześcijan, jeżeli właśnie sama wiara nie jest ani dość silna, ani dość czysta, by poddać krytyce pojęcia i obrazy mnożące sią w jej cieniu.
Te pojęcia i te obrazy są, w różnych formach, stare jak świat. Rodziły w starożytności, i rodzą nadal to, co Pascal nazywał „gąszczem religii” a Bossuet „potopem bałwochwalstwa”. Ich źródło to nieposkromiona potrzeba znalezienia ponad egzystencją samotną i nieszczęśliwą, słabą i przerażoną – jakiejś potęgi ożywiającej i porządkującej, przez którą, albo w związku z którą, życie stanie sią wreszcie absolutnie szczęśliwe. W tej perspektywie pierwszą funkcją nadziei związanej z życiem jest tworzenie idoli – a żyć bez nadziei, to nie żyć tylko znosić życie. Cokolwiek czy ktokolwiek, byle mający moc czy jej pozór, zyskuje rangę sakralną, lub boską, albo reprezentuje bóstwo: gwiazdy, rzeki, drzewa, zwierzęta, rasa, wódz, złoto czy pieniądz. Na tym poziomie moralność jest nieobecna: „boga” czci się za jego skuteczność. Stąd wielokształtna i nie do wykorzenienia dwuznaczność tego, co się nazywa „zmysłem sakralnym”: boskie siły budzą lęk i skłaniają do błagań, są uwielbiane i są użytkowne. Magia miesza się z religią.
Zasadniczym dziełem proroków Starego Testamentu było umoralnienie zmysłu sakralnego. Pouczyli oni Izraela, że jego nadzieja ma się mieścić nie poniżej, ale na szczeblu rozumu, sumienia i wolności. Istnieje Potęga, ale jest jedyna, i jest Wolą sprawiedliwości i Mocą wyzwalającą. Koniec z bóstwami zrodzonymi przez dwuznaczne pragnienia – z Baalami pogan, z którymi Izrael cudzołożył. Tylko Jahwe, Święty. Wtenczas nadzieja ludzka objawia się w swojej prawdziwej naturze: to czego się spodziewają sumienie i rozum, to absolutne urzeczywistnienie wartości moralnych – sprawiedliwości i wolności. A upragniony związek człowieka z Potęgą czuwającą nad życiem, to rzeczywistość, której początkiem i inicjatorem jest sama ta Potęga, Jahwe. Nie ma tu magii, a je-żeli się przytrafia, uznawana jest za „grzech” (cofnięcie się poniżej wartości moralnych). Związek ten zwie się Przymierze.
Wreszcie w Jezusie Chrystusie Potęga objawiła się jako Miłość, a Przymierze jako Osoba. Jeśli istnieje Człowiek-Bóg, jeśli Absolut przybiera postać nie przestając być Absolutem, to stąd, że Bóg jest Miłością i Jego potęga to moc miłości. Odtąd Przymierze nie ma już formy kontraktu: Chrystus sam jest Przymierzem, „nowym i wiecznym”. Już nie tylko związek jednoczący, który zawsze można udoskonalić, ale jedność, nieprześcigniona, Boga i człowieka w jednej Osobie.
W Chrystusie dopełniły się nierozłącznie: dążenie Boga ku człowiekowi – Bóg jest miłością, i człowieka ku Bogu – człowiek w swej ostatecznej głębi jest nadzieją kochania. Bóg objawiony został człowiekowi i jednocześnie – człowiek samemu sobie.
Miłość, przyjęcie i dar, jest u swego źródła wolą, żeby Inny istniał, zakłada tego drugiego jako innego. Ale u końca swego przebiegu – to jedność, która nie zacierając inności sprowadza utożsamienie. W Chrystusie człowiek, który wobec Boga jest z Jego woli innym, nie jest dla Boga innym. Ten sam jest człowiekiem i Bogiem. A wszyscy ludzie są na świecie po to, aby w Nim być jedno. Nie potrafimy myśleć o tych dwóch fazach miłości inaczej niż jako o fazach kolejnych. Ale niech nas nie oszukuje nasz ułomny sposób poznawania. Idea Boga, który jak gdyby wkracza po fakcie, żeby poprawić czy udoskonalić świat już istniejący, nie bardzo zadowala nawet wierzących. Otóż jeśli jest prawdą, że Bóg- który-jest-tylko-miłością realizuje stopniowo swój zamysł w czasie historycznym, niemniej jest prawdą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni w Chrystusie. Dla chrześcijanina cała prawda stworzenia to ta od początku ustanowiona w Chrystusie i w Nim przeżyta. Bóg nie stał się Ojcem ludzi w momencie historycznych narodzin Jezusa Chrystusa. Jest nim odwiecznie, zanim cokolwiek stworzył, jak głosi św. Paweł. Inaczej mówiąc Chrystus – to jest jedność Boga i człowieka – wyprzedza w zamyśle Boga wszystko (1).
(1) „Wcielenie Logosu… niewątpliwy cel całego nurtu tworzenia, cel, w stosunku do którego wszystko poprzedzające ma jedynie rolę przygotowawczą i przyjmującą” (K. Rahner, Ecrits théologiques, Desclée de Brouwer, t. I, s. 136).
