Każdy człowiek potrzebuje o wiele więcej miłości, niż na to zasługuje. Tak bardzo bliskie są te słowa naszemu sercu; słowa proste, lecz pełne znaczenia. Kiedy ich słuchamy, w jednej chwili stają nam przed oczyma różni ludzie, którzy są potwierdzeniem tej prawdy: ktoś z naszej rodziny lub wspólnoty, kolega z pracy, jakiś imigrant pracujący „na czarno” lub uchodźca, którego przypadkowo poznaliśmy, ktokolwiek mający „trudny” charakter, tak często nieprzyjemny lub wręcz niemożliwy do zniesienia. „Więcej miłości niż na to zasługują” – jak bardzo jest to prawdziwe.

Gdy pozwalamy przenikać się tej prawdzie, wówczas łagodność oraz cierpliwość – dary, o których mowa w Kazaniu na Górze, a więc w samym centrum nauczania Jezusa – powoli zaczynają w nas wzrastać. Być może nawet z czasem odnajdziemy w sobie sympatię dla kogoś, o kim wiemy, że nie darzy nas żadnym szacunkiem; będzie to właśnie owo „coś więcej”, czego nie czynią poganie i celnicy; coś, co jest czystą Ewangelią. Teilhard de Chardin SJ także tę prawdę potrafił wyrazić w sposób o wiele bardziej uniwersalny: „Jeśli nie mielibyśmy dla naszych bliźnich, jakkolwiek by postępowali, trochę więcej pobłażliwości niż na to zasługują, wówczas na ziemi nie można by w ogóle mieszkać”. Z półwiecznym opóźnieniem ludzie coraz częściej przekonują się, że są to prawdziwe słowa.

Nawet gdy nasze rozważanie – o tych, którzy potrzebują więcej miłości, niż na to zasługują – okaże się twórcze i głębokie, będzie ono dla nas wyraźnie odczuwanym ciężarem. Istnieje wszakże coś, co wyzwala; co ma charakter o wiele głębszy. To przekonanie, że prawdę, o której mówimy, należy przede wszystkim odnieść do samego siebie. Tylko wówczas nie pozostanie ona na poziomie jednej z wielu przypadkowych myśli, spontanicznie pojawiających się w naszym umyśle. Nim cokolwiek powiem: to ja jestem tym człowiekiem, który potrzebuje więcej miłości, niż na to zasługuje. To stwierdzenie ma podwójny sens: ja także potrzebuję miłości; i więcej niż na to zasługuję.

Wielka hojność ludzi i Boga

Każdy z nas został obdarowany bezcennymi możliwościami. Odnajdujemy je we własnym sercu, umyśle, rękach. Człowiek posiada w sobie ogromne bogactwa. Natura nie jest oszczędna ani skąpa, w nadmiarze rozdaje swoje nasiona. Ziarno jednak nie rozwija się tak długo, jak długo otoczenie pozostaje zimne i nieprzychylne. Podobnie jak pąki kwiatów rozwijają się tylko w łagodnym klimacie, tak też talenty i wszystkie inne skarby w człowieku mogą objawić się jedynie w klimacie miłości. Potrzebuję tej miłości, bym mógł rozkwitnąć i stać się kimś niepowtarzalnym, bo przecież niepowtarzalność jest moim przeznaczeniem. Bez miłości moje życie stanie się niepełne, będzie jego karykaturą. Naprawdę potrzebuję miłości.

Zdanie, które tu powtarzamy, staje się jednak w tym miejscu czymś paradoksalnym i zmusza do refleksji. Ani moje dokonania, ani zasługi nie wystarczają, bym mógł wyciągnąć rękę po taką miłość, której znaczenie dotyka przecież samego życia. Innymi słowy: prawdziwe życie możliwe jest jedynie dzięki hojności ludzi i Boga. Darmowość staje się fundamentalnym prawem naszego ludzkiego wzrostu. Sprzeciwia się to współczesnej mentalności nastawionej na skuteczność nie tylko w sferze ekonomicznej i politycznej, lecz także – i jest to coś niebywałego – w życiu duchowym i zakonnym, które zbyt mocno upodobniły się do tych pierwszych.

