Copyright © 2007-2015 Prowincja Wielkopolsko-Mazowiecka Towarzystwa Jezusowego
Wszystkie prawa zastrzeżone 

II. Praktyka medytacji

Zaczynamy od praktyki, od wskazówek co do działania jako ćwiczenia się w postawie medytacji. Postawa zmierza do prostoty, więc ona także musi być punktem wyjścia. Dalej opieram się częściowo na opisie, który przedstawiłem już przed laty w książeczce pod tytułem „Prosta praktyka medytacji” (Wyd. ‘m’, 1992). Opisana praktyka ma charakter uniwersalny, może być przyjęta nie tylko przez wierzących różnych religii, ale także przez niewierzących, poszukujących jednak głębszego doświadczenia rzeczywistości i jej tajemnicy. Mimo wszystko w opisie praktyki będę się odwoływał niekiedy do języka chrześcijańskiego, by na koniec, w ostatniej części o charakterze teoretycznym, głębiej uzasadnić opisaną praktykę.

II.1. Prostota – skupienie na jednym

Skoro medytacja prowadzi do postawy bycia kontemplacyjnym w działaniu, wyjdźmy od znanej sceny w Ewangelii, która zazwyczaj jest interpretowana jako przeciwstawienie działania i kontemplacji, tymczasem głębiej ukazuje drogę jedności. Dwie różne postawy są ukazane na przykładzie sióstr, Marty i Marii. Starsza Marta działa, przygotowując posiłek dla Gościa, natomiast Maria siedzi przy Nim i wsłuchuje się w Jego naukę. Pamiętamy słowa skierowane do starszej siostry: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego” (Łk 10,41n). Jezus nie mówi tu, co jest owym jednym, jedynie potrzebnym, ale z kontekstu wynika, że ma na myśli postawę Marii, która całkowicie wsłuchała się w Jego słowo, zamieniła się w słuch, gdy On mówił. Nie chodziło Jezusowi o przeciwstawienie z jednej strony modlitewnego słuchania czy wpatrywania się w Niego przez Marię, a z drugiej strony działania Marty, które przecież było potrzebne. Marcie jednak brakowało skupienia: zamiast za jąć się jednym, a więc w danej sytuacji swoją pracą dla Gościa, myślała ona równocześnie o czymś innym – nie tylko pogrążona w rozmai tych troskach, ale nadto rozproszona niechęcią wobec siostry oddanej inne mu zajęciu. Jezus więc upomniał ją, by pochwalić postawę skupioną na jednym i przeciwstawić ją postawie rozproszonej między wiele spraw i trosk. Bo ostatecznie tylko skupienie się na jednym – czy to w modlitwie, czy w pracy – jest drogą prowadzącą do Jednego, do jedności, w której także różnica między „jednym” (jako częścią) i „Jednym” (jako całością) znajduje dopełnienie.

Maryja, która pierwsza przyjęła Jezusa, pomaga w modlitwie skupionej na Nim. Po wstępnym przygotowaniu – w skupieniu uwagi na ciele i oddechu – można zacząć odmawiać „Zdrowaś” aż do słów: „… błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. I tu stajemy – trwamy w Imieniu. Dopiero gdy upłynie czas przeznaczony na modlitwę, pozostaje reszta: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz, i w godzinę śmierci naszej. Amen.”

Jak dokonuje się to dzięki medytacji jako modlitwie? Przypomnijmy, że pierwotnie medytacyjne skupienie na jednym odnosiło się do słowa Bożego, nie tyle rozważanego, ile powtarzanego spokojnie, by je sobie przyswoić, utożsamić się z nim całym sobą. Nawet jeśli słów powtarzanego tekstu Pisma było więcej, liczyło się zawsze jedno: zawarte w nich słowo Boże. Jego przyswojenie wymagało pełnego skupienia na nim samym, bez uciekania w obrazy, myśli, skojarzenia. Należało całkowicie zamienić się w słuch, jak Maria wsłuchana w Jezusa. Pustelnicy, którzy zaczęli praktykować medytację, zauważyli w końcu, że wystarczy powtarzanie jednego słowa, imienia Jezus, gdyż zgodnie z Pismem „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4,12).

Ta najprostsza forma medytacji wymaga stopniowego przygotowania. Nasza droga modlitwy przechodzi w życiu różne fazy, zmieniające się w miarę naszego dojrzewania. Jako dzieci skupiamy się na słowach czy obrazach, później włączamy do modlitwy nasze myśli, refleksje, uczucia. Jako dorośli mamy jednak trudności w skupieniu, zwłaszcza z opanowaniem myśli; również uczucia nam przeszkadzają, szczególnie te negatywne, związane z niechęcią, złością, frustracją, co zniechęca nas do wszystkiego, także do modlitwy. Tymczasem to wszystko – nasze myśli, przeżycia, codzienne doświadczenia – winno być włączone do modlitwy, jeśli mamy się rozwijać i otwierać całe nasze życie na działanie Boga. Można próbować integrować na różne sposoby całe nasze wnętrze w postawę modlitwy. Jednak integracja nie dokona się wtedy, gdy sami będziemy próbowali połączyć wiele składników naszego wnętrza w jedno. Medytacja wskazuje prostszą, skuteczniejszą drogę.

