Przypuszczałam, że Pan Bóg może jeszcze tego ostatniego dnia rekolekcji chować coś w zanadrzu, ale to, co odkrył przed moimi oczami przerosło moje oczekiwania. Przerasta do dziś, kiedy przypomnę sobie tamten dzień. Po naszym porannym spotkaniu i po modlitwie ruszyłam do kaplicy, żeby przyjrzeć się czytaniom i przygotować pieśni. Poza tym przypomniało mi się, że tydzień wcześniej zgłosiłam się do przeczytania sobotniego czytania. To, co ukazało się moim oczom, po prostu wbiło mnie w ławkę. Płakałam nad czytaniem (Hbr 11, 1-2. 8-19), potem nad psalmem (Łk 1, 69-72.74-75), nie mogłam skończyć na antyfonie (Hbr 4, 12) i wreszcie uspokoiłam się na ewangelii (Mk 4, 35-41). Przerażała mnie myśl, że będę musiała publicznie odczytać Słowa Pisma Świętego. Przypuszczałam, że mogę nie dać rady. Że znowu zacznę płakać i nie wydobędę z siebie ani słowa. Dlaczego? Po pierwsze ten fragment z listu do Hebrajczyków (a zwłaszcza Hbr 11, 13n) towarzyszył mojej pierwszej, po ośmiu miesiącach przerwy, spowiedzi w sierpniu ub. roku. Wtedy Pan Bóg ściągnął mi z pleców olbrzymi ciężar, a te słowa o „nie osiąganiu tego, co przyrzeczone” wcale nie były dla mnie katastrofą czy czymś przykrym. I oto po pięciu miesiącach wraca do mnie ten sam fragment i towarzyszy mi po kolejnym ważnym sakramencie pojednania i kolejnym uzdrowieniu serca, bo lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy. Ta sama sytuacja! Deja vu? Po drugie nigdy wcześniej słowa czytań nie tworzyły tak spójnej całości! Chodzi mi o przewodnią myśl wszystkich czytań i to, że współgrały one (wszystkie bez wyjątku!) z tym, co Bóg mówił do mnie w tych rekolekcjach, z tym co we mnie uzdrawiał dzień po dniu i co przeżywałam, o co pytałam. Pełna symbioza. Nie było zdań, a nawet wyrazów przypadkowych, albo takich, które nie zostałyby w pamięci. Rzeczywistości, których nie widzimy, świadectwo samego Boga, wędrówka Abrahama. To, że nie wiedział dokąd zmierza, że zostawił za sobą dom i ojczyznę i rozpoczął wędrówkę (od razu widziałam siebie stojącą na progu domu i patrzącą w kierunku gór…). Co do fragmentów dotyczących Sary… Cóż, po przeczytaniu ich, odkryłam, że jestem człowiekiem małej wiary, że nie radzę sobie z takimi zdaniami (obietnica dosłowna? przenośnia? czy mogę swoją sytuację porównać do jej? – sytuacja, o której rozmawialiśmy podczas spowiedzi, czyli moja niezdolność do przyjęcia odpowiedzi, jakakolwiek by ona nie była, a zwłaszcza tej, która jest odpowiedzią pozytywną na pytanie o dziecko). Jeszcze dzień wcześniej spowodowałyby płacz, który bardzo by mnie zabolał. A wtedy westchnęłam jedynie do Boga, że nie podołam przyjęciu tych słów, że go bardzo za to przepraszam. Jedyne zdania, na które mogłam się wobec Niego zdobyć, to słowa antyfony: „Żywe jest słowo Boże i skuteczne, zdolne osądzić myśli i pragnienia serca” – Ty, Boże widzisz, co jest w moim sercu i potrafisz to właściwie ocenić, ja czuję, że się gubię… W moim sercu była burza podobna do tej z ewangelii Marka i echem odbijały się słowa „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary?” Brakuje mi wiary w ten cud, przyznaję, brakowało, gdy czytałam te słowa i brakuje nadal, ale pamiętam, że Jezus i tak uciszył burzę na jeziorze i wiem, że nie zostawi mnie pomimo mojej małej wiary. I świadomość tego dodawała mi sił i napełniała pokojem. A słowa o „miłosierdziu okazywanym naszym ojcom” dodawały mi nadziei, że wszystko będzie dobrze, że moje życie znowu zacznie się układać.