Ewangelia często wspomina o urodzaju, nigdy o skuteczności. Między jednym a drugim istnieje różnica światów. To, co św. Paweł zwalczał z tak wielką gwałtownością w prawie żydowskim, można by dziś najlepiej oddać przez słowo „skuteczność”. To mentalność, w której sami sobie przynosimy zbawienie. Zapewnienie urodzaju wymaga równie wielkiego wysiłku, lecz w tym samym czasie w głębi serca akceptuje się autonomię wielu rzeczy, których nie sposób do końca poddać kontroli. Taka postawa rozwija całkiem odmienną dyspozycyjność. Rolnik wytrwale uprawia swoje pole i, ciężko stawiając kroki, sieje ziarno; następnie jednak czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, sam nie wie jak (Mk 4, 27). Mamy tu do czynienia z tajemnicą, na którą rolnik się zdaje, z czymś, co przekracza jego własne wysiłki. „Z czymś więcej, niż na to zasługuje”.

Tajemnica urodzaju

Jezus przypomina nam, że wolą Jego Ojca jest, aby nasze życie przynosiło owoc obfity (J 15, 8). Takie życie oddaje chwałę Ojcu. Wszelka małostkowość i ciasnota są czymś obcym prawdziwemu chrześcijaninowi. Zadziwiająca i dobroczynna hojność naszego Ojca charakteryzuje także Jego dzieci. W tajemnicę wspaniałomyślnej hojności wprowadzają nas następujące słowa: Trwajcie w miłości mojej! (J 15, 9). Jezus nie mówi: „Zwracajcie się do tej miłości od czasu do czasu” ani też: „Myślcie o niej często”, lecz: „Uczyńcie z niej wasze ciągłe trwanie, miejsce, w którym stale przebywacie”. Jeśli nie będziemy często powracać do tych słów, zbulwersują nas następne słowa Jezusa. Zapewnia On nas bowiem, że miłość, którą nam przynosi i w której powinniśmy odnaleźć miejsce naszego stałego przebywania, nie jest wcale mniejsza od tej miłości, którą Ojciec kocha swego Syna. W tej prawdzie misja, którą otrzymał Jezus, osiąga pełnię.

Jezus przychodzi po to, by wcielić nas w swoją synowską relację do Ojca. Pierwotna miłość Ojca do Syna jest źródłem nieskończonej urodzajności. W tym zawiera się sens tajemnicy Trójcy Świętej, w której wszelka miłość i wszelkie życie odnajdują swój początek: właśnie z tej tajemnicy wypływa to, co nazywamy miłością czystą. Jezus chce, byśmy i my uczestniczyli w tej tajemnicy. Przychodzi do nas po to, by nas wyzwolić i zbawić od tego wszystkiego, co przeszkadza nam w tym uczestnictwie. Jesteśmy nie tylko świątyniami Trójcy Świętej, w której dokonuje się wzajemne zanurzenie Ojca i Syna, my w tej wymianie uczestniczymy osobiście. Ojciec daje się nam tak samo realnie jak swemu Synowi; zaprasza nas, byśmy ze swej strony także oddali się Ojcu, Synowi i Duchowi, i czyni nas do tego zdolnymi.

Taki jest najgłębszy poziom naszego istnienia. Jak bardzo pokrzepiająca i wyzwalająca jest świadomość, że Bóg jest odpowiedzią na pragnienie miłości, które żyje w każdym z nas.

Tragedia utraty pamięci

Nie to jest najważniejsze, by poznać metody najdoskonalszej samorealizacji i wykorzystania własnych talentów. Pytanie o owe metody jest raczej drugorzędne. Dla tego, kto nie wychodzi poza nie, staje się jedynie pretekstem i pułapką. Prawdziwe i główne pytanie brzmi: w jaki sposób, akceptując ten stan, w którym aktualnie się znajduję, a więc wszystkie moje blaski i cienie, mogę pokochać innych i pozwolić, aby inni pokochali mnie?