Medytacyjne skupienie na jednym zaczyna się od tego, o czym często zapominamy w naszej modlitwie. Próbujemy skupić się wewnętrznie, a zapominamy o naszym ciele czy też widzimy w nim przeszkodę. Skupienie, które próbowałoby odrywać się od ciała, nie byłoby pełne, nie prowadziłoby do prawdziwej jedności. Chodzi nie o wyłączenie, ale o włączenie ciała, o akceptację, która daje głębsze opanowanie, różne od dominacji na rzuconej „na siłę”. Dlatego droga do skupienia to nie zaciskanie powiek, zębów, marszczenie czoła czy inne formy napinania mięśni. To wszystko wywołuje dodatkowe na pięcie, powoduje zmęczenie i sprawia, że trudno jest dłużej wy trzymać w takiej postawie. Zresztą w ten sposób nie uspokoją się nawet nasze myśli. Znikną może na krótko, ale potem samo istniejące w nas napięcie wywoła nowe myśli, nie te, na które może czekaliśmy, by na nich się skupić, ale zwyczajne rozproszenia związane z nienaturalną postawą.

W jaki sposób włączyć ciało do naszej medytacji? Skoro najwyraźniejszą przeszkodą w skupieniu są różnorodne myśli oraz ich ruchliwość, to trudno szukać pomocy w samych myślach. Pomocą może być „wcielenie” myśli, „uwiązanie” ich przez związanie uwagi z ciałem. Zamiast poddawać się coraz to nowym myślom, można poddać się inaczej: dać się zatrzymać nieruchomości własnego ciała. Przyjęcie nieruchomej pozycji ciała ma ułatwić unieruchomienie, zatrzymanie również naszej uwagi: skupienie jej na jednym. Tym jednym może być na początku samo ciało. Najważniejsze w postawie ciała jest wyprostowanie kręgosłupa, poza tym przyjęcie takiej pozycji, by można było w niej wytrwać bez poruszania się przez czas medytacji. W tej mierze, w jakiej liczy się samo „wcielenie” naszej uwagi, nie jest właściwie istotne, czy skupiamy się na jednej jedynej, czy na różnych częściach ciała. Pomocne może być jednak zachowanie pewnego porządku: zauważenie najpierw tych części ciała, które w przyjętej postawie są uciskane, następnie stopniowe przesuwanie uwagi na inne części – od siedzenia w górę, wzdłuż wyprostowanego kręgosłupa czy rąk, następnie w dół – wzdłuż nóg itd. Ważne jest, by w poszczególnych miejscach zatrzymać uwagę przez chwilę, wyczuwając daną część, przyjmując obecne tam wrażenia (ucisku, ciepła, styku z ubraniem), a jeśli wyczuwamy na pięcie czy ból, próbujemy je przyjąć, bo sama ich akceptacja może je „rozładować”, przynajmniej na tyle, że zdołamy wytrwać w przyjętej postawie – w określonym wcześniej czasie.

To skupienie obejmujące ciało – z góry obejmuje więcej… Nie tylko dlatego, że samo skupienie jest działaniem naszego ducha. Już tam, gdzie się skupiamy na „samym” ciele, musimy zauważyć jego jedność z otoczeniem. Choćby wrażenia, jakich doświadczamy w kontakcie z odzieżą, z ziemią nie pozwalają nam „zamknąć” się w granicach własnego ciała. Także inne wrażenia zmysłowe, nie tylko dotyku, ale zwłaszcza słuchowe, przypominają nieustannie, że nie jesteśmy w naszym ciele sami – że jesteśmy wraz z nim zanurzeni w większej całości jednego, wielokształtnego świata. Szukamy jedności z ciałem nie przeciwko wielości świata, ale w otwarciu na jeszcze głębszą jedność – w nim i z nim.

Modlitwa ciała prowadzi dalej, głębiej… Następne ćwiczenie to skupienie wnikające w ciało – do oddechu. Zachowując dotychczasową postawę – zewnętrzną i wewnętrzną – skupiamy się na „jednym”, którego przejawem staje się teraz określony element naszego cielesnego życia: oddech. Można o nim powiedzieć, że jest w naszym ciele jego najmniej cielesnym, najbardziej duchowym elementem; dlatego gdy Pismo Święte mówi w sposób obrazowy o stworzeniu człowieka na Boże podobieństwo, jako cielesny znak tego podobieństwa wybiera własśnie oddech: Bóg ulepiwszy ciało pierwszego człowieka „tchnął w je go nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żyjącą” (Rdz 2,7). To tchnienie – nasz oddech – jest znakiem życia samego Boga, Jego Ducha. Przejście w naszym ćwiczeniu można tak opisać: gdy skupienie już objęło ciało – w jedności otwartej na otoczenie – wtedy może my zwrócić uwagę na oddech, dodatkowy znak jedności cielesno-duchoej i z otaczającym światem. Ważny jest sposób, w jaki łączymy uwagę z tym jednym – z tchnieniem życia. Oddech był w nas obecny już wcześniej, kiedy go nie zauważaliśmy. Dochodzi teraz otwarcie się na tę obecność. Nie chodzi o jakiekolwiek „sterowanie” oddechem, np. przez wydłużanie go czy inne sposoby wpływania na niego przez sam fakt, że go „obserwujemy”. Należy raczej zauważyć go takim, jaki jest; nie mamy go zmieniać, lecz włączyć się uwagą w jego faktyczny rytm: wdech – wydech. Nic więcej.