W końcu przyszedł moment odczytania listu do Hebrajczyków. Porażająca była dla mnie świadomość tego, że Pan Bóg ściągnął mnie na te rekolekcje, spowodował, że przeżywałam je tak, a nie inaczej i jeszcze na koniec wybrał właśnie mnie, żebym przeczytała ten właśnie fragment. Kiedy stanęłam przy ambonce dotarły do mnie obrazy, wrażenia, albo lepiej łaska odczytania tego Słowa. Nagle zobaczyłam, że trzymam w rękach Słowo, ale nie to zapisane na kartce papieru. Ja wiedziałam, że to Słowo, to Bóg. Wcześniej początek ewangelii św. Jana był dla mnie abstrakcją – „Bogiem było Słowo”, w tym jednym momencie stały się doświadczeniem. Słowo-Bóg znajdowało się w moich dłoniach, a raczej w ramionach. Nie miało określonego kształtu, było jak „kula” światła. I zapraszało, żeby je przytulić. I tak zrobiłam, bo bardzo tego pragnęłam. Nie spodziewałam się, że znajdę w swoim sercu tyle tkliwych i delikatnych słów, tyle ciepłych uczuć, że będę potrafiła je wyrazić. Trzymałam w rękach Boga i chciałam przeczytać Mu ten fragment z Hebrajczyków tak, jakby były to słowa kołysanki lub bajki. I jakbym odczytywała je istocie najdroższej mi na świecie – nie jak potężnemu Bogu, ale malutkiemu dziecku – z największym zaangażowaniem uczuciowym na jaki mnie stać. I stać mnie było na takie zaangażowanie – ku mojemu zaskoczeniu i pełno było we mnie radości, jakbym wyzwolona została z krępującego pancerza. W tej chwili miałam wrażenie, że przytulam Boga-Jezusa do serca, że Bóg-Ojciec patrzy na to z góry, a Bóg-Duch Święty umożliwia mi dostrzeżenie i doświadczenie tego wszystkiego. Dla mnie nikogo innego poza Bogiem i mną w kaplicy nie było. To było jak spotkanie z Łaską. I później nie prosiłam już Pana Boga, żeby mi ukazał swą twarz (tą ludzką), bo mam wrażenie, że pozwolił mi dotknąć swej Istoty – choć nie wiem, czy mogę tak myśleć, bo kim ja jestem, żeby przytrafiały mi się takie „rzeczy”? Do dziś nie potrafię ogarnąć, ocenić należycie tego Doświadczenia. Wraca do mnie we wspomnieniach, a ja nie znajduję w sobie dość słów wdzięczności i boję się, że mogę to Spotkanie z Bogiem zmarnotrawić. „Żywe jest Słowo Boże i skuteczne” – Ono naprawdę jest żywe! I naprawdę jest Bogiem! I samo mi o tym mówiło przez te czytania i to doświadczenie. A ja nadal stoję zadziwiona i niepewna, jak mam na to odpowiedzieć? „Panie, zrań mnie miłością, by głód mój nie ustał; w radości i smutku zgubić się nie daj” – to jedyne słowa, które towarzyszą mi, kiedy wspominam tę chwilę. „W radości (…) zgubić się nie daj” – pomóż mi docenić i ukochać ten dar, Boże.
Czuję, jak po rekolekcjach Pan Bóg nadal zmiękcza moje serce, jak zmienia się moje nastawienie do ludzi, których trudno było mi akceptować. Jak zmienia się moje nastawienie do dzieci. I jak zmienia się moja modlitwa. Odkryłam coś ciekawego. Wcześniej często modliłam się językami – to była moja ucieczka od świadomej modlitwy (bo daru tłumaczenia języków nie posiadałam), słowa wypowiadane po polsku wydawały mi się takie kombinowane, nieszczere. Modlitwy językami nie kontrolowałam, nie musiałam myśleć nad tym, o co proszę, jak się modlę, czy powinnam dziękować, czy prosić. Wierzyłam, że wydobywa się z tej czystej jeszcze, nie zepsutej cząstki mnie, która godna jest stanąć przed Bogiem. To zmieniło się po rekolekcjach – już nie towarzyszy mi strach, że modlę się w nieodpowiedni sposób, jakieś dziwne skrupuły czy wyrzuty sumienia. Nadal nie mogę powiedzieć, że wiem, jak się modlić, ale wiem, że Bóg jest ponad to, jest większy niż te moje obawy i przyjmie tę marną modlitwę, a ja nie muszę się jej wstydzić przed Nim.
Celina
[czytaj więcej]