„Miłuj Boga nade wszystko, a bliźniego swego jak samego siebie”. Byłoby dzisiaj bardzo trudno znaleźć kogoś, kto w sposób odpowiedzialny odrzucałby ewangeliczną zasadę miłości bliźniego. Każdy raczej gotów powiedzieć: gdyby ludzie miłowali się naprawdę, świat wyglądałby inaczej.
Ale na czym polega miłowanie bliźniego? Co w ogóle znaczy słowo „miłość”? Czy nie jest tak, że na miłość powołują się zarówno ci, którzy zabijają ludzi, jak i ci, którzy ludzi ratują od śmierci? La Rochefoucauld powiedział, że skutki miłości – patrząc od zewnątrz – są w gruncie rzeczy takie same jak skutki nienawiści. Nietzsche sądził, że miłość to tylko szczególny sposób samoobrony człowieka słabego przed przemocą silnego. Apelując o miłość, słaby chce rozbroić silnego. Sartre dopatrywał się w słowach o miłości przejawu złej wiary. Sam Bergson, ten, który nie tylko nie przeczył istnieniu miłości, ale wypisywał o niej hymny pochwalne, był zdania, że każdy człowiek ma swój niepowtarzalny sposób kochania, co sprawia, że miłości nie można nakazać ani upowszechnić.
Ewangelię nazwano „książką o miłości”. Może zatem Ewangelia powie nam, czym właściwie jest miłość? Może znajdziemy w niej jasną i wyraźną definicję miłości, abyśmy uzbrojeni w nią mogli rozróżnić miłość pozorną od miłości prawdziwej? Na próżno szukamy czegoś podobnego. Żadnej definicji, żadnego określenia przybliżającego. Zamiast tego znajdujemy opisy działalności Chrystusa, o której mówi się, że wypływa z miłości. Miłość kryje się tutaj poza przejawami. Ona jest jakąś siłą, której istnienia i natury mamy się domyślać na podstawie owoców, które przynosi. Ale żeby to było możliwe, sami musimy w jakimś instynktownym przeczuciu znać smak prawdy o niej. Tajemnica miłości ewangelicznej to w istocie rzeczy tajemnica utkana wokół naszej własnej miłości. O tyle pojmiemy jedną, o ile dane nam będzie zrozumieć drugą.
Na temat miłości napisano wiele. Gdybym miał wybrać najlepszy z tekstów, wskazałbym na dzieło Maxa Schelera Istota i formy sympatii. Ono w największym stopniu nauczyło mnie w i d z i e ć miłość. Jest to dzieło tym cenniejsze, że w wielu miejscach punktem wyjścia analiz są dane niesione przez Ewangelię. Książka Schelera do tego stopnia wpłynęła na moje widzenie miłości, że cokolwiek bym o miłości mówił, zawsze pośrednio lub bezpośrednio będzie wskazywać na Schelera. Niektóre z jego intuicji będą mnie również prowadzić w niniejszych rozważaniach.
Wyobraźmy sobie scenę opisaną przez świętego Jana Ewangelistę. Przyprowadzono przed Chrystusa kobietę, mówiąc: „Oto kobieta, którą zastano na cudzołóstwie. Mojżesz kazał takie kamienować. A ty co każesz?”. Cokolwiek powiedziałoby się o tej kobiecie, trzeba uznać, że to, co ona w tej chwili przeżywa, jest prawdziwą tragedią. Upokorzona, strącona na dno pogardy, zagrożona śmiercią… Pochwycono ją w sytuacji, której z natury rzeczy przystoi dyskrecja, a nawet tajemniczość. Może kochała tego, z kim grzeszyła, a może nie, w każdym jednak razie była blisko drugiego człowieka, który ogarniał ją gestem przypominającym miłość. Teraz człowiek ten gdzieś znikł, pozostawił ją samą, a na jego miejscu pojawili się ludzie z kamieniami w rękach. Zanim zostanie ukamienowana, jakby na ostateczne szyderstwo z ludzkiej godności, przyprowadzają ją do proroka, o którym mówiono, że „przestaje z grzesznikami”. Niechże teraz rozsądzi, co się ma stać. Jeśli pozwoli ją ukamienować, będzie to sprzeczne z tym, co głosił, a jeśli każe ją uwolnić, oskarży się go o przekroczenie prawa. Zadawał się z grzesznikami, niech ginie przez grzeszników. W powietrzu unosi się zapach krwi.