A jednak oczekuje nas więcej – w samym oddechu. Jego dwie różne fazy tworzą jedno tchnienie. Tajemnicza jedność, jakby nieruchoma w ciągłym ruchu wdechu-wydechu, daje się zauważyć w przejściu – między wdechem a wydechem. Wdychanie dostarcza nam powietrza, potrzebnego do życia. W pewnej chwili to wystarcza, po czym organizm usuwa – wydycha to, co mu szkodzi. Właśnie na tym przejściu możemy skupić uwagę: na powtarzającej się chwili „bezruchu”, chwilowego nasycenia powracającym, ciągle nowym obdarowaniem – życiem. A najpełniej skupiamy się wtedy, gdy każde tchnienie przeżywamy jak ostatnie: niosące nie chwilowe, ale pełne nasycenie – przejście do pełni Życia.

Przebyliśmy dwie fazy skupienia na jednym, najpierw na ciele, potem na oddechu. To przygotowuje na ostatnią fazę: złączenie oddechu z wymawianiem imienia Jezus. Powtarzanie Bożego imienia jest w wielu religiach drogą do zjednoczenia z samym Bogiem, który w tym imieniu objawia się, lecz i ukrywa. W chrześcijaństwie można by powtarzać imię Abba, Ojcze – w ślad za Duchem, który w nas się modli, poświadczając, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Ale w tradycji Ojców pustyni przyjęło się powtarzanie imienia Jezus: Bóg zbawia… Nie dano innego imienia, które zbawia…

Wymawianie imienia Jezusowego dopełnia wcześniejsze skupienie na ciele, na oddechu. Dochodzimy do medytacji w jej pełnym, wyraźnie chrześcijańskim wymiarze, związanym z Chrystusem – Jezusem. Gdy zaczynamy naszą medytację, na początku dobrze będzie poświęcić przynajmniej krótką chwilę na skupie nie obejmujące ciało, kończące się zatrzymaniem na oddechu; po tym przygotowaniu kierujemy naszą uwagę „dodatkowo” na imię Jezus. Ten „dodany” element pojawia się znowu podobnie jak wcześniej, kiedy „zauważyliśmy” sam oddech. Zaczynając wymawianie Imienia wewnętrznie, nie czynimy tego własnym głosem, ale w taki sposób, że jakby zauważamy „duchową” obecność Imienia w nas dopiero teraz, chociaż ono już wcześniej tu było. Wymawianie dokonuje się wraz z oddechem. Praktyka pokazuje, że najprostsze jest następu jące połączenie: wdech (krótszy) jest złączony z Je-, zaś wydech (dłuższy) jest związany z -zuuuus. Nic poza tym jednym: skupieniem na imieniu Jezus.

Zauważmy jeszcze: pierwotną postacią Jezusowego imienia jest aramejskie: Jeszua… Z pewnością tak właśnie posłyszała to imię Maryja w Zwiastowaniu (Łk 1,31). Trzy sylaby, dające dwa słowa, znaczące jedno: Bóg / zba-wia – Je/szu-a, z akcentem na końcu… Gdy powtarzamy w jedności z Matką Jezusa: Je-szuaaaa, w jedności wdechu (Je) i wydechu (szuaaa), otwieramy się na samego Boga i Jego zbawiające działanie.

Maryja, która pierwsza przyjęła Jezusa, pomaga w modlitwie skupionej na Nim. Po wstępnym przygotowaniu – w skupieniu uwagi na ciele i oddechu – można zacząć odmawiać „Zdrowaś” aż do słów: „… błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. I tu stajemy – trwamy w Imieniu. Dopiero gdy upłynie czas przeznaczony na modlitwę, pozostaje reszta: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz, i w godzinę śmierci naszej. Amen.”

Nie ulega wątpliwości, że Maryja modli się za nami „teraz” – w modlitwie, w której za Nią powtarzamy: Jeszua. W Nim owo „teraz” otwiera się na wieczność Boga. W upływającym czasie przybliżamy się z każdą chwilą do tej ostatniej, kiedy nastanie dla nas wieczne Teraz: Obecność uszczęśliwiająca w pełni. W każdym oddechu przychodzi – przypomnijmy – chwila „bezruchu”, nasycenia kolejną porcją tchnienia – życia. W skupieniu przeżywamy każde tchnienie jak ostatnie. W końcu czas ustanie: nadejdzie moment, kiedy podczas wdechu wymówimy jeszcze Je-, jednak okaże się, że reszta dopełni się w przejściu na drugą stronę – do życia, gdzie „wydech” będzie wytchnieniem, odpocznieniem w Bogu.

II.2. Niedziałanie – w otwarciu na głębsze działanie

Medytacyjne skupienie na jednym oznacza zredukowanie do minimum naszego działania. To „minimum” jest wcale niemałe, skoro obejmuje tyle różnych form skupienia (ciała, oddechu, Imienia). Jednak widzieliśmy, że samo skupienie dokonuje się nie pod znakiem działania, jakby dodatkowego wysiłku czy napięcia z naszej strony. Zarówno na oddechu, jak i na Imieniu mamy się skupiać tak, że po prostu się otwieramy na działanie „samego” oddechu i złączonego z nim Imienia, dołączając jedynie uwagą do tego, co dokonuje się niezależnie od nas. Tym „jednym”, którego nam potrzeba, nie jest żadne dodatkowe działanie, tylko czuwanie, cała uwaga skierowana ku temu, co się dzieje – w nas i poza nami. Nie skupiamy się jednak na „wszystkim”, tylko na jednym – ostatecznie na imieniu Jezus w jedności z oddechem.

To minimalne działanie jako niedziałanie z naszej strony jest otwarciem się na głębsze dzia łanie, które w nas się dokonuje. Poza naszym działaniem ukrywa się bycie, nie tylko nasze, ale także naszego Źródła, Początku. Do tego najgłębszego wymiaru medytacji jeszcze wrócimy. Na razie zatrzymajmy się na sensie niedziałania, czyli przyjrzyjmy się medytacji od strony negatywnej, a więc tego wszystkiego, co mamy w niej zostawić.