„Pod wieczór naszego życia zostaniemy spytani o miłość” – przypomina św. Jan od Krzyża. Nie ma nic bardziej tragicznego na świecie niż człowiek, który jest przekonany, że nikt go nie kocha, i sam pozostaje niezdolny do miłości. Nasze więzienia są pełne tylko dlatego, że zbyt wielu ludzi straciło nadzieję na miłość, na to, że mogą ją otrzymać i dać. Jak wielu ludzi jest więźniami kompleksu niższości z tego właśnie powodu. Czyż nie żyją oni zaledwie w połowie, z dnia na dzień cierpiąc coraz bardziej?

Brak szacunku do samego siebie może doprowadzić do poczucia pozornej siły. Posiadającemu taką siłę wydaje się, że nie ma nic do stracenia. Siła ta nie wypływa jednak z pełni, ale z pustki. To może doprowadzić także do pozornej szczerości, która w rzeczywistości jest jedynie cynizmem, brakiem dyskrecji i delikatności, a więc czymś zupełnie przeciwnym niż autentyczna szczerość. To nie wszystko. Osoba taka staje się nienasycona w jedzeniu i piciu, posiadaniu, doznaniach zmysłowych i władzy. Jest nieustannie drażniona i pożerana przez świadomość braku prawdziwego pokoju. Podąża za tym niemożliwe do zniesienia rozdrażnienie, nawet wobec samego siebie, i niemożliwość, by zbudować jakiekolwiek prawdziwe kontakty z innymi ludźmi.

Brak szacunku do samego siebie może równie dobrze doprowadzić do zwykłego tchórzostwa, ucieczki od jakiegokolwiek ryzyka, zamknięcia w sobie czy ukrycia się w nieprzenikalnej i pełnej goryczy samotności. W ten sposób trwoga zaczyna dominować nad całym życiem i prowadzi do wielkiego otępienia, które uniemożliwia wsłuchiwanie się w samego siebie i w innych.

Równocześnie odnalezienie samego siebie, tego, co we mnie autentyczne i głębokie, staje się coraz trudniejsze. Człowiek oddala się od swego własnego źródła i ostatecznie uważa siebie za kogoś większego niż jest w rzeczywistości. Krańcowa forma takiej utraty pamięci przez człowieka dorosłego to zapomnienie własnego imienia. Wcześniej utracił on poczucie swego „zamieszkiwania”, a także jakąkolwiek zdolność nawiązywania prawdziwych relacji. Nasze imiona otrzymaliśmy od rodziców. Na długo przed narodzeniem wybrano je z wielką troskliwością, została nawet przewidziana alternatywa na wypadek gdyby… W tym samym momencie, a nawet o wiele wcześniej, także Bóg powołał każdego z nas przez niepowtarzalne imię, wypisując je na swoich dłoniach. Nasze imię jest uczestnictwem w imieniu Boga. Nigdy nie poznamy tego imienia w sposób pełny, jeśli zatrzymamy się na drodze poznawania Boga.

Wobec dobra

Każdy z nas wielokrotnie doświadczył istnienia zła w swoim wnętrzu. Zły spowodował w nas wiele spustoszenia, cieszył się naszymi upadkami. Za jego sprawą staliśmy się przyczyną wielu smutków, zarówno dla nas samych, jak i dla innych. Zły zmusza nas do walki, której po prostu nie możemy uniknąć. Tymczasem żyje w nas także dobro. Nasze doświadczenie płynące ze spotkania z dobrem jest jednak nieporównywalnie słabsze. A przecież jest to właśnie droga prowadząca bezpośrednio do Boga. To przede wszystkim w tym miejscu możliwe jest odnalezienie człowieka przez Boga. Do tej prawdy nawiązuje najważniejszy punkt Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli: „Patrzeć i rozważać, jak wszystkie dobra i dary zstępują z góry; jak moja ograniczona moc – od najwyższej i nieskończonej owej mocy z góry; i w podobny sposób sprawiedliwość, dobroć, miłość, miłosierdzie itd. Tak jak od słońca wychodzą promienie, jak ze źródła – wody itd.” (Ćd 237). Słowa te odnoszą się do pewnego doświadczenia, stale żywego w pamięci Ignacego, które przeżył, siedząc nad brzegiem rzeki Cardoner.