Tak doszło do spotkania Chrystusa z jawno-grzesznicą i do powstania tej sceny, która świeci jak gwiazda nad naszą cywilizacją. „Oto ta, którą zastano na cudzołóstwie…” Każde spotkanie człowieka z człowiekiem zawiera w sobie jakieś o d k r y c i e drugiego. Także oskarżyciele dokonali jakiegoś odkrycia. Oskarżyciele znają prawo Mojżeszowe. Przepisy prawa Mojżeszowego dostarczają im sposobów odkrywania prawdy o człowieku. Ktoś nie przekroczył prawa, ktoś inny przekroczył prawo… Głównym, a kto wie, czy nie jedynym schematem myślenia o człowieku i poznawania człowieka jest schemat przepisu prawnego. Ludzka społeczność dzieli się na dwie kategorie: tych, którzy zachowali prawo, i tych, którzy go nie zachowali. Jak głęboko sięga prawo, tak głęboko w człowieka sięga wiedza o człowieku. Ale wiadomo, że prawo reguluje przede wszystkim zewnętrzne zachowania człowieka.
Chrystus na razie nie mówi nic. Pochyla się i pisze coś na piasku. Nie wiemy, co pisze. Niemniej ktokolwiek z trzymających kamienie spojrzy na kreślone znaki, odchodzi. Dopiero gdy odejdą wszyscy, Chrystus zacznie mówić. Spyta: „Żaden cię nie potępił?”.
Znamienne jest tutaj słówko „ty”. W sytuacji, w której oskarżyciele zachowują wytworny dystans, mówiąc: „oto ta”, Chrystus mówi po prostu „ty”. Oznacza to, że spotkanie z Chrystusem toczy się na jakiejś innej płaszczyźnie niż spotkanie z oskarżycielami. Chodzi w nim o inne poznanie, o poznanie czegoś innego. Bo cóż znaczy słówko „ty”? Z pewnością oznacza ono jakąś tajemnicę. „Ty” jest jedno jedyne, niepowtarzalne, unikalne. Jak nie może być dwóch takich samych „ja”, tak nie może być dwóch takich samych „ty”. Słówko „ty” wskazuje i wydobywa z człowieka jego niepowtarzalność. To bardzo znamienne, bo właśnie od odkrycia niepowtarzalności drugiego człowieka zaczyna się wszelka miłość ku niemu. Pierwszym upojeniem miłości jest odkrycie, które ludzie wyrażają słowami: „jesteś jedyny”, „jesteś jedyna”.
Trzeba to jednak dobrze rozumieć. Tu nie chodzi o wyrażenie tego, że na całym świecie nie ma dwóch takich samych ludzi. To wiedzą nawet ci, którzy nie kochają. Rzecz w tym, że „jedyność” drugiego staje się w miłości w a r t o ś c i ą. To, że „jest inny”, jest zarazem cenne, wielkie, najdroższe. Miłość odsłania nam rdzeń osoby jako wartość. Wszystko, czym ta osoba jest ponad to, staje się w perspektywie odkrytego wnętrza „mniej ważne”, nawet to, że ktoś „ponadto” dopuścił się cudzołóstwa. To, że cudzołożysz (a cudzołóstwo oznacza zdradę), jest tragiczne przez to, że ty jako ty jesteś jedyną w swoim rodzaju wartością. Nie prawo jest najważniejsze. Nie idzie o ratowanie prawa, lecz ratowanie ciebie ze stanu pogardy, w jaki wtrąciłaś siebie i w jaki inni cię wtrącili.