Tu jest miejsce na rozważenie trudności związanych z medytacją. Jako skupienie się na jednym jest ona bardzo prostą praktyką, jednak pojawiające się trudności pokazują nam, jak dalecy jesteśmy od prostoty. Podobnie dzieje się z niedziałaniem na medytacji: większość trudności z tą postawą bierze się stąd, że w naszym życiu jesteśmy nastawieni przede wszystkim na działanie, dlatego trudno je nam „ograniczyć”. Owszem, działanie jest ważne, ale ważniejszy jest duch, który je ożywia. Wiele jest w naszym działaniu elementów egoistycznych i dlatego potrzebujemy oczyszczenia. Brzmi to zniechęcająco: wchodząc na drogę medytacji musimy nastawić się nie tyle na „przyjemne”, ile na trudne doświadczenie oczyszczające – na „czyściec”. Ale „czyściec” jest nieuchronny na drodze do „nieba”, do pełnej jedności z Bogiem. Po twierdza to świadectwo mistyków i świętych – ludzi, którzy przeszli czyściec już na ziemi i dlatego umierając mogli się znaleźć w niebie.

Wspomnijmy słowa Kierkegaarda, które lubię powtarzać: to nie droga jest trudna, ale trudności są drogą. Trudności pojawiające się w medytacyjnej praktyce mogą być znakami na drodze, wskazując to wszystko, co dzieli nas jeszcze od prostoty.

Zacznijmy od trudności najbardziej zewnętrznych, związanych z postawą ciała. Dla niektórych sam bezruch – choćby przez krótki czas – jest torturą. Liczni są ci, którzy mają problem z zachowaniem prostej pozycji kręgosłupa. Do tego dochodzą rozmaite bóle odzywające się w ciele, napięcie w mięśniach, drętwie nie, cierpnięcie – listę można by przedłużyć. Niektóre z nich mogą pochodzić z niewłaściwej pozycji ciała, więc należy znaleźć taką, by można było w niej wytrwać przez czas medytacji. Często jednak bóle somatyczne wiążą się z napięciami wewnętrznymi, a tu zmiana pozycji niewiele by dała, bo pozostają one także po medytacji. W takiej sytuacji trzeba nie tylko wytrzymać, ale przyjąć ból, próbować go zaakceptować. Tu mamy okazję, aby po raz pierwszy doświadczyć, że trudności mogą wskazywać dalszą drogę. W naszym skupieniu obejmującym ciało wrażenie bólu może być sygnałem, nie tylko gdzie, ale i jak winniśmy skupić uwagę: akceptując ból, przyjmując go jako element ciała, istniejącego w nim napięcia – i dzięki takiemu nastawieniu „znosząc” ból. To „znoszenie” obejmuje dwie fazy, dwa znaczenia; jest nie tylko trwaniem i wytrwaniem w cierpieniu, ale może również oznaczać jego przezwyciężenie: jeżeli bowiem tak dalece je przyjęliśmy, że nie pragniemy nawet jego usunięcia, to znika też związane z tym pragnieniem napięcie duchowe – przestaje być istotne, czy ból jest, czy go nie ma, a wtedy istotnie przestaje on być…

Tego rodzaju doświadczenia przynoszą dodatkową motywację do kontynuowania medytacji, albowiem droga biegnie dalej. Więcej, dopiero teraz, kiedy skończyły się już problemy z postawą ciała, zaczynają się odsłaniać dalsze. Kiedy prosta pozycja nie sprawia już kłopotu (przynajmniej podczas medytacji), wtedy okazuje się, że głównym kłopotem jest postawa naszego ducha. Ujawniające się od tej strony trudności to z początku przede wszystkim rozmaite myśli, rozproszenia związane z naszą reakcją na wrażenia, na to, co się dzieje w otoczeniu czy w nas samych. Jest oczywiste, że samych wrażeń nie możemy uniknąć, skoro są one po prostu prze jawem naszej cielesności i zmysłowej komunikacji ze światem. Dla tego nie same wrażenia są „rozproszeniem”, ale nasza duchowa reakcja – zwłaszcza myśli czy obrazy, które pod ich wpływem sami tworzymy jako „dodatek” do wrażeń. Nasz brak skupienia możemy rozpoznać wówczas, kiedy nagle zauważamy, że nie wrażenia ciała, oddech czy imię Jezus zajmu ją naszą uwagę, ale coś innego: najczęściej rozmaite myśli czy obrazy. Kiedy to one nas absorbują, nawet tego nie zauważamy; po prostu tkwimy w nich „po uszy”, całkiem przez nie pochłonięci. Nasze pogrążenie w myślach zauważamy dopiero wtedy, kiedy błysk świadomości pokazuje nam, że „zapomnieliśmy” o oddechu czy Imieniu, które niejako zniknęły z pola naszej uwagi. Będziemy to wielokrotnie stwierdzać: chcieliśmy się skupić na jednym, a tym czasem tyle innych spraw, myśli, obrazów nam przeszkadza.