W ten sposób uczymy się, jak odkrywać w sobie coś nieporównywalnie bardziej drogocennego niż to, czego lękamy się na zewnątrz siebie. Aletheia to greckie słowo oznaczające prawdę; literalnie można je przetłumaczyć jako „odsłonić zasłonę”, wyprowadzić na światło dnia to, co ukryte. Dotykamy tu zasadniczej właściwości miłości: objawić drugiemu jego własne piękno.

Zdarza się, że niektóre kaktusy wegetują na pustyni przez długie łata w całkowitej suszy, nie objawiając na zewnątrz żadnego znaku życia. Kiedy jednak spadnie deszcz i ożywi wysuszony piasek, kaktusy natychmiast puszczają pąki i zakwitają w zadziwiająco piękny sposób. W Piśmie Świętym i liturgii woda jest znakiem Ducha, znakiem miłości Bożej, która wbrew wszelkim oporom prowadzi do ożywienia tego, co było zasuszone i objawia ukryte piękno.

Stare żydowskie przysłowie mówi: „Nie lekceważ siebie, ponieważ sam Bóg ciebie nie lekceważy”. Św. Jan od Krzyża rozwija tę myśl w modlitwie duszy po- chwyconej przez miłość: „Niebiosa są we mnie, ziemia jest we mnie; narody we mnie, sprawiedliwi we mnie; Matka Boga i wszystkie stworzenia we mnie; sam Bóg jest we mnie i dla mnie, ponieważ Chrystus jest we mnie i całkowicie dla mnie. Czego jeszcze żądasz i czego szukasz, moja duszo? To wszystko jest w tobie i dla ciebie. Nie waż się schodzić poniżej tego wszystkiego i nie waż się zatrzymywać na resztkach, które spadają ze stołu twego Ojca! Powstań i wychwalaj to, co jest źródłem twojej chwały”.

Bezpieczeństwo i otwartość

Pewność tego rodzaju jest czymś drogocennym. Być może część tradycji, żywa zwłaszcza w ostatnich wiekach, zbyt mocno ją lekceważyła; przez fałszywą skromność widziano w tej pewności przede wszystkim zagrożenie dla pokory. Tymczasem najważniejszym skutkiem takiego przekonania są ogromne szanse dla dobra. Tylko ten, kto wie, że jest kochany, potrafi ofiarować siebie. „Nie pokochamy, jeśli wpierw sami nie poczujemy się kochani” – mówił św. Augustyn.

Człowiek, który w swoim życiu doświadczył autentycznego bezpieczeństwa, może wzrastać i rozwijać się. Niezachwiane zaufanie do innych ludzi, a zwłaszcza do tego jednego człowieka, o którym wiemy na pewno, że nigdy nas nie opuści, sprawia, iż może w nas wzrastać poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie umiejętność obdarzania innych naszym zaufaniem. Im bardziej otrzymana miłość będzie bezwarunkowa i ufna, tym bardziej ten, kto ją otrzyma, bez przymusu i jakby całkiem naturalnie, w pokoju i z wielką odwagą, będzie mógł zrobić krok w stronę tego, co nowe i nieznane, potrafi wznieść się ponad siebie. To, co Pismo Święte określa słowem shalom, jest jednością pełnego bezpieczeństwa i wolności bez granic. Jezus pozostaje w tak absolutny sposób zakorzeniony w miłości swego Ojca, że jest w stanie oddać życie za swoich. Nikt nie ma większej miłości… (J 15, 13).