Wartość ludzkiego „ty” jest w miłości absolutna. Ona nie potrzebuje uzasadniać siebie poprzez szukanie odniesień do innych wartości. Często jest raczej tak, że inne wartości w niej mają swe uzasadnienie. Kocham to, co masz, ponieważ ty to masz. A kiedy indziej: kocham cię mimo tego, co masz, mimo tego, w co się uwikłałaś. Jeżeli kochamy prawdziwie, to kochamy raczej mimo wszystko niż za coś. Miłość jest autentycznym p o z n a n i e m. W poznaniu tym odkrywa się przed nami samo jądro człowieka w jego absolutnej wartości. Gdy miłość skieruje się ku nam, świadomość, że zostaliśmy w ten sposób odkryci, wydobywa nas z dna pogardy, w które strąca nas drzemiący w ludziach, niepojęty instynkt rozlewu krwi…
„Żaden cię nie potępił?” „Żaden, Panie”. „A więc i ja cię nie potępię, idź i więcej nie grzesz”.
Jeżeli żaden nie potępił, to i ja nie potępię. Ale powody braku potępienia są w obu wypadkach inne. Oskarżyciele nie potępiają, bo sami nie są bez winy. Gdyby ich własne winy mierzono taką samą miarą, jaką oni mierzą cudze, los ich byłby jeszcze cięższy. Kamienie odbiłyby się i uderzyłyby w rzucających. Odejście oskarżycieli jest wynikiem lęku, który przemienił się w strach. To, że Chrystus nie potępia, bierze się z innych źródeł. Nie ze strachu, ale z czegoś, co ma odwagę być większe niż grzech.
Chrystus mówi: „Idź i nie grzesz więcej”.
Oskarżyciele otoczyli zwartym kręgiem jawnogrzesznicę, coraz bardziej zamykając przestrzeń jej życia. Nie ma przed nią żadnej drogi. Jej los zamyka się ścianami dołu, na dno którego za chwilę ma spłynąć krew. Ale oto teraz sami się czegoś przestraszyli i odeszli. Stoi przed nią Chrystus. Czy droga jest już wolna? Wiemy, że po to, by droga naprawdę była drogą, musi pojawić się nadzieja. Ale aby była nadzieja i droga, musi być jakaś miłość. Darem miłości jest to, że otwiera ona drogi życia, że pozwala człowiekowi być. Kiedy miłość dopełni już swego dzieła wydobywania człowieka z dna pogardy, wtedy kieruje ku niemu słowo „idź”. Człowiek odzyskuje wolność. Prawdziwa wolność, jaką niekiedy czujemy w sobie, jest darem drugiego, który kiedyś nas pokochał, to znaczy – uwierzył w nas. Jego miłość i jego wiara pozostaje w nas jak żywy ślad.
Chrystus mówi: „i nie grzesz więcej”. Słowa te znaczą, że wolność uzyskała kierunek ku górze, a człowiek znalazł sens jutra. Trzeba podkreślić, że owo „więcej nie grzesz” wcale nie stanowi jakiegoś nowego przepisu prawnego, narzuconego z zewnątrz w miejsce starego, również zewnętrznego. Jest ono czymś, co zostało wydobyte z głębi serca nieszczęsnej kobiety. Ona sama tego chce. Chrystus podnosi do godności słowa treść jej nadziei. Trzeba również i to powiedzieć, że miłość, która wyraża się owym „nie grzesz”, nie stawia w ten sposób warunku samej sobie. Nie mówi: „będę istnieć pod warunkiem, że porzucisz swój grzech”. Kocham cię teraz, właśnie teraz, mimo twego grzechu, i będę kochać jutro, prosząc jednak, abyś go porzuciła.