Na czym polega zatem oczyszczenie dokonujące się na medytacji? Nie jest to w pierwszym rzędzie „uspokojenie” czy „wyciszenie”, w którym dzięki skupieniu się na jednym przestają nas rozpraszać i niepokoić różne sprawy. Owszem, taki stan może się pojawić dość szybko niejako „na siłę”, kiedy naszą uwagę i energię poświęcamy na samo unikanie dodatkowych myśli – albo przez odpychanie (wypieranie!) tych, które się pojawiają, albo przez napięcie, które zamiast włączyć się do naszego skupienia na oddechu i Imieniu próbuje opanować je, prowadząc do sztucznej manipulacji. Wpędzając się w ten sposób w rodzaj „transu” można doświadczyć „przyjemnych” stanów i uważać je za owoc, którego się szukało. Ale zatrzymując się na tym, tracimy z oczu prawdziwy cel medytacji. Mówiąc obrazowo: nie prowadzą do niego „przyjemne” stany, którymi moglibyśmy się delektować, ale jedynym przewodnikiem jest trwanie przy Imieniu, bez zwracania uwagi na wszystko inne. Bo jedynie wówczas, kiedy nie damy się zwieść „syrenim głosom” nadzwyczajnych wrażeń, możemy się zbliżyć do głębszego pokoju – na drodze koniecznego wcześniej oczyszczenia.

Znakiem dokonującego się oczyszczenia może być nie pokój, ale… niepokój, jakby dodatkowo spowodowany czy wywołany przez medytację. Myśli i obrazy, które zaczynają w nas się kłębić, kiedy już przyzwyczailiśmy się do bezruchu ciała, nie oznaczają, że medytacja jest teraz mniej owocna; są raczej – raz jeszcze – trudnością daną jako znak w dalszym kierunku. Samo ich ujawnianie się jest wymownym znakiem postępu: ponieważ „działanie” medytacyjne ogranicza się do jednego (trwania przy Imieniu), dlatego to wszystko, co normalnie jest w nas tłumione przez naszą aktywność, może wydobywać się z ukrycia na powierzchnię. Naj pierw są to myśli, obrazy… Ale za nimi kryje się więcej. Jak dłu go poddajemy się myślom, czyli zamiast je pozostawić wchodzimy w nie działaniem naszego umysłu i rozwijamy dalej, tak długo nie może się ujawnić to, co się za nimi kryje. Natomiast im bar dziej pozwalamy się prowadzić samemu Imieniu, nie pozwalając, by wrażenia i myśli odrywały nas od Niego, tym bardziej myśli się uspokajają – same znikają, by ustąpić miejsca temu, co wcześniej właśnie przez nie się wyrażało. Pojawia się głębszy niepokój mieszczący się poza myślami – w sferze naszych uczuć.

Nie wystarcza oczyszczenie czy uspokojenie naszych myśli, skoro ich źródło tkwi w złożonej, dalekiej od prostoty postawie naszego ducha. Trudności pojawiające się w medytacyjnym skupieniu pokazują nam, jak bardzo jesteśmy niewolnikami naszych uczuć: to one opanowują nas i nasze działanie, chociaż (albo: dlatego że) nie zda jemy sobie z tego sprawy. Przypatrzmy się uważniej temu, co w nas się dzieje podczas medytacyjnych rozproszeń. Jeśli np. zaczyna się odzywać niepokój, to kryje się on i próbuje znaleźć ujście w rozmaitych myślach, jakie nam podsuwa. Przypominają się sprawy, które nas niepokoją, niepewność co do przyszłości – i od razu pojawiają się najrozmaitsze wersje możliwych wydarzeń. Gubimy się w tych myślach, rozważamy problemy, jakie z nimi się wiążą, ale nie zdajemy sobie sprawy, że te myśli tak długo się nie uspokoją, jak długo będzie w nas tkwił głębszy niepokój, który się za nimi kryje i w nich się przejawia. Podobnie jest, kiedy budzi się w nas uczucie niechęci czy złości. Wtedy też nasuwają się od razu myśli, w których te uczucia szukają znowu ujścia i wyrażenia się; może to być nie chęć do określonych osób, które nam się teraz przypominają, albo nasza niechęć może się skierować przeciwko samej medytacji, tak że zaczynamy rozważać, czy nasze ćwiczenia mają sens, czy nie byłoby le piej poświęcić ten czas na działanie przynoszące „coś konkretnego”. I tak dalej – przykłady można by znowu mnożyć bez końca.

Proces medytacyjnego oczyszczenia wymaga zatem rozróżnienia, coraz wyraźniejszego w miarę posuwania się na tej drodze pomiędzy: z jednej strony myślami, obrazami, po prostu różnymi „przedmiotami” pojawiającymi się w naszym umyśle, a z drugiej strony uczuciami, które w nas tkwią i szukają tego „przedmiotowego” wyrazu. To rozróżnienie jest istotne i dodatkowo tłumaczy, dlaczego naszą modlitwę można by określić jako „poza przedmiotową”. Bo chociaż pojawiają się w niej różne „przedmioty” – myśli i obrazy rzeczy oraz osób – to jednak nasza uwaga kieruje się poza nie, nie pozwalając, aby to one nas absorbowały, ale zwracając się dalej – ku jednemu, głębiej ku Jednemu. O ile pierwszy krok polega na tym, aby nie pochłaniały nas myśli, o tyle drugi krok wymaga uwagi, aby nie pochłaniały nas uczucia, które się spoza nich zaczynają wydobywać: ani te „przyjemne”, ani te trudne, przygnębiające. Także uczucia, początkowo skryte poza „przedmiotami” myślowo-wyobrażeniowymi, mogą się nam nasuwać jako „przed miot” naszej uwagi – jako „czyste” (bo uwolnione od myśli czy obrazów) stany. Jednak niezależnie od tego, czy te stany są przyjemne, czy nieprzyjemne, nie trzeba się skupiać na nich jako głębszym, bar dziej subtelnym „przedmiocie”, lecz zwracamy się dalej tylko ku jednemu, w stronę Imienia. Tylko imię Jezus jest „przedmiotem” naszej uwagi jako znak Tego, w którym „przedmiotowe” i „poza przedmiotowe”, ludzkie i Boskie łączy się w jedności „bez zmieszania”, ale i „bez rozdzielania”.