W swojej autobiografii Julien Green opisuje pewne doświadczenie, które naznaczyło całe jego życie: „Musiałem mieć wówczas niewiele ponad pięć lat. Co wieczór, tuż przed zaśnięciem, przychodziła do mnie matka, by pomóc mi odmówić modlitwę. Klęczeliśmy oboje, ja na moim łóżku, a matka na podłodze, tak blisko mnie, że nasze twarze dotykały się nawzajem; obejmowałem wówczas swoim ramieniem szyję matki i powtarzałem za nią słowa modlitwy niedzielnej… Recytowała ona pięć lub sześć słów z tej modlitwy i zatrzymywała się, bym mógł dokładnie wszystko powtórzyć. Opierając głowę na jej ramieniu, odczuwałem wielką przyjemność w powtarzaniu tych słów; i chociaż ich sens wydawał mi się dość niejasny, to łagodność, jaką ze sobą niosły, sięgała do najbardziej tajemniczych miejsc mojej duszy. Kiedy trzymałem w ten sposób ramiona wokół szyi matki i modliłem się wraz z nią, wydawało mi się, że nic na świecie nie może nam zagrozić”.

W dzieciństwie Julien doświadczył wspaniałej syntezy głęboko odczuwanej bliskości matki i niezrozumiałego, lecz dobroczynnego bezpieczeństwa, które daje Bóg Ojciec; jedno i drugie spotkało się we wspólnej pokorze, wyrażanej w pełnej uszanowania postawie klęczącej. Najgłębsze doświadczenie człowieka odsyła do tego, co Boże, i to właśnie wyraża.

Wielka pisarka niemiecka Gertruda von le Fort opowiada w swoich pamiętnikach, w jaki sposób twarz jej matki na trwałe połączyła się z krótkim fragmentem poezji Paula Gerhardta, często przez nią śpiewanym: „Każda rzecz ma swój czas, lecz Boża miłość jest wieczna”. W tych kilku słowach towarzyszyło Gertrudzie w ciągu całego jej życia najgłębsze religijne wspomnienie matki.

Także tu, w tym ciepłym i pełnym muzyki doświadczeniu człowieka, odzywa się głos Boga, zostawiający w życiu niezatarte piętno.

Przestrzeń dla bliźnich

W obu opowiadaniach osobą, która budziła w dziecku zaufanie, odsyłając je jednocześnie do czegoś „poza”, była mama. To ona klękała lub modliła się śpiewając. Ona także, przekonana o swoim bezpieczeństwie płynącym z Boga, właśnie dzięki temu przekonaniu mogła w całkowitej pewności wprowadzać swoje dziecko w atmosferę zaufania. Matka i dziecko są pochyleni jedno w stronę drugiego, lecz gest ten pozostaje otwarty w dwóch kierunkach: na Boga, w którym to zaufanie jest zakorzenione, i na ludzi, którym to doświadczenie jakby odsłania horyzont. Człowiek, który intelektualnie i uczuciowo czuje się zaakceptowany przez Boga, staje się zdolny, by akceptować innych w ich odmienności. Pierwotne doświadczenie bezpieczeństwa wobec matki i Boga pozostaje jednością i rozbudza postawę życia pozytywnego, które z kolei ułatwia odkrywanie Boga w późniejszych spotkaniach i doświadczeniach. To pełnia, która prowadzi w stronę pełni jeszcze większej.

Głód Boga nie wypływa przecież z naszego poczucia niższości, lecz o wiele bardziej z obecnego w nas wyczulenia na smak dobra i piękna, z pragnienia, by dotrzeć do ich źródła i doskonałości. Radość płynąca z dobra, podobnie jak w doświadczeniu szczęśliwego dzieciństwa Juliena i Gertrudy, otwiera się także w dwóch kierunkach: w stronę Boga, od którego pochodzi wszystko, co dobre, i w stronę ludzi, z którymi tę radość pragniemy dzielić.