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Paradoks miłości
François Varillon SJ
„Rzekł Jezus… »Kto mnie widzi, widzi Ojca«”(J14 ,9)
Miłość – Bóg – to ubóstwo, zależność, pokora. Jeżeli nasze rozważanie objawionego Absolutu nie obraca sią w przeczucie tej tajemnicy poniżenia (tego, co św. Paweł nazywa kenosis), odżywa w nas na nowo bóstwo-idol. Ale tego rodzaju zwrot myślowy, konieczny dla czystości wiary, wiąże sią z doświadczeniem. Bo właśnie doświadczenie zaczyna nam objawiać paradoksalne walory związane z miłością.
A więc naprzód ubóstwo, nie ekonomiczne, lecz duchowe. Kochając mówi się do ukochanego: „Jesteś moją radością”, co znaczy: bez ciebie jestem ubogi w radości. Albo: „Jesteś dla mnie wszystkim”, czyli – bez ciebie jestem niczym. Kochać, to chcieć być przez kogoś drugiego i dla niego. Przez kogoś – przyjęcie daru. Dla kogoś – dar. Najbardziej kochający jest więc najuboższy. Nieskończenie kochający – Bóg – jest nieskończenie ubogi.
Dalej zależność, duchowa, nie prawna. Kochający mówi ukochanemu: „Chcę od ciebie zależeć”. Miłość nie daje się pogodzić z wolą niezawisłości, chyba powierzchownie. Najbardziej kochający jest więc najbardziej zależny. Nieskończenie kochający – Bóg – jest nieskończenie zależny (czego nie można by po-jąć, gdyby Bóg nie był czystą Miłością, to jest – ściślej mówiąc, gdybyśmy ulegli nieładowi imaginacyjnemu, który miłość robi tylko jednym z aspektów Boga, a nie widzi w niej samej Jego istoty, równie nieskończonej w intensywności jak w czystości).
Wreszcie pokora. Kochający mówi ukochanemu: „Gdybym spojrzał na ciebie z góry, uchybiłbym miłości”. Jeśli kochający jest z jakiegoś względu większy od ukochanego, miłość jego jest miłością tylko w akcie wyrzeczenia się tej wyższości i zrównania się z ukochanym. Najbardziej kochający jest więc najpokorniejszy. Nieskończenie kochający – Bóg – jest nieskończenie pokorny. Dlatego to nie można widzieć Boga w prawdzie Jego istoty inaczej jak patrząc na Chrystusa, który daje wyraz pokorze boskiej w geście umywania nóg.
Jeśli paradoks wydaje się zbyt daleko idący i rozum wierzący chwieje się, niezdolny sobie wystawić nieskończoności ubóstwa, zależności i pokory, można tę tajemnicę ująć tak: Bóg jest nieskończenie bogaty, ale bogactwem miłości, nie mienia (bogactwo miłości i ubóstwo to synonimy) – Bóg jest ponad wszystko wolny, ale wolnością kochania i pójścia aż do kresu miłości (to znaczy, że Jego Wola, sama Jego Istota, to skuteczna wola dawania siebie). Bóg jest bezbrzeżnym ogromem, nieskończoną potęgą (ale to miłość jest bezbrzeżna, wszechmocna… władna zniżyć się aż do unicestwienia).
Wyraźmy to jeszcze inaczej: Bóg jest taki, że tajemnica niepojętej miłości, która jest Jego wiekuistą istotą, nie może być przekazana, wyrażona, objawiona inaczej, jak przez ubóstwo, zależność i pokorę Chrystusa.
Dla człowieka, który by nie miał żadnego doświadczenia miłości (małżeńskiej, rodzicielskiej, synowskiej, przyjacielskiej, dobroczynnej), takie stwierdzenia to już nie tajemnice, ale zagadki. Dlatego to Boga nie można poznać inaczej jak w obrąbie ubóstwa, zależności i pokory, które w doświadczeniu miłości rozpoznało się jako jej podstawowe wartości.
Fragment książki Krótki zarys wiary (Kraków 1999), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Fizyka a wiara
Ks. prof. Michał Heller, Prof. Krzysztof Meissner
Warto posłuchać
Prof. Krzysztof Meissner: Fizyka a wiara
Ks. prof. Michał Heller: Stworzenie i początek Wszechświata (2013 Copernicus Center Lecture)
Filozofia i Wszechświat wg ks. prof. Michała Hellera (cz. 1)
Filozofia i Wszechświat wg ks. prof. Michała Hellera (cz. 2)
Wykład ks. prof. M. Hellera o początku Wszechświata
Ks. prof. Michał Heller: Wielki Wybuch i stworzenie Wszechświata
Boskie cząstki boskiej fizyki – dyskusja z udziałem Michała Hellera i Krzysztofa Meissnera
Ks. prof. Michał Heller: Filozofia przypadku
Prof. Krzysztof Meissner: Granice wiedzy we Wszechświecie
Prof. Krzysztof Meissner: Rola wyobraźni w fizyce (wykład w WSNHiD)
Ks. prof. Michał Heller: Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?
Ks. prof. Michał Heller: Fundamentalne problemy kosmologii kwantowej
Ks. prof. Michał Heller: Granice Wszechświata
Ks. prof. Michał Heller: Kosmologia i stworzenie (Cosmology and Creation)