Trudności, które ujawniają się w trakcie medytacji, mają ambiwalentny charakter; mieszają się w nich elementy zła i dobra. Są one przejawem pomieszania obecnego w naszym wnętrzu i w całym życiu. Nie chodzi jednak w medytacji o „przedmiotowe” rozróżnianie tego, co jest dobre, od tego, co złe, skoro nie mamy się tu zajmować żadnym przedmiotem, poza jednym tylko Imieniem. I jedno tylko wymaga nieustannego rozeznawania: czy trwamy przy Imieniu, czy też nasza uwaga „uciekła” w inną stronę. W tym sensie na medytacji złe nie są przed mioty, które absorbują naszą uwagę, ale złe jest to, że odwracają nas one od trwania przy Jezusie. Bo w ten sposób ujawnia się istotny brak naszej duchowej postawy: jesteśmy tak dalecy od prostoty, że nawet przez krótki czas medytacji nie jesteśmy w stanie skupić się na jednym. Wprawdzie uznajemy Jezusa jako Pana, ale kiedy próbujemy poddać się Jego panowaniu, wtedy się ujawnia, jak bardzo jesteśmy opanowani przez inne sprawy. Nie jesteśmy wolni prawdziwie, tj. wolnością, której źródłem jest sam Chrystus. I tylko On może nas uwolnić, jeśli trwając przy Nim poddajemy się Jego oczyszczającemu działaniu.

Trwanie przy Jezusie w Jego imieniu nie jest wzywaniem Go, ani zwracaniem się do Niego; jest raczej stwierdzaniem Jego obecności – tego, że jest w nas i przy nas: JEZUS, Jeszua. Medytacja przypomina, że On w swoim Duchu jest w nas najgłębiej, w Nim bowiem wszyscy zostaliśmy stworzeni (1Kor 8,6; Ef 2,10). Dlatego na medytacji wystarcza jedno działanie z naszej strony: trwanie przy Nim jako ciągłe poddawanie się Jego działaniu, które nas oczyszcza i sprawia, że nie tylko nasze działanie, ale nasze bycie staje się na Jego obraz.

II.3. Bycie – w uważności, w obecności

Przechodzimy do najgłębszego wymiaru medytacji: skupienie na jednym w postawie niedziałania jako otwierania się na działanie Jezusa jest otwarciem się na samo bycie, nasze i Tego, w którym i dzięki któremu jesteśmy. Mówiliśmy już o medytacji jako nasłuchiwaniu, najpierw oddechu, głębiej imienia Jezus. Odwoływaliśmy się w ten sposób do jednego ze zmysłów, do słuchu. Nie chodzi jednak tylko o słuchanie, ale też o patrzenie, a jeszcze lepiej o czujne nastawienie wszystkich zmysłów, całej naszej uwagi. Można określić tę postawę jako uważność albo zauważanie. Dalej odwołam się do rozważań węgierskiego jezuity Franza Jalicsa, którego mogę najpełniej uważać za swojego mistrza duchowego. Gdy mówi on o medytacji, ma na myśli opisaną wyżej praktykę a przede wszystkim czas na nią poświęcony; w tym sensie używa określenia „pół godziny medytacji” albo rozważa, „co działo się podczas medytacji”. Jednak samą prostą modlitwę woli nazywać kontemplacją, dlatego jego wielka, wspaniała książka nosi tytuł „Rekolekcje Kontemplatywne” (Wydawnictwo WAM, Kraków 2007; Kontemplative Exerzitien, Würzburg 1994). Idea o. Jalicsa jest ignacjańska: medytacja w swej najprostszej, pierwotnej postaci prowadzi do kontemplacji, dlatego dalsze nasze rozważania wskazują dopełnienie praktyki opisanej wcześniej.

Łacińskie contemplari wiąże się z oglądaniem, uważnym patrzeniem, zauważaniem. Dlatego w opisie kontemplacji Jalics wychodzi od refleksji nad zauważaniem. Przypomina, że wszelkie zachowanie ludzkie dokonuje się w trzech krokach: zauważyć, myśleć, działać.

Na początku stoi zawsze zauważenie – w najogólniejszym sensie percepcji. Istnieje percepcja zmysłowa jak słuchanie, dotyk, smakowanie, widzenie i węch. Duchowa percepcja nazywana jest uświadomieniem sobie, uprzytomnieniem, przyjęciem do wiadomości. To wszystko odpowiada łacińskiemu słowu perceptio i polega na tym, że dociera do nas jakaś część rzeczywistości.

Po zauważeniu następuje myślenie. To nasza pierwsza reakcja na to, co zauważyliśmy. Umieszczamy zauważoną rzeczywistość w uporządkowanych ramach i dokonuje się to przez dyskursywne myślenie rozumu: reflektowanie, porównywanie, analizowanie, planowanie i wybieranie albo decydowanie.

Trzeci krok to wykonanie. Nasze przemyślenia przekuwamy w czyny. Stajemy się aktywni i wykonujemy działanie.

Te trzy sposoby zachowania następują po sobie w sposób konieczny. Nikt nie może zmienić ich struktury.