Od czasu, kiedy Jezus wprowadził nas w tajemnicę Trójcy, wiemy, że stwórcza miłość Boga do nas nie pochodzi z jakiegoś braku, lecz z pełni. Nie należy mylić tej miłości z największym nawet przywiązaniem, jakie bezdzietna kobieta mogłaby żywić do swego pieska. Miłość Trójcy można by porównać do miłości rodziny, pełnej szczęścia i harmonii, która w pewnym momencie decyduje się na adopcję nowo narodzonego dziecka – sieroty. Rodzina ta nie czyni tego z powodu jakiegoś odczuwanego braku, lecz dlatego że chce podzielić się swoją pełnią z bliźnim. Wszyscy członkowie rodziny podejmują oczywiste ryzyko, ponieważ od chwili pojawienia się nieznanego człowieka, życie rodzinne, które osiągnęło swą pełnię już na długo przed jego przybyciem, staje się w wielkim stopniu uzależnione od niego. Jeśli będzie się spóźniał, pozostali będą się niepokoić; jeśli będzie źle się prowadził, pozostali będą cierpieć; jego dobro i szczęście warunkują od tego momentu szczęście innych. Rodzina, jakby zapominając o swojej pełni, otwarła się i powierzyła swoje szczęście w ręce nieznanego człowieka. Miłość, która zbudowała bezpieczną i szczęśliwą intymność, w pewnym momencie zrodziła całkiem nową potrzebę i zapragnęła na nią odpowiedzieć.

W Bogu nie ma trwogi

To, co przed chwilą przeczytaliśmy, jest tylko obrazem. Obraz ten przekazuje nam jednak pewną ważną informację o Bogu i tajemnicy stworzenia. Pozwala nam także zrozumieć coś, co można by nazwać powierzeniem jakiejś części tej tajemnicy każdemu żyjącemu człowiekowi. Trwoga blokuje ten dar. W Bogu nie ma trwogi, podobnie jak w doskonałej miłości. W Bogu płonie pochłaniający ogień Jego chwały, wspaniałe pragnienie naszego istnienia, tak ogromne, tak stwórcze, tak potężne, że Jego miłość powołuje nas do życia. Ta miłość nie stawia żadnych warunków, niczego z góry nie zakłada, a więc jest nieskończenie ufna.

Ta miłość nie bierze swojej miary ze świata, lecz czerpie ją z samej siebie. Wytryska ona z wieczności Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego, i rozwija się ponad śmiercią i ponad czasami. Ta miłość kocha mnie takim, jaki jestem, a nie takim, „jakim powinienem być” – byłaby wówczas zwykłą moralizatorską redukcją. Ta miłość pozwala mi stawać się coraz bardziej sobą. Przyjmuje mnie z całą moją przeszłością bez żadnego ograniczenia, lecz nie pozwala, abym się w tej przeszłości zamknął. Pozostaje siłą stwórczą w całym moim życiu, w żadnym momencie nie stając się przymusem. Jedynie w tej atmosferze bezwarunkowej miłości mogę zdobyć się na całkowitą szczerość. Istnieją we mnie wątpliwości co do moich własnych zdolności, co do czystości moich intencji, co do prawości moich decyzji.

Istnieje też rozterka i bojaźń, nędza i przesadna wrażliwość. Nikt nie jest od tego wolny. Radykalne pożądanie władzy i osobistych korzyści jest jedynie znakiem, który w żadnym razie nie wyczerpuje wszystkich tych negatywnych uczuć. Tymczasem metoda „krótkich spięć” lub ukrywania tych uczuć niczemu nie służy, wręcz przeciwnie: są one o wiele bardziej niebezpieczne w ukryciu niż wydobyte na światło dnia. Bez wątpienia pojawią się znów na powierzchni – a my nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jakich okolicznościach i z jak wielką siłą niszczenia. Musimy spojrzeć na nasze lęki i uznać ich istnienie; osobiście, lecz także w obecności drugiego. Drugi, który ani nie zaprzecza, ani nie rozgrzesza nas z naszych słabości i lęków, powinien je wziąć na serio, okazując nam jednocześnie swoją wierność. Nie powinien nas opuścić. Potrzebujemy tego łagodnego i spokojnego bezpieczeństwa drugiego człowieka; musimy tego doświadczyć; to coś zbawczego. Drugi powinien oświecić nasze spojrzenie tak, byśmy mogli jakby na nowo zobaczyć dobro i bogactwo, jakie niesiemy w sobie. Nie można jednak pozostawać na powierzchni, lecz trzeba zstąpić do głębi, do samego sedna dobra w nas, którym jest sam Bóg.