Miłość ogarnia człowieka w jego wewnętrznym ruchu, w jego dążeniu od dołu ku górze. Jest gotowa zrozumieć i przebaczyć upadek, bo wciąż ma na oku kierunek dążenia i jego cel – to piękno i dobroć osoby, które są kresem dojrzewania każdego człowieka i które, jak on, są jedyne, niepowtarzalne. Kres ten osiągamy, stając się zarazem sobą. Kocham cię, bo ty jesteś… ty. Im pełniej w tym, co mówisz i robisz, wyrazi się to, czym naprawdę jesteś, tym prościej będzie mi cię kochać. W przeciwnym wypadku moja miłość do ciebie będzie skazana na wieczną próbę i ból. Być może nawet przyjdzie jej obumrzeć z bólu.
Ale oto jeszcze jeden szczególny rys miłości. W scenie z jawnogrzesznicą nie ujawnia się on żadnym słowem. Najczęściej jednak nie słowo jest jego wyrazem, lecz czyn lub co najmniej gotowość do czynu. Jakiż bowiem jest ostateczny wydźwięk owej sceny? Po czyjej stronie staje Chrystus, czy jest za, czy przeciw prawu? Widać to wyraźnie: Chrystus staje w opozycji do prawa o kamienowaniu. W ten sposób sam naraża się na kamienowanie. To, że oskarżyciele odeszli, to inna sprawa. Jeszcze powrócą i wytoczą swój zarzut: „On sprzeciwia się prawom, które dali nam ojcowie”.
Najgłębszym wyrazem i dziełem miłości jest gotowość do ofiary. W miłości gotowość ta jest sposobem istnienia człowieka. Gdyby chcieć ująć to w słowa, trzeba by powiedzieć, że wyraża się ona jakimś szczególnym „jestem-dla-ciebie” skierowanym w stronę ukochanego. Na twojej drodze życia, w trudach stawania się sobą, w twoich klęskach i w twoich zwycięstwach, ja j e s t e m dla ciebie. „Jestem” znaczy coś więcej niż „pomagam ci”, „radzę ci”, „wspieram cię”. Ja jestem. Samo moje istnienie jest dla ciebie. Gdyby trzeba było oddać dla ciebie życie, jestem.
Wyobraźmy sobie teraz, że spotyka się dwoje ludzi i u obojga narasta powoli opisany tutaj w zarysie proces. Tak więc na moje: „jesteś inny, jedyny”, słyszę odpowiedź: „tyś także inny, jedyny”. Na moje: „twoja jedyność jest mi cenna”, słyszę podobnie: „cenne jest, że ty jesteś… ty”. Czuję, jak ktoś otwiera przede mną drogę. Ktoś zapewnia mnie, że swą obecnością otwarłem mu dzień jutrzejszy… Obustronne są także słowa: „jestem dla ciebie”. Gdy zostaną wypowiedziane lub gdy wyrazi je jakiś czyn, wtedy na dnie serc ludzkich wykwita to, co ludzkość od niepamiętnych czasów nazywa słowem „szczęście”. Szczęście nie bierze się z tego, że coś się znalazło i coś się ma. Szczęście bierze się stąd, że człowiek, straciwszy samego siebie, odnalazł siebie i teraz w i ę c e j j e s t.
Tak przedstawiają się w zarysie niektóre powiązania człowieka z człowiekiem, które nazywamy „miłością”. Gdy teraz o tym wszystkim piszę, być może w niejednym z Was budzi się pytanie: czy w świecie współczesnym można spotkać taką miłość? Czy ludzie dzisiejsi są do niej zdolni?
