Na progu rekolekcji czeka nas zadanie, zdawałoby się, nie do zrealizowania: mamy stanąć w obecności Boga, aby poprzez spojrzenie, jakim On na nas spogląda, zobaczyć siebie. Wydaje się, że to niemożliwe. Ileż to razy, myśląc o Bogu, mieliśmy wrażenie, że nad naszym myśleniem ciąży jakiś paraliżujący je znak zapytania. C z y j e s t? Czy naprawdę jest? Wielu z nas, usiłując postawić się w Bożej obecności, spostrzega z niepokojem, że staje wobec tego znaku zapytania. I wydaje się, że jest to przede wszystkim problem nas współczesnych. Inne czasy przeżywały to zadanie bez większych trudności. Kto na przykład w Ewangelii pytał o istnienie Boga? Nie natrafiamy na ani jedną postać, która by przyszła do Chrystusa z pytaniem: „C z y j es t?”. Owszem, ludzie przychodzili z pytaniami dotyczącymi wprost lub pośrednio Boga, ale nie dotyczyły one Jego istnienia. Odnosiły się do innej sprawy, pytano raczej: „J a k i jest?”. Pytanie to daje się wyczuć poza pytaniami o czas wyzwolenia Izraela, o najważniejsze przykazanie, o błogosławionych i przeklętych, o godnych przyszłego królestwa. Nad krajobrazem ludzkiego niepokoju, który zarysowali nam autorzy Ewangelii, ciąży niczym chmura gradowa wielkie pytanie: j a k ą t w a r z ma Bóg?

Zanim do niego przejdziemy, zastanówmy się, kto jest bliżej prawdy: czy ci, którzy pytają o to, jaki jest, czy ci, którzy pytają, czy jest? Komu Bóg zechce się najpierw objawić? A może obydwa pytania są tak ze sobą zespolone, że kto stawia jedno, ten musi postawić również drugie? Może pytanie jest jedno, a tylko akcenty padają niejednakowo?

Jeżeli rzeczywiście idzie tylko o rozkład akcentów, spróbujmy pójść śladami Ewangelii. Pozwólmy więc, by z naszych bólów i radości, z naszej rozpaczy i nadziei, z naszych narodzin i naszego umierania wyłoniło się to kluczowe pytanie: j a k i jest?

Oto mam przed sobą otwartą Ewangelię – początek Ewangelii według świętego Jana, słynny prolog. Jan mówi tu o Bogu, że jest Słowem, że „Słowo stało się ciałem”, a także – że Bóg jest tym, kto jest „na początku”. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inne pojawiające się w tym samym tekście okresie- nie. Jan mówi: Bóg jest jak światłość. „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci…” Pytamy: czy istnieje coś, co byłoby podobne do twarzy Boga? Jan odpowiada: do twarzy Boga podobna jest światłość.

Zastanówmy się przez chwilę. Światłość to nie to samo co źródło światłości i nie to samo co oświetlony przedmiot. Źródłem światłości jest na przykład słońce. Słońce zajmuje jakieś miejsce w przestrzeni, mówimy, że porusza się, że wschodzi i zachodzi. Ale Bóg nie jest podobny do słońca… Światłość oświetla różne przedmioty: wydobywa z mroku drzewa, domy, ludzkie twarze. Jednak Bóg u świętego Jana nie jest żadnym z oświetlonych przedmiotów. Bóg jest jak ś w i a t ł o s a m o w s o b i e, które oderwało się od swego źródła, będąc samo dla siebie źródłem, i które nie utożsamia się z oświetlanym przedmiotem. Nasze oczy zwracają się zazwyczaj ku temu, co światło oświetla: patrzą na drogę pod stopami, na mijających nas ludzi. Bywa także, że zwracamy nasze oczy ku słońcu, zwłaszcza podczas wschodu lub zachodu. Ale prawie nigdy nie staramy się patrzeć na światło jako takie. Wydaje się nam, że jest ono niewidzialne. Niemniej dzięki światłu widzimy wszystko, co widzimy.

Bóg jest jak światło. Bóg pozwala widzieć, ale sam pozostaje niewidzialny. Cokolwiek widzimy, widzimy w przestrzeni duchowej rozjaśnionej „światłością, która w ciemności świeci”.