W naszym nowoczesnym i pełnym pośpiechu świecie proces ten traci coraz bardziej równowagę. Nadmiernie są akcentowane drugi i trzeci krok i spychają one zauważanie w sposób wyraźny na dalszy plan. Ledwie tylko coś zauważamy, rzucamy się natychmiast w myślenie, rozważanie, ocenianie i często w rozpamiętywanie. Na końcu tych rozważań pojawia się przeważnie wniosek, że z wieloma rzeczami się nie zgadzamy i wszystko chcielibyśmy zmienić. W ten sposób odsłania się w nas „wielki aktywista”, popadający w gorączkową nadaktywność. Brakuje miejsca na uważność.

Ale to właśnie uważność ostatecznie prowadzi do Boga. Kontemplacja jest oglądaniem. W życiu wiecznym nie będziemy o Bogu rozmyślać, ale Go oglądać. Nie będziemy także zaangażowani z Bogiem w zewnętrznej aktywności, tylko oglądać Go i miłować. To co w niebie będzie naszym jedynym zajęciem, zaczyna się już na ziemi. Początkowo jednak nie zauważamy Boga, albowiem nasz niespokojny rozum i nasza gorączkowa aktywność odwracają nas od uważności. By się przygotować na łaskę kontemplacji, musimy nauczyć się zauważać.

Być uważnym znaczy stać się świadomym. Uważność jest sprawą duchową, jest aktywnością świadomości. Pozostać w uważności znaczy także pozostać w obecności. W przeszłość i w przyszłość przenosimy się przez myśli i życzenia. Co istnieje w chwili (mgnieniu oka), jest obecnością. Przeszłość była i przeszła. Pozostało z niej tylko wspomnienie i oddziaływanie. Przyszłość jeszcze nie przyszła. Być ukierunkowanym na rzeczywistość oznacza: być w obecności, teraźniejszości. Bóg jest dostępny w obecnej teraźniejszości. Dlatego w duchowości benedyktyńskiej opisuje się cel duchowej drogi jako „przebywanie w Bożej obecności”. Ale ponieważ na ogół żyjemy w przeszłości i przyszłości, musimy się nauczyć pozostawać w obecności. Stała uważność wobec obecności poprowadzi nas ku obecności Boga.

Zauważać, być świadomym, istnieć i być w obecności to praktycznie synonimy.

Uważność nie ulega zmęczeniu jak myślenie i działanie. Kiedy pracowaliśmy naszymi rękami albo naszym rozumem, wtedy musimy sobie pozwolić na przerwę, żeby odpocząć. Uważność jest najwyższą formą odpoczynku. Gdyby tak nie było, musielibyśmy w życiu wiecznym regularnie planować ferie, byśmy mogli odpocząć od oglądania Boga. Nie, uważność odświeża i regeneruje nasze siły. Kto prawdziwie odpoczywa, dochodzi stopniowo do kontemplacji. A kto wchodzi w kontemplację, odpoczywa.

Uczymy się uważności w taki sposób, że spróbujemy przebywać dłużej w obecności bez wchodzenia w myślenie, bez przechodzenia do działania. Na tym polega trudność naszego uczenia się. Wszyscy ludzie w sposób konieczny zauważają, ale po ułamku sekundy znowu zaczyna działać nasz umysł. Przez to odwracamy naszą uważność od zauważania ku naszym ideom. Musimy się uczyć przebywania w uważności.

To zakłada wielki zwrot. Jesteśmy zaproszeni do tego, by pozostawić na medytacji myślenie i działanie, byśmy mogli zwrócić się ku zauważaniu. Gdy reflektujemy się, że mimo wszystko ulegliśmy rozproszeniu i popadliśmy w świat naszych myśli, powracamy natychmiast do zauważania. Chodzi o męczącą, drobiazgową pracę, która wymaga pełnego włączenia się człowieka. Jest ona stałym zadaniem, które aż do kresu drogi podlega ciągłemu pogłębianiu.

Te rozważania Jalicsa pozwalają lepiej pojąć jedność medytacji jako skupienia na jednym i niedziałania – z kontemplacją, w której zarówno skupienie, jak i niedziałanie przejawiają się w postawie uważności. Zauważanie nie tylko poprzedza czasowo myślenie i działanie, ale stanowi podstawę poznania, gdyż głębiej aniżeli myśli czy wykonane dzieła otwiera człowieka na samo bycie. Dlatego tym, co dzięki kontemplacji zauważamy, jest właśnie bycie, to co jest i nas otacza oraz przenika, sama rzeczywistość, ostatecznie Bóg. Nie myślimy o Bogu, nie próbujemy Go sobie wyobrażać; gdy jesteśmy po prostu w pełni uważni, wtedy także najpełniej jesteśmy – w jedności z pełnią bycia, Tym, który JEST. Ale tę postawę wcielamy na medytacji w konkretny sposób: nasza uważność opiera się zauważaniu Imienia złączonego z oddechem. Sam Jalics przywiązuje większą wagę do zauważania Imienia w jedności z odczuwaniem złożonych dłoni, później zaś, już po napisaniu książki, do odczuwania innej części ciała, symbolizującej duchowe centrum człowieka… Zawsze jednak liczy się przede wszystkim uważność, która nie wdaje się w żadne myśli, w żadne działanie poza jednym: otwieraniem się w oddaniu Jezusowi w Jego imieniu.