Bardzo trudno na to pytanie odpowiedzieć. Miłość dojrzała wymaga dojrzałości. Miłość dodaje sił, ale i wymaga siły. To nie jest zabawa dla ludzi, którzy nie potrafią wyrosnąć z psychicznego niemowlęctwa. Niemniej jednak wydaje mi się, że o miłość taką wcale dzisiaj nietrudno. Ludzie są z natury zdolni do miłości. O wiele większym problemem niż umiejętność dawania miłości jest dziś umiejętność jej przyjmowania. Pamiętajmy, że Ewangelia to nie tylko obraz miłości szukającej i przebaczającej, lecz także obraz historii nieumiejętnego przyjmowania miłości przez ludzi, ku którym miłość przychodziła. Ukrzyżowanie winno pozostać dla nas wielkim ostrzeżeniem. Ludzie z łatwością zabijają miłość, jaka do nich przychodzi. I to nie przez nienawiść, lecz przez głupotę, małostkowość, niecierpliwość, jakieś płytkie, codzienne zdrady. Wciąż czyha na dnie człowieka jakaś nieokreślona zawiść czy złość, rzucająca na dno pogardy tych, którzy odważyli się pokochać…
Zabijamy w drugim miłość, gdy wymagamy, aby nas kochał nie tym, czym drugi j e s t, ale czymś, co jemu samemu jest obce. Lub czymś, co jutro stanie mu się obce. Zamiast tego, żeby nasza odpowiedź na miłość przywracała mu siebie, powodujemy, że drugi, kochając nas, staje się sobie o b c y.
Nasza tragedia, nasza rozpacz i nasza wina w miłości leży w tym, że nie umiemy przychodzącej ku nam miłości odpowiedzieć tak, aby w naszej odpowiedzi obecna była rzecz podstawowa: odpowiedzialność.
Miłość to największa z przygód, do jakich zdolny jest człowiek. Ale Ewangelia mówi nam jeszcze coś więcej. Miłość to także coś, do czego jest zdolny sam Bóg. Święty Jan powiedział: „Bóg jest miłością”. Co to znaczy?
Spróbujcie ogarnąć spojrzeniem wszystkie miłości, jakie dają się poznać na tej ziemi: te powszechnie znane, największe i najbardziej heroiczne, i te nie mniej heroiczne, lecz nieznane, ukryte. Ogarnijcie spojrzeniem własną miłość w chwilach, w których była najwyższa, najprawdziwsza, najgłębsza. Wybierzcie z nich wszystkich to, co jest w nich najczystsze. Tak uzyskacie obraz czystej, heroicznej miłości ludzkiej. A teraz odnieście to do Boga. To wszystko będzie jakimś bardzo mizernym i niedoskonałym przybliżeniem tajemnicy Boga. Bóg jest jak światło. Ale jest inny niż światło. Bóg jest jak ojciec. Ale jest inny niż ojciec. Bóg jest jak miłość. Ale nieskończenie przerasta ludzką miłość. Bóg mówi do ciebie „ty”, mówi: „jedyny”, mówi: „stań się, czym jesteś”… I mówi: „jestem dla ciebie”. Ale słowa te są w przypadku Boga o wiele bardziej prawdziwe, niż kiedy je wypowiada człowiek.
Bóg jest miłością. Ale miłość to tajemnica. Bóg jest zatem tajemnicą, taką jak miłość. Wspaniałą, wielką, pełną piękna…
Miłość Boga jest nieskończona jak sam Bóg. Czy człowiek może zabić w Bogu tę miłość? Wiemy, że możemy zabić miłość w drugim człowieku. Ale czy w Bogu?
Chrystus mówił, że taka możliwość istnieje. Mogą być potępieni. Potępieni to ci, którym udało się zabić miłość w Bogu. Ale czy zabili ją bez reszty? Nawet o Judaszu tego nie wiemy. A może nie pytajmy o to. Po co nam to wiedzieć? Sprawy innych pozostawmy im samym. Czyż nie o wiele ważniejszą sprawą jest to, o czym mówi Modlitwa Pańska: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”? Nie rzucajmy kamieniami w ludzi, nawet tych, którzy grzeszą jawnie. Wtedy Bóg także nie rzuci kamieniem w nas. Co więcej: On nie pozwoli również, by kamienie rzucane przez innych wyrządziły nam prawdziwą szkodę.
Fragment książki Zrozumieć własną wiarę (Kraków 2006), zamieszczony za zgodą Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak. Wszystkie prawa zastrzeżone.
[czytaj więcej]