Jest w Ewangelii scena spotkania Chrystusa z człowiekiem niewidomym od urodzenia. Człowiek ten prosi Chrystusa o uzdrowienie. Chrystus bierze grudkę ziemi, miesza ziemię z własną śliną i zrobionym w ten sposób błotem naciera oczy niewidomego. Potem każe mu się obmyć w sadzawce. Niewidomy zostaje uzdrowiony. Mówi, że widzi „ludzi jak drzewa chodzące”. Niewidomy jest człowiekiem, który doświadczył namacalnie, zmysłowo prawdy słów świętego Jana, że Bóg jest jak światło. Ale przecież samego światła nadal nie widział. Widział ludzi, drzewa, drogę przed sobą… I Boga również nie zobaczył. Pojął jednak – o ile w ogóle człowiek jest w stanie pojąć coś takiego – że Bóg to ten, kto daje widzenie.

Doświadczenie niewidomego od urodzenia może być dla nas doświadczeniem obcym. Nie znaczy to jednak, by obca nam była ciemność, zarówno ta zmysłowa, jak duchowa, wewnętrzna. Z ciemnością zmysłową umiemy sobie jakoś radzić: bierzemy latarkę i kierujemy snop światła na drogę. Ale z ciemnością duchową poradzić sobie trudniej. Ktoś bliski odszedł od nas… Ktoś rzucił oskarżenie… Nie pokonaliśmy przeszkody, którą przyniosło nam życie… Stajemy na rozdrożu, ale nawet rozdroża dokładnie nie widzimy. Jest ciemno i nasz czas nie ma jutra.

I oto nagle pojawia się jakiś nikły blask. „Wyłania się wąska ścieżka wśród bezdroży. Ścieżka jest smutna, mała, widać, że nie wiedzie do żadnego wielkiego celu. Mimo to idziemy nią, bo instynktownie chcemy żyć. Po latach okazuje się, że idąc nią, uratowaliśmy własne życie i własny honor. Niewidomy, gdy przejrzał, pomylił ludzi z drzewami. Pomyłka ta świadczyła jednak o tym, że przestał być niewidomym. Gdy pytamy, c z y Bóg jest, nasze pytanie przypomina pomyłkę kogoś, kto właśnie zaczął widzieć. Dowodzi ono, że na naszą przestrzeń padło światło, które wydobyło z mroków jedną z wielu możliwych ścieżek. Szukamy, bo już wcześniej zostaliśmy odnalezieni.

Oto inny fragment Ewangelii i inne słowo, którym autor odsłania tajemnicę twarzy Boga. Uczniowie pytają Chrystusa, jak dobrze się modlić. Chrystus w odpowiedzi uczy ludzi modlitwy. Pierwsze słowo nowej modlitwy brzmi: „Ojcze”. Bóg jest jak ojciec.

Słowo „ojciec” wymaga komentarza. Niestety, w czasach, w których żyjemy, słowo to zatraciło swą pierwotną głębię. Dziś zazwyczaj wydaje się nam, że ojciec to ten, kto daje życie, kto swą pracą utrzymuje rodzinę, kto wychowuje, formułując nakazy i zakazy. Stosunek między ojcem a dziećmi stał się dziś do tego stopnia zewnętrzny i powierzchowny, że często główną troską dziecka jest wyzwolenie się spod władzy ojca.

Jakąż zatem głęboką prawdę kryje słowo „ojciec”? Myślę, że najlepiej przybliży nam tę prawdę określenie: „powiernik nadziei”. Zwróćmy najpierw uwagę, że chodzi o n a d z i e j ę. Nadzieja jest wewnętrzną siłą, która kieruje nas ku jakiejś przyszłości. Niemniej nadzieja wyrasta z naszej teraźniejszości. Co w teraźniejszości jest bodźcem powstania nadziei? Trafnie powiedział o tym Gabriel Marcel: jest to sytuacja próby. Nadzieja wyrasta z jakiejś sytuacji próby i stanowi akt, dzięki któremu „przezwyciężamy” tę próbę. Nadzieja jest zawsze nadzieją wbrew czemuś: na przekór chorobie, wbrew okolicznościom, mimo przeszkód. Naszą nadzieją pokonujemy pokusę rozpaczy, która grozi nam w każdej sytuacji próby. Tak więc nadzieja, wyrastając z teraźniejszości i kierując się ku przyszłości, niesie w sobie zarówno dramat sytuacji próby, jak i radość jutrzejszego zwycięstwa. Niemniej oprócz bodźca i celu nadziei, istnieje jeszcze coś lub raczej k t o ś, od kogo nadzieja zależy najbardziej. Jest nim ten, w kim pokładamy naszą nadzieję – p o w i e r n i k nadziei. Można powiedzieć, że powiernik nadziei jest ojcem nadziei. Im bardziej wszechmocny i godny zaufania powiernik, tym głębsza i silniejsza jest nasza nadzieja. A ktokolwiek jest ojcem ludzkiej nadziei, ten jest zarazem ojcem człowieka. Bo człowiek bez nadziei nie może żyć. Jesteśmy dziećmi tych, w których złożyliśmy nasze nadzieje.