Uważność złączona z imieniem Jezus jest otwieraniem się na bycie Boże, które jest pełnią działania (w Bogu bycie i działanie są jednym). Wyjaśnia się głębiej medytacyjna praktyka wcześniej opisana. Pamiętamy, że należało zostawiać wszystkie myśli. Następnie, gdy poza myślami ujawniły się w nas ukryte głębiej uczucia, obowiązywała ta sama zasada: zostawiać je, skupiając uwagę na Imieniu. Jednak uczucia trudniej jest zostawić, bo po prostu tkwią głębiej i silniej na nas działają. W tej fazie medytacji nasza próba pozostawienia uczuć potrzebuje wsparcia w gotowości do przecierpienia ich i „znoszenia”. Wszelka próba działania na uczucia prowadzi do wyparcia ich, a więc nie rozwiązuje problemu, bo jako wyparte uczucia nie znikają, tylko się kryją, dalej na nas wpływają i nieustannie powracają. Pomaga zauważanie ich połączone z gotowością do ich przyjęcia – mocą oddania się Jezusowi, który jako działający w nas głębiej może nas uwolnić.

Gdy docieramy na medytacji do sfery naszych uczuć, zwłaszcza tych ciemnych i negatywnych, wtedy naszą spontaniczną reakcją jest myślenie i działanie. Pytamy siebie, skąd pochodzą te ciemności, dlaczego są i jak moglibyśmy je usunąć. Przez to stajemy się aktywni i popadamy znowu w nasz stary zwyczaj myślenia i działania. Tymczasem medytacja kontemplacyjna wskazuje inną, skuteczną drogę. Trzeba pozostać przy zauważaniu w jedności z Imieniem. Wtedy wchodzimy głębiej w siebie, w ciemną warstwę, która powoduje cierpienie. Musimy to cierpienie dopuścić i wytrzymać. Ale co w ten sposób jest przecierpiane w jedności z Jezusem, jest odkupione. Już nie wraca. Z głębi naszego bycia, ku któremu jesteśmy zwróceni, wychodzi nam naprzeciw tyle światła i siły, że zyskujemy odwagę, by iść dalej.

Na zakończenie praktycznej części rozważań uczyńmy krok w stronę teoretycznego jej uzasadnienia, znowu powołując się na Jalicsa. Nasze bycie, do którego poza myśleniem i działaniem prowadzi medytacja, to najbardziej pierwotna część naszej istoty. Jej aktualna sytuacja może być opisana z odwołaniem się do biblijnej opowieści o stworzeniu. Jalics tak ją interpretuje:

W opowieści o stworzeniu czytamy, że Bóg stworzył człowieka i widział, że to było dobre (Rdz 1,31). Człowiek żył w harmonii z Bogiem i z całym stworzeniem. Po określonym czasie Adam i Ewa zgrzeszyli. Po tym zostali wypędzeni z raju (Rdz 3,1-24). Tego nie należy rozumieć tak, że w odległej przeszłości dwoje ludzi zostało wygnanych z pewnego miejsca. Raczej idzie o opis aktualnego stanu człowieka. W opisie stworzenia nasza obecna rzeczywistość przybiera szatę opowieści o historii. Chce ona powiedzieć, że każdy z nas nosi w sobie dobry rdzeń. Tam człowiek jest całkowicie, jest zdrowy, ma świadomość, jak jest kochany i podtrzymywany przez Boga; tam doświadcza, kim jest w Bogu. Ten pierwotny stan został uzmysłowiony w obrazie raju czy ogrodu Eden (Rdz 2,4b-25).

Następujący po tym grzeszny upadek ma wyrazić, że wokół dobrego rdzenia nałożyła się ciemna warstwa(Rdz 3,1-24). Nie jest ona tym, co w człowieku najgłębsze. Jest ona drugą rzeczywistością, która doszła i tylko skrywa dobry rdzeń. Nie należy ona do istoty człowieka. Jest to wyrażone w ten sposób, że ogród Eden nie został zlikwidowany, tylko człowiek został z niego wygnany. Anioł z błyskającym mieczem ognia zagrodził dostęp do raju, żeby człowiek nie mógł do niego wrócić. Przyszłe miejsce człowieka zostało opisane jako miejsce cierni, wysiłku, bólu i śmierci. Człowiek musiał pokonywać wszystko mozolnie, w pocie czoła. To oznaczało dla niego życie pełne nieznośnego cierpienia. Podobnie jak raj, także ta przestrzeń życiowa jest ludzką rzeczywistością. Jest ciemną warstwą, która nałożyła się wokół naszego dobrego rdzenia i którą możemy codziennie przeżywać.

Aby żyć w mniejszym bólu, człowiek okrywa swój męczący stan skorupą. Ucieleśnia ona opór przeciwko przecierpieniu ciemności. Jest ona mechanizmem obronnym par excellence. Ta skorupa spoczywa jak płyta betonowa na naszej ciemnej warstwie i przez to również na naszych uczuciach. Bez uniesienia tej płyty nie możemy dotrzeć do naszych uczuć a w konsekwencji do naszego dobrego rdzenia. Żyjemy na powierzchni naszego bycia, bez dostępu do naszego dobrego rdzenia, do ogrodu Eden, który także teraz jest w nas obecny.

Medytacja kontemplacyjna jako proste zauważanie wszystkiego, co jest, prowadzi krok po kroku w stronę tego dobrego rdzenia. Przede wszystkim uczy właściwej postawy w obliczu blokującej nas skorupy i po jej zauważaniu – w przejściu przez ciemną warstwę negatywnych uczuć. Nie musimy sami działać, tylko trwać w zauważaniu. Wtedy wszystko dzieje się mocą dobrego rdzenia w nas, gdzie jest i działa Bóg, a my coraz pełniej na Niego się otwieramy.

 

[czytaj więcej]