W taki właśnie sposób postępował z ludźmi Jezus. Szedł On aż do tego miejsca, w którym mógł im ofiarować wspaniałość przebaczenia. Tylko Bóg może przebaczyć grzechy. Oto, dlaczego Jezus mógł to uczynić i czynił to. Dlatego też za każdym razem Ewangeliści wskazują na radość Jezusa odpuszczającego grzechy. Dobra Nowina w Jezusie wypełnia się w sposób ostateczny. Jezus pokazuje nam, co to znaczy wierzyć. Pozwolić Bogu pozostać Bogiem jest czymś wyzwalającym. I jest coś błogosławionego w tym, że możemy być tego świadkami, stanąć na progu tej tajemnicy. Nikt z nas nie potrafiłby jednak sam z siebie zrobić tego ostatniego kroku. Jedynie Ojciec i Syn mogą nas ku temu pociągnąć.

Nie lękaj się!

„Zdarza się to często, że nasz lęk jest największy wtedy, gdy stajemy w takich sytuacjach lub wobec takich ludzi, którzy są całkowicie samotni i wzywają nas na pomoc” (Rainer M. Rilke). Takie zdarzenia odkrywają cały niepokój, który jest w nas, a także to wszystko, co nas przeraża w innych. Naszym powołaniem jest pozwolić, aby tajemnica, która dokonała się w nas, mogła także dokonać się w innych. „Nie lękaj się!” – to słowa, które Bóg wciąż powtarza Abrahamowi,  Izaakowi i Jakubowi. „Nie lękaj się!” – takie jest też nieustannie przypominane przesłanie Jezusa. Cała Jego Osoba to wyraża, promieniuje tym. Odwagi! Jam zwyciężył świat (J 16, 33). Zaakceptuj siebie i innych takimi, jacy są. Nie bój się. Nie przerażaj się tym, co negatywne, nie kryj tego, nie zaprzeczaj. Idź dalej: dostrzeż to, co pozytywne, to, co ma wielką wartość. Niech to będzie twój punkt wyjścia; staraj się być coraz bardziej wolny, staraj się przezwyciężyć lęk. Zło dobrem zwyciężaj (Rz 12, 21). I przebaczaj, tak jak Ojciec nam przebacza. W taki sposób dokonuje się zbawienie.

Tylko jedna miłość jest prawdziwa. Jej źródło tkwi w Bogu, Ojcu, Synu i Duchu Świętym, ponieważ Bóg jest miłością (1 J 4, 8. 16). W Jezusie ta miłość przybrała formę zupełną, czystą i pełną jasności. Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca (J 14, 9). Z Jezusa rozlała się na każdego z nas i napełniła aż po brzegi nasze serca, w każdym sercu pozostając pełnią. Potem skierowała się w stronę bliźniego i od tej chwili nazywa się miłością braterską. Zawsze jednak pozostaje tą samą rzeką, musi więc zawsze powracać do Boga – ponieważ prawdziwa i pełna uszanowania miłość odkrywa i kocha w bliźnim Boga. Jedyna rzeka miłości, która daje życie i przynosi zbawienie. Tylko jedna rzecz liczy się w życiu każdego człowieka: całkowicie zjednoczyć się z tą rzeką.

Fragment książki Co zabrać ze sobą? Po czwartym tygodniu „Ćwiczeń duchownych” (Kraków 1998), zamieszczony za zgodą Wydawnictwa WAM. Wszystkie prawa zastrzeżone.

[czytaj więcej]