Bóg jest j a k ojciec, a człowiek jest jak dziecko. Oznacza to, że Bóg jest tym, w kim człowiek – czasem świadomie, a czasem wiedziony instynktem – pokłada swą najgłębszą nadzieję.

W Ewangelii znów natrafiamy na scenę, która w sposób konkretny ilustruje opisaną sytuację. Jest człowiek, którego syn choruje. Choroba syna – oto prawdziwa sytuacja próby. Został w nią wtrącony przede wszystkim sam ojciec. Pojawia się pokusa rozpaczy. Ale oto rodzi się jakaś nadzieja, wąska ścieżka poprzez bezdroże, która w ojcu powstrzymuje rozpacz. Idzie do Chrystusa. Mówi: „Mój syn choruje”. Słowami tymi czyni z Chrystusa powiernika swojej nadziei. Jest on wprawdzie ojcem chorującego syna, ale w momencie powierzania nadziei sam staje się jak dziecko. Chrystus odpowiada uzdrowieniem. Człowiek odchodzi, niosąc w swej pamięci podwójne objawienie: że człowiek w swej naturze jest i pozostanie dzieckiem, i że prawdziwym ojcem człowieka jest Bóg.

Każdy z nas przechodzi w życiu przez rozmaite sytuacje próby. Za każdym razem powierzamy naszą nadzieję czemuś lub komuś. W ten sposób życie uczy nas wiecznego dziecięctwa. Przychodzi jednak chwila, że próba jest większa niż wszystko, co było dotąd. Wtedy gest naszej nadziei staje się jeszcze większy, szerszy, wszystko przerastający… Nadzieja w człowieku potężnieje. Gdy próba minie, każdy niesie w pamięci elementarną prawdę: żyje-my o tyle, o ile staliśmy się dziećmi własnej nadziei, która nas przerosła.

Pojmując, co to znaczy być dzieckiem, pojmujemy zarazem, co znaczy być ojcem… Obydwa symbole oznaczające Boga – symbol światła i symbol ojca –dopełniają się wzajemnie. Odsłaniają nam one twarz Boga jako Boga chrześcijańskiej nadziei. Bóg daje widzenie i daje siłę potrzebną do pokonania przeszkód na drodze, którą zobaczyliśmy. Jednocześnie odsłaniają nam one prawdę o naturze człowieka. Człowiek jest jak pielgrzym, który przez całe swoje życie szuka właściwej dla siebie ojczyzny.

Święty Paweł, mistrz chrześcijańskiej syntezy, ujmuje to po prostu: „bo w Nim poruszamy się, żyjemy, jesteśmy”.

Cóż teraz możemy powiedzieć o sobie, o nas, dzieciach naszego czasu, które bezustannie wołają o znak, dowód, argument? W czasach Chrystusa byli ludzie, którzy również domagali się znaku z nieba, ale znak nie został im dany. To zaskakujące, bo przecież tysiącom innych ludzi znak został dany. Dowodzi to, że znaki były, a jedynie rozumienia znaków zabrakło.

Szukamy Boga daleko, podczas gdy Bóg jest całkiem blisko. Czy można prosić o znaki, które miałyby wskazywać na istnienie światła, skoro naprawdę to właśnie światło umożliwia zaistnienie wszelkiego znaku? Czy można pytać o ojca nadziei, jeżeli bez jakiejkolwiek nadziei nie jest możliwe żadne pytanie? Szukamy Boga, ponieważ zostaliśmy uprzednio dotknięci przez Boga. Bóg dotyka nas tak, jak dotyka nas światło, o którym nie wiemy, skąd się bierze, i pokonuje nas tak, jak pokonuje nas nasza najgłębsza nadzieja, to znaczy – zarazem nas rodząc. Bóg jest i n n y niż światło, i n n y niż ludzcy ojcowie. A jednak jakoś w swym działaniu podobny do światła i do ludzkich ojców. Dlatego twarz Boga jest tajemnicą nie tyle przez swe oddalenie, ile przede wszystkim przez swą bliskość. W świetle Boga widzimy własną twarz. W nadziei z Boga idącej nadajemy ludzki wyraz własnej twarzy. Dlatego twarz Boga jest bliżej niż nasza własna twarz. Ale dla człowieka to, co najbliższe, jest zarazem tym, co najbardziej odległe. Na tym polega jego dramat.

Mamy więc postawić się w obecności Boga. Spełnimy to zadanie tylko wtedy, gdy sobie uzmysłowimy, że Bóg uczynił to już wcześniej i wcześniej sobą nas ogarnął.

Fragment książki Zrozumieć własną wiarę (Kraków 2006), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.

[czytaj więcej]